Przejdź do zawartości

Kara Boża idzie przez oceany/Część V/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Nagiel
Tytuł Kara Boża idzie przez oceany
Część Część V
Rozdział VI.
Wydawca Spółka Wydawnictwa Polskiego w Ameryce
Data wyd. 1896
Miejsce wyd. Chicago
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

VI.

Tegoż samego dnia, nad wieczorem, rozgrywały się następujące sceny w pobliżu St. Joseph, w Stanie Missouri.
O jakie 2 mile od miasta, tuż na skręcie rzeki, gnieździ się pośród krzaków na pół rozwalona chatka.
Pusto tu i głucho... Przez wybite okienko widać w chałupce parę narzędzi rolniczych, parę naczyń, ławę spruchniałą i wiele pajęczyny. Z poza krzaków szumi mętnemi falami rzeka. O paręset kroków od chatki widzimy parę stogów siana, każdy pod drewnianym dachem. Dalej — łąka szeroka, rozpływająca się w przestrzeni, ciemno-szmaragdowa w zapadającym powoli zmroku.
Widocznie jest to szmat ziemi, należący do jakiejś sąsiedniej farmy.
Łąka ta dostarcza farmerowi siana. W dni pokosu lub zwózki gwarno tutaj; kiedyindziej panuje cisza martwa.
Nikt tu nie mieszka. Na pozór niema tu nikogo. Chociaż.... pozory często mylą. I istotnie tym razem były one omylne. W tym samotnym zakątku znajdowali się jednak ludzie. Było ich dwóch. Jeden ukrywał się, drugi go śledził.
Zmrok już zapadał, gdy w jednym ze stogów objawił się ruch.
Kilka garści siana osunęło się z boku — i ukazał się otwór. Z tego otworu wysunęła się najpierw z wielką ostrożnością rozczochrana głowa; oczy jej rozglądały się dokoła, jak gdyby chcąc przeniknąć półmrok i przekonać się, czy w pobliżu niema jakiego niebezpieczeństwa.... Upłynęła chwila. Badanie to widocznie wydało rezultat zadawalniający, bo oto za głową wysunęła się i reszta ciała. Postać, która teraz się ukazała, nie była zbyt ponętną; postać to typowa amerykańskiego włóczęgi (trampa). Odzież w nieładzie; na głowie słomiany kapelusz o dziurawem dnie; buty wykrzywione; siano we włosach; twarz brudna i zaspana, okolona długą roztarganą brodą czarno — siwawą — oto główne cechy tej postaci.
Gdy wysunęła się ona naprzód, pierwszym — Aaa.... — zabrzmiało przeciągłe ziewanie.
Widocznie ów człowiek dopiero co zbudził się z długiego snu. Przeciąganie się i ziewanie zajęło mu prawie minutę. Gdy z niem skończył, zdawał się nad czemś namyślać. Pukał palcem w czoło — i mruczał coś pod nosem.
Oto treść główna owego mruczenia:
— W dyabelne wpadłeś, bratku, sidła.... Na psy zeszedłeś. Od wczoraj wieczorem nic nie miałeś w gębie. Apartament masz taki, że psy by ci go nie pozazdrościły. Grosza przy duszy nie masz; łachy z ciebie spadają. A co najgorsza, to że w każdej chwili mogą cię wsadzić do kozy. Brr....
Splunął i zaklął siarczyście.
— No, mój Bolku — mówił znów po chwili do siebie — nigdy jeszcze chyba nie znajdowałeś się w podobnie głupich tarapatach. Ale, bądź co bądź, musisz z nich raz wyjść. Nie sztuka być w szczęściu, spać na złotogłowiu i opychać sobie żołądek polędwicą z truflami, a pieniędzy mieć, jak lodu.... To każdy dureń potrafi! Ale być na dnie, w najgłupszem w świecie położeniu, a pomimo tego wydostać się na wierzch — to sztuka, a taką sztukę dokonać potrafi tylko człowiek w całem tego słowa znaczeniu.
Uderzył się pięścią w piersi — i rzekł już na cały głos:
— Dowiedz że, synku, że jesteś takim człowiekiem.... A jeśli tego nie uczynisz, sam będziesz miał prawo nazwać się kpem!
Przez chwilkę jeszcze myślał i coś mamrotał.
Wreszcie powziął postanowienie.
— Idziemy do miasta — mruknął — Kto nie ryzykuje, ten nic nie ma.... Raz kozie śmierć! A zresztą, czyż, do stu tysięcy szatanów, mam napisane na czole, że mnie poszukuje za tę głupią sprawę w Chicago?
Podniósł kij sękaty, leżący na ziemi i skierował się na prawo.
Trafił na ścieżkę, wijącą się śród trawy — i szedł nią teraz szybko. Pogwizdywał sobie, a od czasu do czasu wymachiwał rękami i mówił coś do siebie.
Układał plany działania.
Dopiero w chwili, gdy wyruszył z miejsca, objawiła się w tem pustkowiu obecność i drugiego człowieka. Jeśli tamten, jak to przeglądało z jego własnych słów, był zwierzynę, tropioną przez policyą, — to ten był widocznie ogarem.
Ukrywał się on, przyczajony, za drugim stogiem siana.
Teraz podjął się i wyprostował swoją długą i chudą postać. Ubrany był dość przyzwoicie. Twarz jego ginęła w cieniu szerokich kres czarnego, miękkiego kapelusza. Zmrok teraz już zapadał, ale na szafirowe niebo wypłynęły gwiazdy i ukazał się rąbek księżyca. Na tle ciemno-szafirowej przestrzeni, jak ciemne plamy, odcinały się sylwetki stogów siana, chałupki — i dalej poruszająca się szybko na ścieżce postać włóczęgi.
— A.... nasz ptaszek fruwa. Idźmy za nim — rzekł do siebie wysoki człowiek i zaśmiał się po cichu dość nieprzyjemnym śmiechem.
Teraz, z ogromnemi ostróżnościami zaczął i on posuwać się zwolna naprzód. Nie chciał, ażeby idący przed nim spostrzegł, że jest śledzony. Nie było to zadanie łatwe, ale też wysoki mężczyzna nie był widocznie w zawodzie ogara nowicyuszem....
Gdy w pół godziny potem wchodzili do miasta, człowiek, idący przed nim, ani się domyślał, że miał przez całą drogę idącego wślad za nim towarzysza.
Uliczka, na której się teraz znaleźli, była dość pusta i słabo oświetlona. Małe domki kryły się w półcieniu po za ogródkami, a tylko w dwóch czy trzech miejscach jasno oświetlone okna składów rzucały jaśniejsze smugi światła na ulicę. Rzadko tylko przesuwali się po chodniku przechodnie.
śledzony włóczęga zbliżył się do jednego z tych oświetlonych okien.
Było to okno saloonu.
W głębi, po za szybą, niedostatecznie zakrytą jakąś czerwoną płachtą w rodzaju firanki, widać było w świetle kopcących się lamp naftowych dość brudną „barę“ z ustawionemi po za nią butelkami; z boku były beczułki. Dwa czy trzy stoliki uzupełniały umeblowanie tego szynczku, brudnego i pospolitego. Przy jednym ze stołów, gospodarz, gruby, kosooki Niemiec, grał w karty a jednym z gości; na drugim położył się i spał jakiś widać niezbyt trzeźwy gość.... Zresztą w saloonie nie było nikogo.
Włóczęga stał przed oknem i trząsł się od zimna.
Oko jego przebiegało po szeregach butelek różnorakiej barwy i formy, stojących na pułkach; ślizgało się po okrągłych beczułkach — i pieściło się widokiem „free lunchu” (bezpłatnej przekąski), wystawionego na stole w głębi. Człowiek ten u czuwał, że mu nabiega na język cierpka i gorzka ślina.
Potrzebował jeść i pić.
W tej chwili ominął go strach przed sprawiedliwością; zapomniał o wszelkich daleko sięgających planach, jakie snuł przed chwilą.... Głód i pragnienie nad nim zapanowały, palące, ze zwierzęcą siłą.
Na wszystko był teraz gotów.
Ukradnie, będzie żebrał.... wszystko zrobi.... ale musi zaspokoić głód!
Decydować się musiał prędko; już chciał wejść do saloonu, gdy oto los uśmiechnął mu się sam.
Lob przedstawił się włóczędze w postaci owego draba, który go śledził przez całą drogę od nadrzecznego pustkowia farmerskiego aż do miasta. Siedzący stanął teraz za śledzonym — i z ukosa studyował grę jego twarzy.
Mówiła ona aż zanadto wyraźnie: jeść mi się chce!
Siedzący powziął w tej chwili jakąś myśl, zdaniem jego bardzo szczęśliwą, bo uśmiech zadowolenia ukazał mu się na twarzy. Uderzył w ramię dość silnie stojącego przed nim włóczęgę, aż ten drgnął i obrócił się ku niemu w postawie na pół obronnej. Ale drab śledzący go śmiał się teraz na całe gardło.
— Nie masz się co strachać, bratku.... — mówił głośno, ochrypłym głosem, po angielsku — Nie chcę ci zrobić nic złego. Sure!
Włóczęga patrzył nań z podełba, pytająco.
— Ot widzisz — ciągnął dalej drab głosem, któremu chciał nadać ton gburowatej dobroduszności — jestem sobie tylko biednym robotnikiem, ale człowiekiem uczciwym... Szczególniej nie mogę znieść widoku takiego, jak ty, robaka, co mu od ostatniego śniadania upłynęło ze sześć miesięcy, a w brzuchu burczy, niby w tartaku parowym.
Roześmiał się głośno z własnego konceptu — i dodał:
— Nie jadłeś?
— Nie.... — odrzekł cichym głosem, spuszczając oczy włóczęga.
— To chodź.... — wskazał ręką na drzwi saloonu — Dostaniesz co chlapnąć i zeżreć. Mam jeszcze w kieszeni parę „kwodrów”.
Włóczęga nie chciał wierzyć sam swoim uszom. Co za szczęście nań spadało!
Kiedyindziej przyjąłby tak obcesową propozycyę z pewnem niedowierzaniem. Teraz czuł tylko wdzięczność. Nie wiedział nawet, jak ją wyrazić. Skinął po prostu głową — i za wysokim drabem skierował się ku drzwiom saloonu. Ten ostatni śmiał się w duchu.
Mówił sobie:
— Dobry mi się trafił pomysł.... Po kiego dyabła miałbym za nim latać po różnych dyabelskich wertepach i dziurach, skoro mogę się z nim łatwo zaprzyjaźnić i przywiązać go do siebie tanim kosztem? On wtedy będzie za mną biegał, jak pies na postronku....
Usiedli przy trzecim stole. Wysoki drab zażądał wódki i piwa; a włóczęga przyniósł sobie ze stołu z „free lunchem” potężną porcyę kiełbasy i grochu.
Zajadał, jak ludożerca.
Mdłe światło wiszącej lampy oświetlało zakąt, w którym siedzieli. Twarze obydwu znajdowały się niemal w cieniu. Fundator milczał; widząc wreszcie, że uczta włóczęgi zbliża się do końca, chciał coś przemówić.
Zrzucił kapelusz o szerokich skrzydłach — i wtedy wyraźniej w slabem świetle lampy ukazała się jego nieprzyjemna, czerwona i trędowata twarz.
Włóczęga po raz pierwszy spojrzał swemu fundatorowi prosto w oczy. Spojrzał i oniemiał. Niedojedzony kawał kiełbasy wypadł mu z ręki.... Wstał z miejsca nagle, jak gdyby sprężyną w górę wyrzucony — i zawołał:
— Szymek Zawalidroga!
Teraz i twarz włóczęgi ukazała się w pełniej szem oświetleniu. Drab, którego nazwano tem znanem nam już nazwiskiem, przyglądał się jej przez chwilę z natężoną uwagą. Trudno mu było przypomnieć sobie te rysy, tak niefortunnie przez nędzę zmienione. Wreszcie znalazł.
— Kaliski! — ryknął.
I dwaj łotrzy rzucili się sobie w objęcia. Śledzony i śledzący poznali się — i na nowo pokumali.
Stało się to niejako odruchowo. Nawet występek wytwarza pewnego rodzaju koleżeństwo — i właśnie ono to objawiło się w ruchu, który wywołał uścisk dwóch łotrów. Rozstali się wprawdzie ze sobą, akurat przed uwięzieniem Kaliskiego w Pennsylvanii, w sposób nie bardzo przyjazny, bo Zawalidroga, czując pismo nosem, okradł Kaliskiego z paruset dolarów i ważnych papierów — i uciekł.... Ale taka drobnostka pomiędzy takimi, jak on i były jego zwierzchnik, kompanami, nie liczyły się prawie. Zresztą, czyż następne wypadki nie okazały, jak na dłoni, iż Szymek, uciekając, miał racyę?...... Wszakże, gdyby pozostał dalej z Kaliskim, napewno podzieliłby jego los w więzieniu.
Spotkawszy się w tak niespodziewany sposób, rozczulili się obydwaj.
W innych warunkach, widząc Kaliskiego w dobrobycie, Szymek starałby się może uniknąć widzenia z nim. Obawiałby się zemsty; a Kaliski może chciałby na nim tę zemstę wywrzeć... Obecnie, na razie przynajmniej, Szymek nie potrzebował się niczego obawiać od włóczęgi, którego ratował od głodu; a Kaliski słusznie przypuszczał, że drab, który go kiedyś okradł, poczuje się do obowiązku częściowego przynajmniej wynagrodzenia mu owoczesnej krzywdy.
Pchała ich do siebie wzajem sympatya i po części interes; chociaż jednocześnie przychodziła obydwom do głowy i refleksya.
Szymek Zawalidroga kazał znów dać wódki na tak szczęśliwe spotkanie się. Jednocześnie zaczęli się przerzucać, po polsku, urywanemi słówkami.
— Aaa... — mówił Szymek, odrazu wchodząc na familiarne „ty” z dawnym swoim „bossem” — obdarłeś się ogromnie... Co się z tobą zrobiło, człowieku?
Kaliski tylko ręką machnął — i rzekł:
— Iiii.... Nieszczęście!
— I dawno wyszedłeś „ztamtąd“?
To „ztamtąd” oznaczało — pennsylvańskie więzienie.
— O, już kawał czasu.
— I znowu „wdepnąłeś” w kawał?
Kaliski spojrzał podejrzliwie na kompana, jakby chcąc powiedzieć: „A tobie co do tego?”
Odrzekł jednak krótko:
— Niby... trochę.... ale wykaraskam się.
— Jak?
— Zobaczysz.... — mówił Kaliski, ożywiając się — Mam jeden.... ba! dwa złote interesa w ręku. Jeden szczególniej łatwy do obrobienia. Schylić się tylko trzeba, a garśćmi można pieniądze grabać.
Szymek spojrzał z niedowierzaniem na łachmany Kaliskiego — i zapytał:
— Dla czegoś ich nie grabał?...
— Widzisz.... dyabli mi nadali jedno małe nieszczęście. Stało mi się to niechcący... niespodziewanie. Przerwało mi wszystkie plany. Musiatem się ukrywać.... nie zdążyłem nawet pobiedz do mieszkania po pieniądze. Ale to nic.... Teraz wszystko pójdzie, jak po maśle. Bóg mi ciebie zesłał.
Trędowatą twarz Szymka wykrzywił zły uśmiech.
— Dyabeł prędzej.... — mruknął.
— Mniejsza o to — ciągnął dalej niecierpliwie Kaliski — Daj mi tylko byle jakie ubranie, parę dolarów do kieszeni, a będziemy niedługo opływali we wszystko.... Ma się rozumieć, zrobimy interes we dwóch.
Szymek Zawalidroga nie byłby od tego.... chociaż, przesuwały mu się przez mózg różne wątpliwości.
— Więc to dla tego interesu zmieniłeś swoje nazwisko na John Dix? — zapytał nareszcie.
— A ty zkąd o tem wiesz? — zawołał Kaliski i skoczył z krzesła.
Istotnie Szymek spostrzegł, że zrobił głupstwo....
Szymek dotąd miał tę wyższość nad dawnym swym „bossem” i kompanem, że tamten przypuszczał, iż spotkanie było przypadkowe i nie wiedział, jaką Szymek grał w obec niego rolę. Niezręczne pytanie na pół go wydało. Bo zkąd przypadkowo spotkany człowiek mógł wiedzieć, jak Kaliski nazywał się w Chicago?
Kaliski zbyt wiele miał sprytu, ażeby nie wyprowadzić ztąd wniosków, aż nazbyt daleko sięgających....
I już je wyprowadzał.
Szymek pojął w tej chwili, że na coś musi się zdecydować.
Musi: albo zdradzić w obec Kaliskiego tych, którzy mu polecili ścigać Dixa; albo przeciwnie wydać Dixa-Kaliskiego w ich ręce Przez chwilę skłaniał się do tej ostatniej ewentualności, — ale w jakiż tu sposób okłamać dawnego kompana tak, ażeby wzbudzić jego zaufanie?! Jest to prawie niepodobieństwem...... Wypadałoby go więc aresztować.... A przecież otrzymana instrukcya każe mu śledzić włóczęgę, nie odstępować go na krok, do aresztowania jednak, do pomocy policyi, nie uciekać się w żadnym razie.
I tak źle i tak nie dobrze.
Pozostaje więc pierwsza alternatywa: zdradzić tamtych w obec Kaliskiego.... Do tego więcej się nawet skłaniają jego osobiste sympatye.
Yes! — rzekł zdecydowany, zaklął i wziąwszy za plecy wystraszonego Kaliskiego, usadził go na stołku — Uspokój się, bratku.... Wszystko będzie all right. Zaraz ci wyjaśnię.
Kaliski wciąż patrzał na niego z podełba, przerażony.
— Otóż wiem, że się nazywałeś czy chwilowo nazywasz John Dix, bo właśnie polecono mi śledzić Johna Dixa.
— Kto?
— Agent policyjny czy też detektyw prywatny, który tu przybył za tobą z Chicago.
Kaliski coraz bardziej kręcił się na stołku.
— I co z tem zrobisz? — wybąknął.
— Puszczę go kantem.... — i Szymek roześmiał się głośno — Przecieżbym starego przyjaciela nie oddał w ręce Machabeuszom!
Twarz włóczęgi rozjaśniła się; ale w mózgu jego tkwiło jeszcze podejrzenie. Chciał coś mówić, aie Szymek mu przerwał:
— Siedź cicho — i słuchaj.... Widzisz, ja myślę, że ten detektyw ogromnie jest na ciebie zawzięty i dałby nie wiem co, ażeby mieć cię w swej łapie. Ale my go „afiliujemy“ i to tak, ażeby jeszcze na tym byznesie zarobić parę groszy....
Skinął na gospodarza szynku.
— Hej, ojcze Ohm — zawołał na niego familiarnie — ołówka, papieru i waszego chłopaka.... Potrzebuję go posłać gdzieś.
Wszystko za chwilę było gotowe.
Zawalidroga napisał parę wyrazów — i kazał je odnieść pod wskazany adres małemu, rozczochranemu, o rudej czuprynie chłopakowi, którego przywołał z góry saloonista.
Rzucił chłopakowi w czapkę „kwodra” — i rzekł:
— Gdyby cię pytali, kto ci dał tę kartkę, powiesz, że to jakiś pan nieznajomy.... na ulicy i nic więcej. Rozumiesz?
You bet — i z pod rudej czupryny chłopaka błysnęło dwoje złych, ale sprytnych oczu.
Kaliski patrzył na to ciągle z pewnym niepokojem; ale cóż mógł robić? — musiał się zdać na łaskę i niełaskę swego dawnego kompana.
— A teraz maszerujemy — rzekł Szymek.
Przedtem jednakowoż poszeptał przez chwilę z kosookim saloonistą, którego widocznie znał dobrze. Coś mu zalecał, a Niemiec odpowiedział skinieniem — na znak zgody.
Szymek nie wyszedł z Kaliskim drzwiami frontowemi.
Skierował się razem z towarzyszem w głąb saloonu — i tam otworzył małe drzwiczki. Znaleźli się w jakimś pokoiku zarzuconym rupieciami, potem przeszli przez ciemną sionkę, wreszcie znaleźli się w jakimś zaułku.... Przeszedłszy kilka kroków, skręcili w wązką uliczkę — i znów przez kwadrans krążyli po labiryncie zaułków i uliczek, pośród kup gnoju, pudeł z śmiećmi i niemiłych zapachów.
Przez ten czas nic nie mówili do siebie.
Wreszcie w jakimś zaułku Zawalidroga zapukał do małych drzwiczek po parę razy, z przestankami. Drzwiczki skrzypnęły — i ukazała się w nich owinięta w fular głowa starej Murzynki.
Oh, that’s you, Mr. Simon — rzekła na widok Szymka.
Widocznie miał on u niej dobrą markę.
Nie pytając już nic dalej, Murzynka poprowadziła dwóch przybyłych przez jakieś podwórze do nowego przejścia, a ztamtąd do sieni dużego drewnianego domu, którego kontury niejasno rysowały się na tle zmroku.
W oknach domu nie było widać świateł; zdawał się zupełnie opuszczonym; gdy jednak Murzynka wprowadziła dwóch ludzi do sieni i ztamtąd do pokoju na parterze, ukazało się żywe światło lamp naftowych.
Widocznie okiennice domu były szczelnie zamknięte, ażeby światła nie przepuszczać na zewnątrz.
Pokój, do którego weszli Kaliski i Szymek, był obszerny i przyzwoicie urządzony. Miał on wygląd ofisu hotelowego. W głębi znajdował się typowy kontuar, z kluczami, wiszącemi na tablicach; za kontuarem siedział klerk.
Pośrodku pokoju palił się ogień w piecu.
Obok stały krzesła i fotele na biegunach. Na stole leżały gazety. Siedziało tutaj dwóch dość porządnie ubranych mężczyzn. Dalej w głębi widać było drzwi, a za niemi pokój z wielkim pośrodku zastawionym stołem. I tam znajdowało się parę osób, w tej liczbie jakaś kobieta.
Nikt z obecnych nie zwrócił na przybyłych szczególnej uwagi.
— Jesteśmy w prywatnym hoteliku Ciotki Sary — rzekł Szymek i zwrócił się do klerka.
Rozmawiali przez parę chwil po cichu, wreszcie drab odwrócił się — i rzekł do Kaliskiego po polaku:
— No.... to rzecz załatwiona. Zostaniesz tutaj. Wykąpiesz się, wymyjesz i uczęszesz dziś jeszcze, a potem dostaniesz nowe ubranie, wygodny pokój i jeśli chcesz, kolacyę... Możesz nawet korzystać z towarzystwa tych panów i pań. Kompania to bardzo miła. Co do swojego bezpieczeństwa osobistego, to jest zapewnione.... Sam dyabeł cię tutaj nie znajdzie!
— Ty odchodzisz? — zapytał Kaliski.
— Tak.... Muszę iść nakłamać, co wlezie, temu ananasowi z Chicago, który kazał mi ciebie pilnować. Wystrychnęliśmy go pysznie na dudka!.... Jutro rano tu będę — i pogadamy o interesie... a właściwie o interesach, o których wspominałeś. A teraz.... good bye.
Za chwilę Kaliski pozostał na nowem miejscu sam, a program, zapowiedziany przez Szymka, wykonany został co do joty.
W ten sposób w śledztwie, które miał prowadzić Robbins urywało się znów jedno ogniwo... Tracono z widoku jedynego świadka, mogącego dać dowody winy barona Felsensteina.









Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Nagiel.