Przejdź do zawartości

Kara Boża idzie przez oceany/Część V/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Nagiel
Tytuł Kara Boża idzie przez oceany
Część Część V
Rozdział V.
Wydawca Spółka Wydawnictwa Polskiego w Ameryce
Data wyd. 1896
Miejsce wyd. Chicago
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

V.[1]

Przez chwilkę namyślał się, wreszcie znów zaczął mówić.
— Ważną jest teraz rzeczą wyjaśnić, co robili moralni i czynni sprawcy kradzieży i zabójstwa, po spełnieniu tych czynów występnych.... Uczynię to w paru słowach.
Nazajutrz wczesnym rankiem odkryto zbrodnię. Mniejsza o to, kto zrobił to odkrycie pierwszy i jak. Dyrektorowie banku wezwali policyę, a ponieważ została okradzioną kasa, pozostająca między innemi pod kluczem Śląskiego, pierwsze przyszło wszystkim na myśl jego nazwisko. Nie przybył on do biura. Ztąd podejrzenie. Wyszukano tedy jego mieszkanie — i wywalono drzwi.
Wiemy już z pamiętnika Śląskiego, co za stanowcze dowody jego winy znalazła tam policya.
Nie potrzebuję dodawać, że te dowody, jako to sztylet, odzież zakrwawioną, parę banknotów z liczby skradzionych i pierścień kompromitujący podrzucił w mieszkaniu Śląskiego „szlachetny“ baron Adalbert. To też wina Polaka była jawną. Bronił się on, jak mógł, ale co mógł uczynić? Oskarżyciele na wszystko znajdowali wyjaśnienie.
To, że nie uciekł, lecz zapadł w sen nienaturalny, przypisywano obezwładnieniu trunkiem....
Felsenstein miał tyle rozumu, że obok łóżka Śląskiego porzucił wypróżnioną butelkę rumu, to też prokurator w sądzie zapewne mówił tak:
— Zbrodniarz, ukrywszy pieniądze i klejnoty, wraca do siebie, ażeby zmienić odzież.... Lecz oto jego nerwy, dotąd strasznie naprężone, słabną.... Nie może ustać na nogach.... Ukazuje mu się widmo ofiary. Ale on liczył na to: chwyta przygotowaną butelkę z napojem spirytualnym i szuka w niej siły. Przeliczył się jednak: wysączywszy płyn ognisty, upada nieprzytomny na łoże. I oto trunek, który miał mu dać siły do uniknięcia pościgu, oddał go właśnie w ręce sprawiedliwości. W nałogu, który dotąd tak skrzętnie ukrywał, znalazł swą zgubę i karę!
Tak zapewne mówił podczas procesu Śląskiego prokurator, wskazując wyciągniętą dłonią przysięgłym oskarżonego, jako typ wszelkiej hypokryzyi i zbiorowisko wszelkich zbrodni.
I przysięgli uczuwali słuszne oburzenie.
Bo też winowajca był uparty. Wzywano go, ażeby się przyznał. Mówił: — Jestem niewinny. Pytano go o wspólników — i o to, gdzie ukrył skradzione przedmioty? odpowiada: — Nic nie wiem!
To też nie dziw, że został skazany na najsurowszą karę.
Co tymczasem robił baron Adalbert? Naturalnie podzielił się najpierw pieniędzmi z Mallorym. Ten wziął zapewne jakie $30,000 — te właśnie, z których później urosła jego fortuna w Pennsylvanii. Obaj byli świadkami w procesie Śląskiego. Obaj zeznali, że widzieli Śląskiego, idącego późnym wieczorem w stronę banku. Zeznanie Mallory’ego broniło nawet Felsensteina przed ewentualnemi podejrzeniami, bo Mallory zeznał, iż większą część nocy, z nim przepędził.
Byli także i inni świadkowie, przeciw oskarżonemu, fałszywi czy prawdziwi — mniejsza. Stało się! — Śląski został skazany.
Z Morskim tylko Felsenstein miał kłopot.
Wszystko zdaje się wskazywać, że zaraz po spełnieniu zbrodni, kiedy od sprawcy, barona, dowiedział się o zabójstwie Caseya, gdy ujrzał krew zabitego, Morski uciekł... Uciekł, nie otrzymawszy nawet swej cząstki z rabunku. Błądził on, pędzony grozą i strachami sumienia, po okolicach New Orleans, a przybył dopiero wtedy, gdy Śląski był już osądzony. Było to zapewne na parę dni przed jego egzekucyą. Co wtedy się stało? Odgadnąć dokładnie trudno. Żyje Morski i dobrze wzięty w kluby, sam na to odpowie. Ja mniemam, że pod wpływem wyrzutów sumienia chciał najpierw ratować Śląskiego, a więc pójść do sądu i wyznać wszystko. Ale zobaczył go Felsenstein. Groźbą czy w inny sposób skłonił Millera-Morskiego do zaniechania tych zamiarów.... Koniec końcem, Morski znikł z New Orleans przed egzekucyą Śląskiego, niewątpliwie unosząc ze sobą część łupu, pochodzącego z rabunku w „Merchant’s Trust Loan Co.”
— Co się stać miało, stało się.... Niewinny zapłacił krwią i czcią za winnych. Oto i cały dramat....
Robbins zakończył. Gdy wymawiał ostatnie słowa, głos jego drżał głębokiem wzruszeniem; czuć w nim było nieomal łzy.
Przez długą chwilę pozostawali pod wrażeniem tego opowiadania Gryziński i Homicz.
W reszcie Gryziński zaczął się zastanawiać. Jego krytyczny umysł otrząsnął się odrazu z wrażenia — i pytał: — Gdzież jednak pozytywne dowody tych twierdzeń? Jakie źródła informacyj, które posłużyły do stworzenia obrazu?
Wyraził to zapytanie Robbins odpowiedział.
Miał istotnie niektóre specyalne informacye Z Mallorym znał się osobiście — i poznał go w toku innych spraw. Co do Feisensteina, zajrzał do Almanachu Gotajskiego i znalazł tam niektóre daty z jego życia. Czytając je, przypomniał sobie, że przed paru laty w jednej z gazet nowojorskich ukazywały się ciekawe felietony, podpisane pseudonimem „Countess Vasilieff”, a opowiadające o rodach królewskich, książęcych i arystokratycznych Europy, wykazujące zakulisową tychże rodów historyę i różne ploteczki z tego umitrowanego i herbowego świata; w felietonach tych opowiedziano także historyę rodu Felsensteinów. Zwróciła ona w swoim czasie uwagę Robbinsa. Przypomniał sobie, że owe felietony wyszły nawet w oddzielnej książce. Odszukał ją — i znalazł tam obfity materyał do charakterystyki barona Alberta. Ma się rozumieć, musiał umieć czytać w owej książce — między wierszami.
— W podobny sposób — kończył Robbins — gromadziłem i inne moje informacye.... Panowie dostarczyliście mi dość faktów. A braki wypełniła fantazya — i logika. Nie ręczę, że wszystkie drobiazgi mego opowiadania są ściśle zgodne z faktami, ale są one prawdopodobne. Za to główne fakta nie mogły być inne..... tego jestem pewny.
Homicz aprobował to skinieniem głowy; Robbins ciągnął dalej:
— Nie o to zresztą idzie.... Rozumiem ja dobrze sens główny kwestyi, postawionej przez p. Gryzińskiego. Idzie mu o to: jakie mam dla sądów, dla świata, dowody pewne i prawne moich twierdzeń?
— Tak jest — potwierdził Gryziński.
— Otóż to właśnie stanowi drugą część naszej pracy... Logicznie wynika ona z pierwszej. Ja sam już mówiłem panom, że przed sąd z tem przeświadczeniem moralnem, jakie mamy we trzech, przyjść nie można. Trzeba faktów.... I zapewniałem panów, że takie fakta znajdziemy.
— W jaki sposób? — pytał znowu Gryziński.
— Na zapytanie to teraz po części tylko odpowiedzieć byłbym w stanie.... Plan kompletny ułożę dopiero wtedy, gdy poznam faktyczny przebieg procesu Śląskiego, a nastąpi to dziś....
Gryziński spojrzał pytająco na Robbinsa.
Ten wyjął z kieszeni zegarek.
— Kwadrans po pierwszej — rzekł — Za 15 minut służąca oznajmi, że obiad jest gotów... Jadam punktualnie o wpół do 2ej. Na obiadek ten panów zapraszam. Prosty jest, ale smaczny. Nie, nie... nie protestujcie panowie; to postanowione. Jesteście po za Chicago, a nasze miasteczko kiepskie posiada restauracye. Zresztą obecność panów u mnie jest jeszcze potrzebną. Spodziewam się, iż około godziny drugiej posłaniec kompanii ekspresowej przyniesie mi tutaj pewną paczkę.
Uśmiechnął się — i podniósł palec dogóry.
— Coś bardzo, bardzo ważnego! — Czy dla naszej sprawy? — pytał Homicz.
— Tak jest....
— I cóż to takiego? — przerwał niecierpliwy Gryziński.
— Co?.... Nic więcej, jak tylko rocznik „Leadera” z r. 1867, ten właśnie, o którym pisali w wiadomym raporcie do panny Śląskiej Fox i Goggin z New Orleans.
Podziw Homicza i Gryzińskiego nie miał granic.
— Jak? co? w jaki sposób doszedłeś pan do posiadania tego ważnego dokumentu? — pytali obydwaj.
— W sposób bardzo prosty.... Kazałem go kupić memu agentowi w New Orleans. Zrobił to przed nosem Foxa i Goggina. Ci ludzie są to oszuści i łotrzy. Mam na to dowody. Nietylko nie pracują oni w interesie panny Ślaskiej która im za to płaci; ale przeciwnie, działają przeciwko jej interesom. Zamiast rozjaśniał? sprawę, zaplątują ją i gmatwają.
— Dr. Gryziński pierwszy mi to mówił — wtrącił Szczepan.
— I miał racyę... Dla mnie jasnem jest, jak słońce, że Fox i Goggin są przepłacani przez kogoś, ażeby właśnie sprawę tak zaciemnili, żeby nigdy w niej nie można było nic dojrzeć. Tym „kimś“ zaś nie może być nikt inny, jak baron Felsenstein z Berlina.
Te słowa stanowiły dla naszych dwóch przyjaciół istne objawienie.
W samej rzeczy i Homicz i Gryziński zastanawiali się nieraz nad tem: w jaki to sposób stać się mogło, że pomimo trzechletniej z górą pracy, pomimo tak kosztownych zabiegów i poszukiwań, agencya new-orleańska nie wykryła nic, nie znalazła żadnej nici przewodniej, nie rzuciła ani jednego promienia światła na tajemnicę z przed lat 21. Oświadczenie Robbinsa wyjaśniło im teraz wszystko.
Gryziński aż w łysinę się uderzył — i rzekł:
— Że też to, do kroćset, mnie staremu głupcowi nie przyszło na myśl!
— Otóż rozumowałem sobie tak: — ciągnął tymczasem Robbins — Jeśli w samej rzeczy Fox i Goggin są agentami barona, to niema nic dla nas gorszego, jak wpadnięcie tego rocznika w ich ręce. Coby z nim zrobili? Zniszczyliby go lub sprzedali za grube pieniądze Felsensteinowi. Byłby to dla nas cios najdotkliwszy.
— Istotnie — zauważył Gryziński.
— To też postanowiłem temu zapobiedz.... Już przed tygodniem, zaledwo tylko przejrzałem papiery, poleciłem telegraficznie memu agentowi w New Orleans wyszukać ów rocznik i kupić go za jakąkolwiek bądź cenę. Polecenie to zostało wykonane. Onegdaj odebrałem telegram, że książka została wysłana przez ekspres. Podług moich obliczeń, za pół godziny będę miał ją tu w domu.
Robbins skończył, a Szczepan podniósł się teraz z miejsca — i uścisnął mu silnie dłoń.
Był głęboko wzruszony.
— Panie! — rzekł krótko — jesteś nietylko człowiekiem rozumu, ale i człowiekiem zacnym, człowiekiem serca. Jestem i będę pańskim dłużnikiem na zawsze.
I Robbinsa wzruszyły te słowa.
Chciał coś odpowiedzieć, ale we drzwiach stanęła stara gospodyni i powiedziała:
— Obiad na stole.
W pół godziny potem, po skończeniu obiadu, podczas którego rozmawiano o rzeczach postronnych, Robbins zaprosił znowu Homicza i Gryzińskiego do swego gabinetu.
Podano tam czarną kawę i cygara.
— Za pięć minut druga — zaczął Robbins — Spodziewam się, że posłaniec kompanii ekspresowej będzie punktualny.... Tymczasem możemy na chwilę wrócić do zajmującego nas przedmiotu.
— Zgoda — odrzekł Homicz.
— Otóż, rozumiecie teraz panowie, dla czego przed chwilą wstrzymałem się od kreślenia dalszych naszych planów. Idzie nam o zdobycie dowodów niewinności Śląskiego, a winy tamtych. Plany różne pod tym względem, jak mówiłem, już mam. Ale rocznik „Leadera”, który w tej chwili nadejdzie, da nam nowe fakta, szczegóły, nazwiska, słowem wskaże nowe ślady, za którymi iść będziemy mogli. To też...
W tej chwili odezwał się dzwonek u drzwi.
— To ekspres! — zawołał Robbins i zerwał się z miejsca.
Pobiegł szybko ku drzwiom, prowadzącym do sieni. Gdy za chwilę powrócił, niósł z tryumfem dość wielką i ciężką paczkę.
Było to pudło drewniane, czworoboczne, nizkie, dość duże.
Jedna chwila — i przy energicznej pomocy Homicza Robbins oderwał wieko pudła. Ukazała się w nim starannie opakowana wielka księga, której oprawa, pomimo lat, była zachowana wcale dobrze. Gospodarz domu porwał gorączkowo księgę i poniósł ją na biurko. Roztworzył książkę — i oto na pierwszej stronnicy ukazał się jej nagłówek:
„New Orleans Leader“.
Był to numer 1szy z d. 1go stycznia 1867 r. Za nim szły numera następujące.
— Hurra! — zawołał na ten widok Gryziński — nasza górą....
Ale Robbins nie bawił się w objawy radości; pilno mu było do czynu.
— Jakiego dnia odbywał się proces Śląskiego w New Orleans? — zapytał niecierpliwie Homicza.
— Nie wiem dokładnie — odrzekł — ale data wykonania wyroku śmierci była 12 marca 1867 r. Przestępstwo samo zostało spełnione w grudniu roku poprzedniego.
— W takim razie proces musiał się odbywać w początku lutego lub w końcu stycznia.
I szybko, gorączkowo zaczął przewracać kartki księgi.
Nagle pobladł, jak płótno.....
Ręka, którą trzymał kartkę rocznika gazety, drżała mu, jak liść osikowy. Gniew i żal wybił się na twarzy.
— Jesteśmy okradzeni.... — zawołał głosem ochrypłym od wzruszenia.
Gryziński i Szczepan nie zrozumieli z początku. Ale gdy poszli wzrokiem za kierunkiem, w którym wskazywał palec badacza tajemniczych przestępstw — i na ich twarzach odbiły się zdziwienie i gniew.
Spotkała ich przykra niespodzianka.
Kilkanaście czy kilkadziesiąt kart było wyciętych z księgi!
Jakaś nieznana ręka wystrzygła je równo, tuż przy samej oprawie.... Nie można było wątpić: uczynił to ktoś, kto chciał, ażeby w ręce Robbinsa nie dostał się opis procesu Ślaskiego. Niewątpliwie wycięte numera musiały być te same, w których znajdowało się sprawozdanie z procesu.
Parę chwil wystarczyło do sprawdzenia, że tak jest w istocie.
Robbins podniósł teraz z ponad książki twarz ciągle bladą.
— To robota tych łotrów Foxa i Goggina.... — rzekł — Ale będzie to już ich ostatnia sprawka. Zapłacą za nią!
I pogroził w powietrzu palcem.
Homicz i Gryziński mocno byli zafrasowani.
— Cóż teraz będziemy czynili? — zapytał ten ostatni. Widocznie, uważał teraz sprawę niemal za przegraną.
Ale mały człowieczek, Robbins, już odzyskał poprzednią pewność siebie. Uśmiech już igrał na jego wargach. Wskazując gościom swoim miejsce przy biurku, rzekł:
— Siądźmy i pogadajmy. Ponieśliśmy drobną porażkę, ale to mniejsza... Odegramy się kiedy indziej. Tymczasem zaczniemy działać i bez „Leadera“ z roku 1867. A potem?.... Zobaczymy. Niepodobieństwo, żeby nie było w całej Ameryce więcej egzemplarzy tej lub innej ze współczesnych gazet.




  1. Przypis własny Wikiźródeł W części V. brak rozdziału o numerze IV.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Nagiel.