Kara Boża idzie przez oceany/Część IV/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Nagiel
Tytuł Kara Boża idzie przez oceany
Część Część IV
Rozdział III.
Wydawca Spółka Wydawnictwa Polskiego w Ameryce
Data wyd. 1896
Miejsce wyd. Chicago
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

III.

Nazajutrz rano pierwszą czynnością Homicza było udać się do znanej mu agencyi detektywów.
Zażądał, ażeby postarano mu się jak najprędzej o wiadomość: gdzie się obraca w Chicago i co robi niejaki Bolo L. Kaliski, skazany przed dwoma i pól laty na trzyletnie więzienie w Stanie Pennsylvanii — i dla czego znajduje się teraz na wolności?
Naczelnik agencyi, elegancki, wysoki blondyn o złotych okularach, znał dobrze Szczepana i jako swego klienta (robił już dlań poszukiwania w sprawie „Excelsior Works” i Jadwigi) i jako mającego dużą przyszłość byznesistę. Zadał on cały szereg pytań Homiczowi, wreszcie rzekł:
— To jest w porządku.... Dziś po południu będzie pan miał raport.
Istotnie o godz. 5tej tegoż dnia przybył do ofisu Homicza errand boy z biura detektywów — i przyniósł mu następującą notatkę:

„Bolo L. Kaliski, skazany w listopadzie roku 1885 w Pennsylvanii na 3 lata więzienia stanowego za podburzanie do mordów i buntów, został, z powodu dobrego zachowania się w więzieniu, ułaskawiony przez gubernatora w kwietniu 1888 r. (po przebyciu dwóch lat i 6 miesięcy w zamknięciu), z warunkiem, że opuści natychmiast Stan Pennsylvania.
Uczynił to — i przybył przed półtora miesiącem do Chicago. Tutaj odrazu pozyskał zajęcie, jako „krupier“, w szulerni na State ul. Nazywa się tu John Dix. Mieszka na 37ej ulicy i State.
Z nikim nie miewa stosunków, oprócz z niejakim „Funny Harry“, posługaczem z tejże szulerni. Obydwóch ich podejrzewa policya o obrabowanie farmera Haywood z Nebraski, który odwiedził ich szulernię, ze 8700 gotówką. W ogóle jest to indywiduum nadzwyczaj podejrzane i zdolne do wszelkiej zbrodni...
Co robić dalej?

Agencya
per — X. Y. —“

Homicz odpisał krótko:

„....Pilnować go na każdym kroku. Może zechce wyjechać! Gdyby wyjeżdżał, isć za nim trop w trop i nie tracić śladu. Raporta o wszelkich podejrzanych ruchach. Koszta gwarantuję. Potrzebna koniecznie wiadomość; do kogo wysyła i od kogo odbiera listy? Gdyby można dostać brulion jakiegokolwiek listu, specyalna nagroda. Bardzo ważne.
H......“
Grdybyśmy o tym samym czasie udali się do mieszkania p. Bolo L. Kaliskiego (inaczej Johna Dixa), do „pokojów umeblowanych” przy 37ej i State, — znaleźlibyśmy także owego jegomości, mocno przez dwuletnie więzienie zmizerowanego, przy biurku.

Pisze on list, a usta jego krzywią się co chwila dyabelskim uśmiechem.
Oto słowa listu:

....Szanowny panie baronie! —
Gdybyś pan zobaczył mnie dziś, po przejściu dwóch lat ciężkiej, a niczem nieusprawiedliwionej męczarni, męczarni, którą przebyć musiałem wskutek bezgranicznego poświęcenia się pańskim interesom, nic poznałbyś mnie pan baron nigdy i w żadnym wypadku.... Z człowieka w kwiecie wieku, stałem się starcem — na pół złamanym. Więzienie wybiło na mnie straszne swe piętno....
A jednak w całym toku mego procesu, którego przyczyną w gruncie rzeczy była parska sprawa z ową panną, podczas dwuletniego więzienia, nigdy z ust nie wyrwało mi się ani jedno słowo potępiające pana, ani jeden zarzut, ani jedna insynuacja. Byłem panu wierny, jak pies....
Zresztą jeśli ja siedziałem w kryminale, tak samo, a zapewne i daleko więcej winien jesteś kryminału — pan.
Pan kazałeś mi wyjechać za tą panienką do Ameryki.
Pan mi na to dałeś pieniędzy.
Pan mi kazałeś odebrać jej w Ameryce papiery i pieniądze, ażeby była pozbawiona możności osiągnięcia jakiegoś celu tajemnego, celu, co do którego mam już dziś pewną teoryę.
Uczyniłem to, stosownie do pańskie! i rozkazów, w Cleveland, O. — i o mało co nie popełniłem przytem zbrodni.
Kosztowało mnie to grube pieniądze.
Nie próbuj pan żartować z tego zapewnienia, jak to czyniłeś w liście przed trzema laty. Sam wszystkiego załatwić nie mogłem, a pomocnicy — drogo kosztują....
Nie koniec na tem.
Ona, ta młoda kobieta, znalazła się znów w Permsylvanii. Szukała ciągle sposobów osiągnięcia swego celu. Dowiedziałem się o tem i zawiadomiłem pana. Kazałeś ją pan usunąć, (List pański, jakkolwiek pisany cyframi, mam dotąd w ręku). Uczynić chwiałem, co pan kazałeś. Przekaz na 10,000 marek, otrzymany przy pańskim liście, nie pokrył ani połowy moich kosztów....
Jakkolwiekbądż, pracowałem.
Sukces nie uwieńczył moich starań.
Nic udało mi się.... Ta kobieta potrafiła wymknąć się przez oczka moich sieci. Za to ja — wpadłem, to przerwało na pewien czas nasze stosunki.
Dziś je wznowić uważam za właściwe.
Powody tego są następujące: 1o. Należy mi się za moje nieszczęście pewne odszkodowanie. 2o. Pański własny interes to nakazuje. Wiadoma osoba, jak się z wielkim trudem po wyjściu na wolność dowiedziałem, znajduje się teraz właśnie w położeniu, w którem najwięcej panu może piwa nawarzyć. Mieszka w samym New Orleans i prowadzi pilne poszukiwania. Przyjacielem jej osobistym jest znany powszechnie senator Stanów Zjednoczonych W. V. Fairmount, człowiek wpływowy, który poruszy wszystkie sprężyny, ażeby dopomódz tej panience w tem, o co jej idzie.
Każ pan to sobie sprawdzić, jeśli chcesz, w innej drodze....
Tymczasem stawiam otwarcie i wyraźnie moje żądania: Przyślesz pan niezwłocznie pod adresem: „John Dix, Chicago“ sumę 30,000 marek pruskich (przyznasz pan, że to niewiele), a w przeciągu miesiąca od daty ©trzymania pieniędzy, nieprzyjaciółka pańska nie będzie już panu szkodliwą. W jaki sposób? — moja rzecz. Za dodatkowe 30,000 marek dostaniesz pan z powrotem listy, które pan do mnie pisałeś — i ten rękopism Śląskiego, o który panu tak chodzi.
Przypuszczam, że pan będziesz miał ochotę w pierwszej chwili cisnąć tę moją propozycję do kosza.
Powiesz pan sobie, że przecież tyle już lat znajduje się ta dziewczyna w Ameryce, tyle lat szuka, śledzi i bada. — i nic panu dotąd złego nie zrobiła. Rozumowanie na pozór słuszne, ale w gruncie rzeczy bardzo omylne. Przyjdziesz pan sam do tego wniosku, po bardzo krótkiem zastanowieniu się.
Najpierw, zapominasz pan o tem, że obecnie dopiero żyje ona w dostatku — i że ma za sobą, wpływy senatora Fairmounta.
Po drugie, zapominasz pan o mnie.
Jestem obecnie, co prawda, w dyabelnych tarapatach (przez pana barona! — słowo honoru) i chcę z nich jakoś wyjść.... Ta sprawa, tak pięknie przez nas zaczęta, a dotąd jeszcze nie ukończona, posłuży mi do tego za środek. To sobie powiedziałem, jeszcze siedząc za żelaznemi kratkami.
Obmyśliłem wszystko, jak się należy....
Nie zechcesz mi pan baron zapłacić! — zapłaci ona.... Czem? Pieniędzmi, które się w głębi tej sprawy bądź co bądź ukrywają. Czy zechce zapłacić? — I owszem.... jeśli jej powiem, kto był mordercą woźnego Caseya i złodziejem bankowym z przed 20tu z górą laty.
A powiem jej krótko, że złoczyńcą tym był baron Albert von Felsenstein (z całym tuzinem innych przydomków i tytułów), szlachetny i możny pan, głowa rodu tak wspaniałego, jakiemu równego niema w całych Niemczech.
Powiem, że to on był w New Orleans owym maronem Adalbertem, o którym wspomina rękopism nieboszczyka Śląskiego.
Powiem, że ten sam możny pan już podczas bytności panny Śląskiej w Ameryce nastawał na jej życie i cześć przez płatnych zbójów.
Powiem — i dowiodę.
W ogóle, choćby mi się i ten plan z jakichkolwiek racyj nie udał, nie dam za wygranę. Nie pozwolę, ażebyś pan przewracał się na puchach, używał życia i udawał wielkiego męża bez plamy j skazy, podczas gdy ja tu nędzę żrę.... W każdym razie zemszczę się. Rzecz całą opublikuję, przekażę sądom, i uczynię imię pana barona tak głośnem, jak imię każdego innego — zbrodniarza.
Własnoręczne listy barona, wystarczą za dowód.
Powiesz pan, że to szantaż. Niech będzie! Pomiędzy dwoma łotrami, jak my, niema się co wstydzić ostrzejszych słówek. W szak wiemy, o co nam chodzi.
Piszę otwarcie, bom głodny.... Zresztą jestem pewny, że pan policyi tego listu nie pokażesz.
Czekam na 30,000 marek w dwa tygodnie po odebraniu tego listu. — Przesłać telegraficznie.

Sługa
B. L. Kaliski

Gdy nędznik skończył to pisać, piekielny uśmiech zaigrał ma na twarzy.
Kaliski zadowolniony był ze swego utworu, istotnie stanowiącego szczyt łotrowskiego cynizmu. Poplątał tu fakta z fałszem, wymysł z prawdą — i pewny był skutku. Jeszcze raz czytał list i robił różne poprawki. Potem siadł do przepisania listu na czysto.
Pisząc, mruczał pod nosem:
— 30,000 marek pewne.... Dyabła zje prędzej ten piekielny skąpiec, aniżeli ośmieli się odmówić mej delikatnej prośbie. I nie będzie to próba ostatnia.... Będę go ssał tak, jak jednoroczne niemowlę matkę! Na nieszczęście nie mam w ręku broni, którą go tak straszę, tych tam listów i rękopismu (skradł mi to wszystko ten wisielec Szymek Zawalidroga, — niech go wszystkie pioruny zabiją!); ale to nic.... Od czego rozum? Nie zawsze wygrywa ten, kto ma karty, ale ten, kto potrafi dobrze bluffować.
Zaśmiał się głośno. Podobał mu się ten koncept.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Nagiel.