Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj/Księga druga/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1876
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Tokarzewicz
Tytuł orygin. Notre-Dame de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.Noc po ślubie.

Po niejakim czasie poeta nasz znalazł się w małéj komnatce sklepionéj w ostrołuk, szczelnie opatrzonéj, dobrze ogrzanéj. Siedział właśnie w tój chwili przy stole, któremu jeżeli brakło czego, to chyba niewielkiéj pożyczki u śpiżarenki, zawieszonéj tuż zaraz w sąsiedztwie. W perspektywie było wygodne łóżko i prawdopodobnie czarująca gawędka sam na sam z ładną dziewczyną. Przygoda graniczyła z czarami. Zaczynał na dobre uważać się za jakąś postać z bajek o zaklętych duchach; od czasu do czasu zataczał do koła spojrzeniem, jakby dla przekonania się, azali jeszcze znajdował się gdzie rydwan ognisty, do dwóch skrzydlatych chimer zaprzężony, który sam jeden chyba zdolnym był przywieźć go tak szybko z piekieł do raju. Niekiedy téż upornie wzrok przywiązywał do przeświecających dziurek swojego żupanika, w celu uczepienia się rzeczywistości, by do reszty gruntu pod nogami nie stracić. Rozum jego, skołatany podróżą po przestrzeniach wyobraźni, na tym jednym włoski i wisiał tylko.
Młoda dziewczyna nie zdawała się zwracać nań żadnéj uwagi: krzątała się z kąta w kąt, to tu to tam stołek jakiś poprawiła, zagadała do kózki, i niekiedy zrobiła skrzywioną swą minkę. Nareszcie przyszła usiąść około stołu, i Gringoire swobodnie teraz mógł się jéj napatrzéć.
Byliście niegdyś dziećmi, czytelnicy moi, a może mieliście szczęście i po dziśdzień niemi pozostać, Niepodobna, przeto, byście się choć parę razy w życiu (bo co do mnie, calutkie i najlepiéj zresztą użyte dnie mojéj młodości poświęciłem na to), byście się nie upędzali z zarośli w zaroślę, po nad prądem żywéj rzeczułki, śród słonecznéj pogody, za ładną jaką libellą, w sukience błękitnéj lub zielonéj, łamiącą swój polot nagłemi zwrotami i całującą końce wszystkich gałęzi. Przypominacie sobie, z jaką to rozkochaną ciekawością myśl wasza i wzrok wasz czepiały się szeleszczącego tego wiru skrzydełek błękitnych i różanych, śród którego mknęła postać niepochwytna, osłonię — ta samą już szybkością swych ruchów. Istota powietrzna, niewyraźnie się rysująca na tle owego migocącego drżenia skrzydełek, wydawała się wam urojoną, wyimaginowaną, niepodobną do pochwycenia, niepodobna do widzenia. Ale gdy w końcu usiadła dla spoczynku na szczycie uginającéj się trzciny, i gdyście z zatamowanym oddechem bliżéj rozejrzéć się mogli w tych długich skrzydłach gazowych, w téj sukience różnobarwnéj, w tych dwóch gwiazdkach kryształowych, jakież było wasze zdziwienie, a zarazem jak żywa obawa, by rzeczywistość znowuż nie pierzchła urojeniem w oczach waszych, formy nie rozwiały się w przywidzenia, a istota w mgłach się duchowych nie rozpłynęła. Przywołajcie ku sobie te wrażenia, a łatwo wam będzie zdać sobie sprawę z uczuć, jakie w téj chwili przepełniały pierś Gringoire’a, podziwiającego w sposób niejako naoczny i dotykalny, kształtną postać téj saméj właśnie Esmeraldy, którą dotąd spostrzegał zaledwie w mglistych wirach tańca, śpiewu i ścisku.
Poeta téż coraz bardziéj zatapiając się w marzeniach:
Otóż i ona — wmówił, niewyraźnie oprowadzając wzrokiem dziewczynę — otóż więc i owa Esmeralda! istota nadziemska! tancerka uliczna! tyle i tak mało zarazem! Ona to zadała ostatni cios mojemu dyalogowi z rana, ona ocaliła mi życie wieczorem. Mój duch prześladowca!: mój anioł opiekuńczy!.. Ładna dziewczyna, na moja uczciwość!... i która téż szalenie musi być we mnie rozkochaną, skoro w ten sposób wybrany zostałem... Ale, ale — powiedział nagle, wstając z owém poczuciem prawdy, które bądź co bądź było tłem jego charakteru i jego filozofii — nie wiem, jak i czém się to stało, lecz koniec końcem jestem jéj mężem.
Z myślą tą w głowie i w oczach, zbliżył się do młodéj dziewczyny w sposób tak rycerski i wykwintny, że się ta zerwała z miejsca i odskoczyła.
— Czegoż to waszmość chcesz odemnie? — spytała.
— Czyliż możesz mię oto pytać, boska Esmeraldo? — odpowiedział Gringoire tonem tak namiętnie uczuciowym, że sam się niepomału zdziwił, własną mowę posłyszawszy.
Cyganka otwarła wielkie swe oczy:
— Nie rozumiem, co chcesz waszmość powiedziéć.
— Jakto, prześliczna! — prawił poeta, coraz więcéj się zapalające, i tłumacząc sobie, że ostatecznie ma tu jeno do czynienia z cnotą cór Dziedzińca Cudów — jak to? alboż nie do ciebie należę, przyjaciółko droga, a ty nie do mnie?
I w najszczerszéj intencyi, objął kibić dziewczęcia.
Stanik cyganki wyśliznął mu się z rąk, niby skóra węgorza. Ona skoczyła z jednego końca stancyjki na drugi, schyliła się i wyprostowała ze sztylecikiem w ręku, pierwéj nawet nim Gringoire miał czas dostrzedz, zkąd się sztylecik ów zjawił. Dumna i gniewna, usta miała nabrzmiałe, nozdrza rozdęte, policzki czerwone jak dwa jabłuszka leśne, źrenice błyskawicami ziejące. W tymże czasie biała kózka umieściła się z przodu swéj pani, wystawiając przeciw Gringoire’owi front bojowy, najeżony dwoma ładnemi różkami, złoconemi, lecz silnie zaostrzonemi. Wszystko to spełniło się w jedném mgnieniu oka.
Libelka zmieniła się w osę, która na to tylko i czekała, by ukłuć.
Filozof nasz stał jak wryty, i wodził spojrzenie osowiałe z kozy na dziewczynę, to napowrót.
— Panno Najświętsza! — zawołał w końcu, gdy mu zdziwienie dozwoliło przyjść do języka — otóż dwa bąki krwi chciwe!
Cyganka ze swojéj strony przerwała milczenie:
— Śmiałym, bardzo śmiałym głupcem musisz być waćpan!
— Chciéj mi panna łaskawie przebaczyć! — powiedział Gringoire uspokojony nieco. — Lecz z jakiegoż powodu wzięłaś mię waszmościanka za męża?
— Czyliż należało pozwolić, by cię powieszono?
— To więc — zagadnął poeta, rozczarowany nieco co do swych nadziei miłosnych — to więc biorąc mię nie miałaś panna żadnéj innéj myśli, okrom ocalenia od szubienicy?
— A jakąż inną myśl chciałbyś, żebym miała?
Gringoire przygryzł usta.
— Truda rada — rzekł — nie jestem jeszcze w tak dobréj komitywie z Kupidynem, jakem to sądził. Lecz, w takim razie, po co było rozbijać biedny ów garnuszek?
Tymczasem ani Esmeralda swego sztyleta nie rzucała, ani koza z pozycji obronnéj nie schodziła.
— Panno Esmeraldo — rzekł tedy poeta: — kapitulujmy. Nie jestem ci ja pisarz sądowy z kasztelu, i wcale na to nastawać nie będę, że z puginałem chodzisz po Paryżu, pod samym nosem rozkazów i zakazów jaśnie wielmożnego marszałka. Nie możesz wszakże nie wiedziéć, że Noel Leserivain skazanym został ośm dni temu na dziesięć soldów paryzkich kary za to, że się nosił z rożenkiem po ulicy. Owóż nie wglądam w sprawy nie moje; przystępuję do rzeczy. Przysięgam na wszystkich świętych i moje śród nich miejsce, że się nie będę zbliżał ku waszmościance bez jéj pozwolenia i zachęty; lecz proszę mi dać co zjeść.
Gringoire, w gruncie, jak i pan Despréaux, był „bardzo mało lubieżnym“. Nie należał on do owéj rasy rycerskiéj i muszkieterskiéj, co to szturmem dziewczęta bierze. W kwestyach miłości, tak samo jak i w każdéj innéj sprawie, chętniéj zawsze trzymał się on strony umiarkowania, ustępstw i półśrodków; a niezła wieczerza, z miłém Sam-na-sam, zdawało mu się, zwłaszcza gdy był głodnym, doskonałym antraktem między prologiem a rozwiązaniem przygody miłosnéj.
Cyganka nie odpowiedziała. Zrobiła tylko pogardliwą swą minkę, podniosła głowę jak ptaszę dziobek, i śmiechem parsknęła; ładny puginałek znikł równie szybko, jak się był znalazł, tak że Gringoire nie mógł widziéć, kędy pszczółka żądełko swe schowała.
Po niejakim czasie znalazł się na stole chleb żytni, kawałek słoniny, parę jabłek pieżastych i konewka podpiwka. Gringoire zabrał się do jedzenia z uniesieniem. Słysząc wściekłe szczękanie widełek jego żelaznych i fajansowego talerza, powiedziałbyś, że wszystka jego miłość w apetyt się nagle zmieniła.
Młode dziewczę, siedzące naprzeciw, w milczeniu spoglądało na to uwijanie się poety; inne ją, najwidoczniéj, zajmowały myśli, do których się uśmiechała kiedy niekiedy, gładząc jednocześnie pulchną rączką zmyślną główkę kozy, łagodnie przytulonéj do kolan swéj pani.
Świeczka z żółtego wosku oświecała tę scenę żarłoczności i marzeń.
Zaspokoiwszy atoli najgwałtowniejsze lamenty swego żołądka, Gringoire ze wstydem niejakim spostrzegł, że jedno już tylko jabłuszko zostało.
— Waszmościanka nie jesz, panno Esmeraldo — zagadnął.
Odpowiedziała poruszeniem głowy potwierdzającém spóźniony domysł poety i spojrzenie zamyślone powiodła ku sklepieniu komnatki,
— Czém-by się tam ona u djabła tak zajmowała? — myślał Gringoire, przypatrując się temu, na co dziewczyna patrzała. — Niepodobna przecież, żeby uwagę jéj pochłaniał grymas tego karluka kamiennego, wykutego u wiązadła sklepienia. Do licha! mogę porównanie wytrzymać!
Podniósł głos:
— Panienko!
Ona nie zdawała się go słyszéć.
Jął więc jeszcze głośniéj:
— Panno Esmeraldo!
Stracony trud. Myśl młodéj dziewczyny bujała gdzieś indziéj, a głos Gringoire’a nie był mocen przywołać jéj ztamtąd. Na szczęście, koza zainterweniowała. Zaczęła targać z lekka swą panią za rękaw.
— Czego chcesz, Dżali? — spytała żywo cyganka, jakby ocknięta z nienacka.
— Głodną jest — odpowiedział Gringoire, szczęśliw że rozmowę zacząć może.
Esmeralda zabrała się do drobienia chleba, który Dżali jadła skromnie i wdzięcznie z dłoni swéj pani.
Zresztą Gringoire nie dał już jéj wrócić do rozpoczętego wątka marzeń. Na chybił trafił posłał pytanie:
— Więc waszmościanka nie chcesz mię za małżonka?
Dziewczę wlepiło weń oczy i po chwili odrzekło:
— Nie.
— A za kochanka? — ciągnął Gringoire.
Cyganka skrzywiła się po swojemu, i odparła:
— Nie.
— Za swego przyjaciela? — nastawał Gringoire.
Popatrzyła nań raz jeszcze, i odpowiedziała po chwilce zastanowienia:
— Być może.
Owo być może, tak drogie filozofom, ośmieliło Gringoire’a.
— A czy wie jéjmościanka, co to jest przyjaźń? — spytał.
— O, tak — odrzekła cyganka — jest to być siostrą i bratem; dwie dusze stykające się choć nie zlewają się z sobą; dwa palce u ręki.
— A miłość? — pytał daléj Gringoire.
— O! miłość! — zawołała, a głos jéj drżał i oko promieniało. Miłość, to być we dwojgu, a być tylko jedném. Mężczyzna i kobieta stopione w anioła. To niebo.
Piękno rozlewające się po całém obliczu cyganki, gdy to mówiła, szczególnie uderzyło Gringoire’a; wydało mu się, jakoby między tém obliczem a uniesieniem prawie wschodniém słów dziewczyny, zachodziła ścisła jakaś łączność. Jéj usta różane i czyste uśmiechały się w połowie; jéj czoło pogodne i wstydliwe pokrywało się chwilami mgłą myśli, jak zwierciadło, gdy oddech na nie spadnie; długie zaś, spuszczone rzęsy czarne, rzucały rodzaj świateł niewypowiedzianie błogich, nadających rysom jéj ową słodycz idealną, którą Rafael znalazł późniéj w punkcie tajemniczego przecięcia się dziewiczości, macierzyństwa i boskości.
Nie powstrzymało to Gringoire’a od pytań.
— Cóż czynić należy, by się jéjmościance podobać? — prawił.
— Trzeba być mężczyzną.
— A ja — rzekł — czém-że u licha jestem?
— Mężczyzna ma hełm na głowie, pałasz w dłoni i złote ostrogi u obcasów.
— Tęgo — powiedział Gringoire — nie masz, zatém znaczy mężczyzny bez konia. Panienka kochasz już kogo?
— Miłością?
— Miłością.
Pozostała chwilkę w milczeniu zamyśloném, późniéj odrzekła z wyrazem szczęśliwym:
— Będę o tém wiedziała wkrótce.
— Dlaczegożby nie dzisiejszego wieczora? — podchwycił poeta czule. — Dlaczegoby nie mnie?
Ona rzuciła nań spojrzenie poważne.
— Tego tylko będę kochała, który mię obronić potrafi.
Gringoire się zarumienił i na tém poprzestać uważał za stosowne. Było rzeczą widoczną, że dziewczę napomknęło mu o przygodzie, w któréj przed dwiema godzinami tak małą od niego pomoc otrzymała śród okoliczności krytycznych. Wspomnienie to, zatarte późniejszemi zdarzeniami wieczora, wróciło mu. Uderzył się w czoło.
— Aha! otóż-to! od tego-bym i zacząć był powinien. Przebacz mi waszmościanka szalone roztargnienie. I jakżeż, powiedz mi, poradziłaś sobie, by się wyrwać z pazurów Quasimoda?
Pytanie to dreszczem przejęło cygankę.
— O! garbus okropny! — zawołała zakrywające sobie twarz rękami.
I drżała jakby na chłodzie wielkim.
— Okropny, w rzeczy saméj — powtórzył Gringoire, własnéj myśli nie tracąc — lecz jakim sposobem mogłaś się mu wydrzéć?
Esmeralda uśmiechnęła się, westchnęła, lecz milczéć nie przestała.
— A czy wié jéjmościanka, z jakiego powodu garbus za nią śledził? — jął Gringoire w nadziei, że uboczem powróci do swego pytania.
— Nie, nie wiem.
I dodała żywo:
— Lecz waszmość, któryś także mię śledził, pocóżeś mię śledził?
— Sumiennie mówiąc — odparł Gringoire — ja również nie wiem.
Nastało milczenie. Gringoire kiereszował nożem po stole. Młode dziewczę uśmiechało się, i jakby się czemuś przypatrywało przez ścianę. Nagle ni z tego ni z owego poczęło nucić głosem niewyraźnym:

Quando las pintadas aves
Mudas estan, y la tierra...

Lecz zaraz urwała i jęła pieścić swą Dżali.
— Niezmiernie milutkie stworzenie — rzekł Gringoire.
— Siostrzyczka moja — odpowiedziała dziewczyna.
— Dlaczego się waszmościanka nazywasz Esmeraldą? — spytał poeta.
— Nic a nic o tém nie wiem.
— No, ale przecież?...
Cyganka wyjęła z zanadrza rodzaj medalionika, rodzaj drobnéj poduszeczki podługowatéj, zawieszonéj u szyi na sznureczku z ziarnek adrezarachu: z medalionika tego rozchodził się dość silny zapach kamforowy. Pokryty on był z wierzchu jedwabiem zielonym, a w środku zawierał grube szkiełko zielonkawe, szmaragd naśladujące.
— Być może — powiedziała — że to z tego oto powodu.
Gringoire zamierzył wziąć do rąk medalionik. Dziewczę się usunęło.
— Nie wolno dotykać, to talizman. Złe-byś wyrządził czarowi lub czar tobie.
I Ciekawość poety zaostrzała się coraz bardziéj.
— Kto panience to dał?
Ona położyła palce na ustach i schowała talizmanik na piersiach. Próbował innych pytań, lecz cyganka prawie nie odpowiadała.
— Co ma oznaczać ten wyraz: Esmeralda?
— Nie wiem — odparła od niechcenia.
— Do jakiéj mowy należy?
— Do cygańskiéj, sądzę.
— Domyślałem się tego od razu — powiedział Gringoire — więc nie jesteś z Francyi?
— Nie wiem tego.
— Czy masz rodziców?
Dziewczyna zaczęła pośpiewywać na starą nutę.

Ojciec mój jest ptakiem,
Ptaszyną moja matka.

— To sobie niezłe — rzekł Gringoire. — W jakim wieku przybyłaś waszmościanka do Francyi?
— Malutką.
— A do Paryża?
— Łońskiego roku. Gdyśmy wchodzili przez wrota papiezkie, ujrzałam w powietrzu latającą piegżę leśną; było to pod koniec sierpnia; powiedziałam: ciężką miéć zimę będziemy.
— I zaprawdę nie była lekką — dodał Gringoire, ucieszony zawiązkiem klejącéj się jak mniemał rozmowy. — Spędziłem ją calutką chuchając w palce. Więc masz dar przepowiadania?
Dziewczę wróciło do lakonizmu:
— Nie — odparło.
— Człowiek ten, którego nazywacie księciem Cygańskim, to zwierzchnik waszego plemienia?
— Tak.
— A on to właśnie ślub nam dawał? — nieśmiało zauważył poeta.
Cyganka skrzywiła się swoim sposobem.
— Imię twoje nie jest mi nawet znaném — powiedziała.
— Imię moje? ależ jeżeli chcesz, i owszem: jestem Piotr Gringoire.
— Znam ja piękniejsze — odpowiedziała.
— Złośliwaś — odparł poeta. — Lecz mniejsza o to, nie pogniewamy się. Ba, pokochasz mię może, poznawszy bliżéj; przytém z taką szczerością i zaufaniem opowiedziałaś mi swoje życie, że i ja o swojém powinienem ci coś nadmienić. Wiedz przeto, ładna panienko, że się nazywam Piotr Gringoire; jestem synem dzierżawcy z nadziału Gonesse. Ojciec mój powieszonym został przez Burginionów, matkę zakłuli Pikardczykowie podczas oblężenia Paryża przed laty dwudziestu. W szóstym roku życia byłem już sierotą; miejsce podeszew u trzewików zastępował bruk paryzki. Nie wiem już, w jaki sposób przebrnąłem peryod od lat sześciu do lat szesnastu. Tu przekupka owoców rzuciła mi śliwkę, owdzie złapało się skórynkę chleba; wieczorem wpadałem w ręce straży miejskiéj, która mię sadzała do więzienia, i w ten sposób miałem wiązkę słomy pod głowę. Wszystko to nie przeszkadzało mi rosnąć i chudniéć, jak widzisz. W zimie grzałem się na słońcu u przysionka Dworca Sens, i bardzo mi się i śmiesznym wydawał obyczaj palenia ogni święto-jańskich, akurat śród lata. W szesnastym roku chciałem obrać stan jaki. Próbowałem wszystkiego po kolei. Wstąpiłem był do wojska, lecz się okazało, że nie jestem dość bitny. Poszedłem do klasztoru, lecz jak na zakonnika za mało byłem pobożny; przytém i pić nie mogę. Z rozpaczy zapisałem się tedy na chłopca grubo-ciesielskiego cechu; lecz tu siły fizyczne mię zdradziły. Daleko więcéj skłonności czułem do bakałarstwa; nie umiałem wprawdzie czytać, ale to rzecz podrzędna. Po pewnym czasie spostrzegłem się, że mi we wszystkiém czegoś brakło; widząc przeto, żem się na nie zgoła nie zdał, z własnéj i nieprzymuszonéj woli stałem się poetą i wytwórcą rymów. Jest-to professya dostępna w każdym czasie i każdemu, kto jest włóczęgą, a więcéj daleko warta, niźli złodziejstwo, do którego mię namawiało kilku młodych urwisów, synów moich przyjaciół. Na szczęście, pewnego pięknego poranka spotkałem don-Klaudyusza Frollo, wielebnego archidyakona od Panny Maryi. Zaopiekował się on moim losem, i jemu to zawdzięczam, że dziś jestem w pełném znaczeniu słowa piśmiennym; że znam łacinę od „Powinności“ Cycerona aż do Mortuologii ojców Celestynów i że równie biegły jestem w scholastyce, poetyce, jak i w rytmice, téj mądrości nad mądroście. Jam to twórcą misteryum, które dziś przedstawiano z tryumfem wielkim i przy wielkim zbiegu ludności pośród saméj wielkiéj sali pałacu trybunalskiego. Napisałem również książkę, która miéć będzie sześćset stronie, o wspaniałym komecie 1465 roku, z powodu którego jeden już człowiek zwaryował. Doznałem i innych sukcesów. Będąc potrochu stolarzem artyleryjskiego fachu, pracowałem przy owéj, wiész, wielkiej bombardzie Jana Maugue, co to pękła na moście Charenton w dniu czynienia próby około niéj, i dwudziestu czterech ciekawców zabiła. Widzisz więc waszmościanka, że nie jestem tak złą partyą małżeńską. Znam massę sposobów robienia sztuczek wcale niezłych, których kózkę nauczę; jak naprzykład trzeba przedrzeźniać biskupa paryzkiego, przeklętego tego faryzeusza, którego młyny błotem przechodzących obryzgują wzdłuż całego mostu Młynarskiego. W dodatku zaś misteryum moje dużo mi bitych pieniędzy przyniesie, gdy zapłacony zostanę. Jedném słowem, jestem na twe rozkazy, Śliczna panienko, ja, i umysł mój, i nauka moja, i pisma moje: a żyć z tobą gotów jestem wedle twojego rozkazu, zdaleka czy zblizka, świętobliwie czy rozkosznie; jako mąż z żoną, jeśli to uznasz za dobre; jako brat z siostrą, jeśli to uznasz za lepsze.
Gringoire umilkł, oczekując na skutek, jaki przemówienie to wywarło na młodą dziewczynę. Ona wzrok miała wparty w posadzkę.
— Febus — mówiła półgłosem.
Poczém zwracając się ku poecie:
— Febus, coby to właściwie był za wyraz?
Gringoire, acz nie bardzo rozumiał, jakiby to stosunek zachodzić miał między jego mową, a pytaniem cyganki, nie gniewał się przecież na zręczność błyśnięcia erudycyą. Odpowiedział przeto z pyszna:
— Jest-to wyraz łaciński, który oznacza słońce.
— Słońce! — zawołała.
— Imię to nosił pewien strzelec ładny, bóg — dodał Gringoire.
— Bóg! — powtórzyła dziewczyna, a w głosie jéj brzmiało coś głęboko rozmarzonego i namiętnego.
W téj chwili jeden z jéj naramienników odwiązał się i spadł. Gringoire żywo się schylił by takowy podnieść, a gdy się wyprostował, nie znalazł już ani cyganki. ani kózki. Posłyszał zgrzytnięcie rygla. Szczęk szedł od małych drzwiczek prowadzących bezwątpienia do stancyjki sąsiedniéj, od środka się zamykającéj.
— Czy mi przynajmniéj łóżko zostawiła? — rzekł do siebie filozof.
Obszedł celkę do koła. Ze sprzętów mogących służyć do snu znalazł tylko długi drewniany kufer; i to jeszcze, w dodatku, z wiekiem wydatnie porzeźbioném. Gdy się na nim poeta rozciągnął, doznał wrażenia wielce podobnego do tego, jakieby sobie sprawił Mikro, megas, położywszy się wzdłuż Alpów.
— Niech i tak będzie — powiedział, układając gnaty o ile podobna znośniéj; — trzeba się zdać na łaskę przypadku. Ale toż m dopiéro szczególna noce ślubna! Szkoda! Było w tém małżeństwie przy rozbitym garnku coś prostego i przedpotopowego, nie bez wdzięku dla mnie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Józef Tokarzewicz.