Kara Boża idzie przez oceany/Część IV/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Nagiel
Tytuł Kara Boża idzie przez oceany
Część Część IV
Rozdział II.
Wydawca Spółka Wydawnictwa Polskiego w Ameryce
Data wyd. 1896
Miejsce wyd. Chicago
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

II.

Była to niedziela bardzo uroczysta w polskiej parafii św. Wita w Chicago.
Dawny, mały kościółek okazał się niedostatecznym dla wiernych i dla tego przystąpiono do budowy nowej, wielkiej, murowanej świątyni. Dziś właśnie odbyło się poświęcenie kamienia węgielnego pod nowy kościół. Była to wzruszająca i wspaniała ceremonia. Tłumy ludu polskiego na tej obcej ziemi zapełniły ulicę. Orkiestry prowadziły naprzód umundurowane towarzystwa, przy dźwiękach „Jeszcze Polska nie zginęła”. Migotały lance Ułanów i żywe barwy Krakusów i wiały polskie proporce. Kapłani dopiero co ukończyli swe modły i obrzędy, przebrzmiało ostatnie słowo patryotycznej i pełnej wiary przemowy.... Tłum, jak wielka fala, rozpływał się po sąsiednich ulicach.
W tłumie tym znajdujemy Szczepana.
Jest on samotny pośród tych polskich tysięcy. Przez półtora roku pobytu w Chicago Homicz tak był zapracowanym i wreszcie tak troską swoją przygnieciony, że nie miał ani czasu ani chęci wchodzić w polskie stosunki. Wiedział wprawdzie, że w Chicago istnieje kilka porozrzucanych po całem mieście dzielnic polskich, że każda z nich ma swój kościół i parafię, że ogółem w Chicago mieszka kilkadziesiąt tysięcy Polaków, zamierzał nawet pierwotnie udać się pomiędzy swych braci, ażeby się przekonać, czy pośród nich nie będzie mógł pracować, — ale wypadki pokierowały nim inaczej. Jeszcze w drodze do Chicago, w wagonie kolei poznajomił się i rozgadał z jakimś Amerykaninem, który nastręczył mu do kupna ów zakład elektryczny, obecnie przekształcony w wielką fabrykę i do spółki z Jenningsem prowadzony.
Odtąd Szczepan nie komunikował się z Polakami.
Mieszkał w obcej dzielnicy, fabrykę miał daleko od Polaków, ofis w środku miasta.... Raz tylko czy dwa razy widział w przejeździe przez jakieś ulice polskie szyldy, znak, że w danej miejscowości, Polacy są liczniej — osiedleni. Swoją drogą myślał o nich niekiedy: czuł potrzebę poznajomienia się z braćmi.
Właśnie wczoraj, w sobotę (w tydzień coś po powrocie z New Yorku) przeczytał przypadkowo w angielskiej gazecie wieczornej zapowiedź uroczystego poświęcenia w parafii św. Wita. I odrazu powiedział sobie: — „Pójdę tam!”
Poszedł — i wracał teraz, pełen jakiegoś nowego życia.... Upojony był melodyą pieśni polskich, gwarem mowy ojczystej, której już tak dawno nie słyszał, widokiem tego ludu, postrojonego w narodowe mundury, widokiem orłów białych na tle amarantowem.... Brzmiały mu jeszcze w uszach podniosłe słowa kapłana, który Polskę kazał piastować w sercach tu na obczyźnie, miłością Boga i miłością ojczyzny żyć, dla wiary i Polski pracować!
Myśląc o tem, uczuwał mimowolny wyrzut.
Dla czego jego niema pośród tych uznojonych tłumów? Dla czego on razem z nimi i dla nich nie pracuje?.... Rozumiał, że to gromada, połączona jedną wiarą i wolą, a on odbity od niej, jak liść z drzewa oderwany. I czuł się teraz smutnym — i samotnym.
Tłum tymczasem rozchodził się gwarny...
Wiewał się do sieni domów.... Na rogach tworzyły się gromadki i prowadziły ze sobą rozmowy. Odzywały się śmiechy hożych dziewcząt i błyskały ich białe, podobne do pereł, ząbki. Ze szeroko otwartych drzwi saloonów buchała wrzawa.
Upał był ogromny.... Ludziska czuli potrzebę ochłodzenia się.
Szczepanowi przyszło na myśl, ażeby wstąpić do jednego z tych saloonów na szklankę piwa.... Chciał posłuchać jeszcze przez chwil kilka gwary ojczystej; zresztą miał nadzieję, że może znajdzie tam kogo znajomego lub choćby z kimś się poznajomi.
Wszedł do saloonu, którego drzwi znajdowały się przed nim w tej chwili.
Był to zakład, urządzony wspaniale, z wielką „barą”, błyszczącą od bronzów i lakierów, pełen luster, obrazów i szklanych witryn. Dokoła „bary” tłoczyła się cała gromada polskich obywateli: szły kolejki, rozprawiano głośno. Szczepan skierował się powoli ku drugiemu pokojowi, w głąb. Słychać było ztamtąd stuk kul bilardowych. Znalazł tam miejsce przy stoliku, zażądał piwa — i pił je powoli, przyglądając się paru młodym chłopcom, którzy grali w bilard.
Siedział tak dość długo.
Owionęła go teraz swojska atmosfera. Obok niego siedziało w paru kupkach kilku obywateli polskich. Rozprawiali o kościele, o towarzystwach, o swoich rodzinach; przerzucali się żartami; witali, pytali o nowiny........ Szczepan pełną piersią pił ich słowa i tę atmosferę swojską, którą tu uczuwał.
Wreszcie zaczęło się opróżniać....
Szczepan siedział ciągle, wsparłszy głowę na ręku. Nie chciało mu się wstać i odejść ztąd.
Wtem usłyszał coś, co zwróciło jego uwagę....
Stolik jego znajdował się tuż przy szeroko otwartych drzwiach do samego saloonu. Siedział on zresztą tyłem do drzwi. W tej chwili do uszu jego dobiegły następujące wyrazy:
— A więc pan może mi dać dokładny adres panny Śląskiej?
— O tak.... — odpowiedział głos drugi — to nawet bardzo proste — Miss Śląski, care of Sen. Fairmount, Fairmount View, La. To o parę mil od New Orleans. Panna Jadwiga jest już blizko od lat dwóch wychowawczynią jedynej córeczki Senatora Fairmount. Pisze nam niekiedy. Jest jej tam bardzo dobrze. Senator i jego żona to podobno najzacniejsi ludzie....
Homicz znał zkądś oba te głosy. Tak... Znał je dobrze. Ale zkąd?
Porwał się nagle z krzesła.... Już wie, już wie....
Stanął we drzwiach saloonu — i ujrzał następującą scenę: Za „barą” znajdował się widocznie właściciel saloonu, wysoki, silnie rozrośnięty mężczyzna o blond włosach i wąsach, o poczciwem spojrzeniu niebieskich oczu. To Połubajtys: niema wątpliwości... niewiele się zmienił przez ten czas. To on właśnie udzielał objaśnień drugiemu mężczyźnie, stojącemu przy „barze“, widocznie gościowi. Na „barze” stały dwa kieliszki wina; widocznie gość „trytował” (częstował).
Kto był ów gość? — nie odrazu odgadł Szczepan.
Twarz szczupła, dość długa czarna broda, przetykana już gdzieniegdzie siwizną; czoło było pomarszczone, cera żółta.... Indywiduum to, ubrane dość elegancko, robiło zresztą dość niemiłe wrażenie swą nadmierną, nerwową ruchliwością i ukośnemi spojrzeniami oczu.
Te spojrzenia przekonały nareszcie Szczepana, że ma przed sobą B. L. Kaliskiego, zestarzałego i zbiedzonego w więzieniu, ale nie mniej jego we własnej osobie.
Homicz szybko zbliżył się do „bary”.
— Janie! — zawołał do Połubajtysa — ani słowa więcej do tego człowieka.... To zdrajca.
Jak gdyby grom padł pomiędzy dwóch rozmawiających.
Połubajtys patrzył przez chwilę w Szczepana.... I on nie odrazu go poznawał. Twarz Homicza zmieniła się bardzo przez te lata. Ale wreszcie poznał.
— Szczepek... to ty!
Rzucili się sobie wzajem w objęcia. Połubajtys płakał ze wzruszenia.
Gdy się uspokoili, Kaliskiego już nie było.
Umknął, nie zapłaciwszy nawet za „tryt”. Podszedł on poczciwego Litwina.... Przedstawił mu się, jako daleki krewny Jadwigi, poszukujący jej w jakiejś sprawie spadkowej. Połubajtys naturalnie nie poznał go — i wziął jego prośbę za dobrą monetę.
Homicz słuchał tego wyjaśnienia tak niespodzianie odnalezionego przyjaciela z niepokojem. Wreszcie machnął ręką i rzekł:
— Stało się.... niema co. Postaramy się jednak tego ptaszka ubezwładnić.
Do późna w noc bawił tego dnia Homicz u Połubajtysów. Mieszkali oni na górze nad saloonem.
Opowiadali sobie wzajem o swoich losach od czasu rozłączenia się. Połubajtysowa pokazywała swoje dzieciaki (a było ich już troje, razem z tamtem, które ujrzało świat w straszną noc wypadków w „Excelsior Works”) — i mówiła mu o Jadwidze, której listy z Fairmount View przechowywała, jak relikwie. Jan opowiadał Homiczowi, jak nareszcie odebrał połowę spadku w Pittsburgu i odesławszy część pieniędzy do kraju, za resztę założył tu byznes, czekając na odzyskanie i drugich dziesięciu tysięcy....
Homicz z kolei olśnił ich też opowieścią o swoich pomyślnych losach.
Spoglądali nań niemal z uszanowaniem. Zapytaniom, wykrzyknikom, wspomnieniom nie było końca. Gdy późno już w noc Szczepan opuszczał domek swoich przyjaciół, był niemal szczęśliwy.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Nagiel.