Katedra Notre-Dame w Paryżu/Księga czwarta/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Katedra Notre-Dame w Paryżu
Podtytuł (Notre Dame de Paris)
Rozdział Klaudjusz Frollo
Wydawca Polski Instytut Wydawniczy „Sfinks“
Data wyd. 1928
Druk Neuman & Tomaszewski
Miejsce wyd. Gdańsk; Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Notre Dame de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.
Klaudjusz Frollo.

Klaudjusz Frollo był rzeczywiście osobistością niepospolitą.
Pochodził z jednej z średniozamożnych rodzin, co do których w niegrzecznym sposobie wyrażania się zeszłego stulecia nie rozróżniano, czy należały one do patrycjatu miejskiego, czy też do drobnej szlachty. Rodzina ta odziedziczyła po braciach Paelet majątek lenny Tirechappe, zależny od biskupa paryskiego; dwadzieścia jeden domów, wchodzących w skład tego lenna, było w XIII wieku przedmiotem długiego procesu przed trybunałem biskupim. Jako właściciel tego lenna, Klaudjusz Frollo był jednym ze stu czterdziestu jeden panów, mających prawo do czynszu gruntowego z Paryża i jego przedmieść; przez czas długi można było czytać jego nazwisko, zapisane w tym charakterze w archiwum, mieszczącem się przy kościele Saint­‑Martin­‑des­‑Champs; figurowało ono tam między pałacem Taucarville, należącym do mistrza Fran ciszka Le­‑Rez, a kolegjum Tours.
Rodzice Klaudjusza Frollo przeznaczyli go od dzieciństwa do stanu duchownego. Nauczono go czytać w księgach łacińskich; przyuczono go zawczasu do spuszczania oczu i mówienia cichym głosem. Jeszcze dzieckiem będąc, umieszczony został w kolegjum Torchi w dzielnicy uniwersyteckiej. Tu wyrósł nad mszałem i leksykonem.
Zresztą było to dziecko smutne, ciche i poważne, które uczyło się z zapałem i pojmowało szybko: nie hałasował nigdy w czasie rekreacji, nie brał prawie udziału w wesołych zabawach przy rue du Fouarre, nie wiedział co to: „dare alapas et capilos laniare[1]“ i nie odegrał żadnej roli w owej rewolcie w r. 1463, którą kronikarze z całą powagą nazywają „szóstym buntem studentów“.
Rzadko zdarzało mu się, by drwił z biednych uczniów z kolegjum Montaigu z powodu ich „kapotek“, dla których przezywano ich kapotkami, albo ze stypendystów kolegjum Dornans z powodu ich krótko ostrzyżonych głów i płaszczy, zszytych z trzech kawałków sukna, ciemno­‑niebieskiego, jasno­‑niebieskiego i fioletowego („azurini coloris et bruni“), jak się wyraża dokument wydany przez kardynała Des­‑Quatre­‑Couronnes.
Natomiast nie było pilniejszego ucznia w niższych i wyższych szkołach ulicy Saint­‑Jean­‑de Beauvais. Pierwszym żakiem, którego opat z Saint­‑Pierre de Val spostrzegał przed rozpoczęciem wykładu prawa kanonicznego, naprzeciw swej katedry w szkole Saint­‑Vendregesile, był zawsze Klaudjusz Frollo, skromnie przytulony do słupa, zaopatrzony w rogowy kałamarz, ogryzający pióro, piszący na swem wytartem kolanie, a w zimie chuchający w palce. Pierwszym słuchaczem, którego pan Miles d’JoIiers, doktór prawa kanonicznego, spotykał każdego poniedziałku rano, przy otwieraniu bram szkoły Chef­‑St.­‑Denis, był również Klaudjusz Frollo. Toteż w szesnastym roku życia młody kleryk mógłby dotrzymać placu w teologji mistycznej Ojcom Kościoła; w teologji kanonicznej Ojcom Soboru; w teologji scholastycznej doktorom Sorbony.
Przestudjowawszy teologję, zabrał się do dekretów. Od Mistrza Sentencji przeszedł do Kapitularzy Karola Wielkiego; z kolei party głodem wiedzy pochłaniał dekretalja za dekretaljami; dekretalja Teodora, biskupa z Hispalis, Burcharda biskupa Warmeckiego, Ivesa, biskupa z Chartres; potem dekreta Gracjana, stanowiące dalszy ciąg Kapitularzy Karola Wielkiego; później zbiór Grzegorza IX, epistołę Honorjusza III „Super specula“. Zbadał i przyswoił sobie ten burzliwy okres walki prawa świeckiego z kanonicznem w chaosie wieków średnich — okres, który rozpoczyna w r. 618 biskup Teodorus, a kończy w r. 1227 papież Grzegorz.
Strawiwszy prawo kanoniczne, przerzucił się do medycyny i sztuk wyzwolonych. Studjował naukę o ziołach i maściach. Stał się biegłym w gorączkach i potłuczeniach, ranach i puchlinach. Jakób d’Espars uznałby go za fizyka, Ryszard Hellain za chirurga. Z równym zapałem przebiegł stopnie licencjata, bakalaureata i doktora sztuk wyzwolonych. Przestudjował języki: łaciński, grecki i hebrajski — potrójne sanktuarjum, do którego w owym czasie weszło tylko niewielu. Opanowała go prawdziwa gorączka zdobywania i gromadzenia skarbów wiedzy. Mając lat ośmnaście, przeszedł już wszystkie trzy fakultety; młodzieńcowi temu zdawało się, że życie ma tylko jeden cel: wiedzę.
W tym mniej więcej czasie z powodu niezwykle gorącego lata roku 1466 wybuchła straszna zaraza, której w samem wicehrabstwie paryskiem padło ofiarą zgórą czterdzieści tysięcy ludzi, a między nimi, jak odpowiada Jan z Troyes „mistrz Arnoul, astrolog królewski, człowiek bardzo dobry, roztropny i dowcipny do tego“. Rozeszła się wieść w dzielnicy uniwersyteckiej, że ulica Tirecheppe szczególnie jest nawiedzona zarazą. Tam mieszkali i mieli swoje lenno rodzice Klaudjusza. Młody student pobiegł przerażony do domu rodziców. Przestąpiwszy próg, dowiedział się, że rodzice jego zmarli jeszcze w nocy. Pozostał mu przy życiu malutki braciszek, jeszcze w powijakach, który teraz leżał opuszczony w kołysce i krzyczał w niebogłosy. Młodzieniec wziął dziecię na ręce i wyszedł zamyślony. Dotychczas żył jedynie nauką, teraz zaczął żyć życiem.
Katastrofa ta stała się punktem zwrotnym w życiu Klaudjusza. Stawszy się sierotą, a zarazem głową rodziny w dziewiętnastym roku życia ujrzał się przeniesionym z ławy szkolnej na twardy grunt rzeczywistości życiowej. Przejęty litością, pokochał namiętnie to dziecko, tego brata swego. W miłości tej i oddaniu znajdował dziwną słodycz, coś głęboko ludzkiego, czego nie znajdował dotychczas w książkach.
Uczucie to rozwinęło się do niezwykłej potęgi; w duszy młodzieńczej zyskało ono siłę właściwą pierwszej miłości. Od dzieciństwa zdala od rodziców, których prawie nie znał, zamknięty, jakby zamurowany książkami, żądny przedewszystkiem wiedzy i nauki, dotychczas żyjąc wyłącznie intelektem, zajętym wiedzą, wyobraźnią, żerującą w książkach, biedny żak nie miał jeszcze sposobności poznać miejsca, gdzie biło jego serce. Ten mały braciszek bez ojca i matki, to dziecko, które mu niespodzianie niebo zesłało, zrobiły z niego człowieka nowego. Poznał, że są na świecie jeszcze rzeczy inne poza dociekaniami Sorbony i wierszami Homera; że człowiekowi potrzeba również uczuć tkliwych; że życie bez miłości jest kołowrotkiem suchym, wrzaskliwym i rozdzierającym; jednak wyobrażał sobie, był bowiem w wieku, w którym jedne złudzenia zastępuje się innemi, że jedynie węzły krwi i rodziny są potrzebne i że wystarczy kochać młodszego brata, by zapełnić treścią całe życie.
Oddał się więc miłości swego małego Jana z namiętnością umysłu głębokiego, gorącego i skupionego. To brudne, słabe stworzenie, piękne, jasnowłose, o różowych policzkach i kędzierzawych włosach, ten sierota bez innego oparcia, jak o innego sierotę, wzruszał go do głębi serca; i jako filozof zaczął rozmyślać na Johanem z jakąś bezgraniczną litością. Starał się i troszczył jak o rzecz bardzo kruchą i szczególnej opiece poleconą. Był dla brata czemś więcej niż bratem; stał się dla niego matką.
Johan był jeszcze u piersi, gdy stracił matkę; Klaudjusz oddał go mamce. Oprócz Tirechappe otrzymał on w spadku po ojcu lenno Le­‑Moulin: był to młyn obok zamku Winchestre (Bicétre). Była tam młynarka, karmiąca piękne niemowlę; mieszkała opodal uniwersytetu. Klaudjusz zaniósł jej sam swego małego braciszka Johana.
Od tej chwili, czując, że ciąży na nim obowiązek, zaczął pojmować życie bardzo poważnie. Myśl o małym braciszku stała się dlań nie tylko rozrywką, ale i celem nauki. Postanowił poświęcić się całkowicie przyszłości chłopca, za którą odpowiadał wobec Boga i, nie marząc o małżonce lub innem dziecięciu, oddać się szczęściu i pomyślności brata. Bardziej też niż kiedykolwiek dawniej pokochał swój stan duchowny. Jego zasługi, uczoncść i stanowisko jako bezpośredniego lennika biskupa paryskiego otwierały przed nim na oścież podwoje kościoła. Za szczególną dyspensą Stolicy Apostolskiej został wyświęconym na księdza w dwudziestym roku życia i jako najmłodszy z księży katedry Notre­‑Dame pełnił służbę przy ołtarzu zwanym „altare pigrorum“ (ołtarzem leniuchów) ze względu na porę spóźnioną, o której przy nim odprawiano mszę.
Na tem stanowisku, bardziej niż kiedykolwiek zatopiony w swych księgach, z któremi rozstawał się jedynie na godzinkę, by pobiedz do młyna, Klaudjusz Frollo wkrótce stał się przedmiotem szacunku i uwielbienia swego klasztoru, który podziwiał w nim owo połączenie wiedzy i siły charakteru, tak rzadkie w owym wieku. Z murów klasztornych sława jego, jako uczonego, rozeszła się niebawem między ludem, u którego, co wówczas bardzo często się zdarzało, zyskał opinję prawie — czarnoksiężnika.
W chwili właśnie, gdy w ostatnią niedzielę postu śpieszył na mszę przy ołtarzu leniuchów, znajdującym się obok drzwi prowadzących z nawy na chór, — w tej to właśnie chwili zwróciła jego uwagę gromada kumoszek, cisnąca się dokoła tapczana podrzutków.
Zbliżył się do nieszczęśliwego maleństwa, w tej chwili właśnie tak znienawidzonego i zagrożonego.
Niebezpieczeństwo, grożące dziecięciu, jego kalectwo, brzydota, bezsilność i myśl o małym braciszku, że i on na wypadek śmierci jego mógłby się znaleźć tu na tym tapczanie podrzutków, — wszystko to razem zbiegło się w sercu młodego kapłana; zbudziła się w nim głęboka litość i zabrał dziecię z sobą.
Kiedy wydobył dziecię z worka, znalazł je rzeczywiście bardzo brzydkiem. Małe to brzydactwo miało brodawkę na lewem oku, głowę wciśniętą między ramiona, kręgosłup skrzywiony, kość piersiową wygiętą, krzywe nogi; naogół jednak wydawało się zdrowem i zdolnem do życia; i jakkolwiek trudno było odgadnąć, w jakim krzyczało języku, sam krzyk jednak mówił o zdrowiu i nielada sile. Litość Klaudjusza wzrosła na widok tej brzydoty; uczynił w swem sercu ślub wychowania tego dziecięcia, a to przez miłość dla brata swego i z myślą, żeby mały Johanek, choćby jego błędy były nie wiedzieć jak wielkie, miał za sobą na wszelki wypadek miłosierny uczynek, spełniony na swą intencję. Był to więc rodzaj zaliczki wpłaconej, w formie dobrego uczynku, na rachunek młodszego brata, był to akt miłosierdzia, zrobiony jakby na zapas, na wypadek, gdyby malcowi pewnego dnia miało ich braknąć jako monety, którą będzie musiał okupić wstęp do raju.
Ochrzcił swe przybrane dziecko i nazwał je „Quasimodo“; czy to dlatego, że chciał upamiętnić dzień, w którym go znalazł, czy to chcąc w ten sposób scharakteryzować to maleństwo ułomne i jakby niewykończone. I naprawdę, jednooki, garbaty i krzywonogi Quasimodo — był tylko „niby — czemś“ (quasimodo).





  1. Po łacinie: bić po pyskach i wyprawiać brewerje.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.