Kara Boża idzie przez oceany/Część III/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Nagiel
Tytuł Kara Boża idzie przez oceany
Część Część III
Rozdział I.
Wydawca Spółka Wydawnictwa Polskiego w Ameryce
Data wyd. 1896
Miejsce wyd. Chicago
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

I.

Upłynęło 10 miesięcy.
Jest to dzień niedzielny. Lato, słoneczne i upalne lato amerykańskie. Dzwony dopiero co wydzwoniły zakończenie nabożeństwa w polskim kościółku osady górniczej, zapadłej pomiędzy skały pennsylvańskie, dokąd zaprowadziły nas losy naszej powieści. Tłum ludu dopiero co wysypał się z kościółka na ulice miasteczka, ocienione drzewami i woniejące od kwiecia — i niknął powoli w małych domkach, dwoma rzędami stojących wzdłuż ulicy.
Wejdźmy do jednego z takich domków.
Nie jest on większy, niż inne. Bielutki, tonie w zieleni drzew i krzewów. Na parterze ma zaledwo dwa większe pokoje, parę sypialń (bedrooms) i w tyle kuchenkę; na facyatce, na pierwszem pięterku, dokąd prowadzą z boku drabiniaste schodki, jeden pokoik i sypialnię.
— Przy frontowych drzwiach dom ku wisi elegancki szyldzik z następującym napisem:

Mrs. Połubajtys,
Krawczka.

W drugim z kolei większym pokoju tego małego domku, który widocznie służy zarazem za pracownię szwaczki (świadczą o tem dwie maszyny, manekin do sukien i parę innych przedmiotów) i jadalnię (dowodem cztery nakrycia i waza na stole), znajdujemy w tej chwili cztery osoby: dwie kobiety i dwóch mężczyzn. Wszystkie cztery już znamy.
Są to Mania i Połubajtys, Szczepan i Jadwiga.
Szczepan i Jadwiga dopiero co przybyli z kościoła. Połubajtys siedzi pod oknem, kończąc czytać jakąś gazetę, a kwiatki bzu, ciekawie zaglądające z poza okna, trącają go w czoło i w płowe włosy, jak gdyby mu chciały na coś zwrócić uwagę. Mania, weselsza i milsza, niż kiedykolwiek, o kształtach pełnych i zaokrąglonych, w domowej sukience, przy białym fartuszku, krząta się żwawo około obiadu.
Nie jest już zresztą panną Manią Horodyńską: od 8miu miesięcy nosi nazwisko pani Połubajtys.
Ztąd pewne zmiany.
I w postaci Jadwigi, od czasu, gdy ją widzieliśmy po raz ostatni w Cleveland, O., nastąpiła zmiana wewnętrzna i zewnętrzna. Strój jej, czyściutki zresztą i gustowny, nie jest teraz tak wykwintnym i eleganckim, jakim był dawniej; rzekłbyś dama przebrała się za robotnicę. I twarz sieroty była przeobrażona. Zeszczuplała i jakby pociemniała. Oczy, zdaje się, zapadły w głąb policzków i świecą jakimś przykrym blaskiem. Przeszła ciężką chorobę, a cierpienie wypisało na jej twarzy swe ślady. Uśmiech teraz bardzo rzadkim jest na jej listach gościem; jakaś myśl smutna i poważna, rozsiadła się na jej czole gładkiem i białem, jak alabaster.
Na Szczepanie najmniej może znać wpływ tych kilku miesięcy.
Rozrósł się tylko i zmężniał. Ręce, pomimo że to niedziela, ma jakieś aż brunatne od pracy. Zresztą jest to ta sama twarz otwarta i uśmiechnięta, usta purpurowe, młodzieńcza energia i siła tryska mu z oczu; tylko więcej w nich powagi i myśli.
Szczepan, gdy wszedł, wyjął z kieszeni żakieta cztery czy pięć kopert, popieczętowanych i okrytych markami — i rzucił je na stół.
— Przed nabożeństwem byłem na poczcie po listy — rzekł — jest tego cała kupa. Hura! Będzie co czytać całe popołudnie.
Obie kobiety i niedźwiedziowaty Połubajtys zbliżyli się do stołu. Oglądali i przerzucali listy. Litwin odłączył trzy z nich i rzekł, uśmiechając się do żony:
— Te.... to dla nas, Manieczko.... Jeden z Warszawy, drugi od moich ze Święcian, trzeci z Pittsburga.
Jeden z pieczęcią pocztową z New Orleans, La., wzięła z pośpiechem Jadwiga. Trzeci odłożył na bok Szczepan, mówiąc:
— To z New Yorku, od Gryzińskiego dla mnie.
Połubajtysowie mieli najwięcej do czytania. To też Litwina brała ochota do odłożenia obiadu i wzięcia się do lektury listów, ale Manieczka ze świętem oburzeniem młodej gospodyni, której zupa już stygnie, a pieczeń schnąć zaczyna, zaprotestowała głośno przeciwko wszelkim tego rodzaju zamiarom.
— Najpierw obiad, później dopiero czytanie!
Przywykła tu sobie rządzić despotycznie, a źródłem tego despotyzmu była miłości przyjaźń tych, którzy ją otaczali.
Wezwanie jej poskutkowało.
Jadwiga zdjęła czarny, zaledwo paru kwiatkami przystrojony kapelusz — i przygładziła włosy. Homicz postawił w kącie pokoju laskę. Wszyscy odłożyli na bok listy. Zajęto miejsca przy stole, Połubajtys położył na szerokich ramionach znak Krzyża św.; odsapnął, siadł — i wszyscy zaczęli jeść.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tymczasem słówko odpowiedzi na słuszne zapytanie czytelników:
— Co za dziwne losy rzuciły naszych czworo bohaterów tutaj, pośród gór Alleghanów, w głąb Pennsylvanii — i połączyło na nowo po paru dniach tak mile przebytych na okręcie? Jakie stosunki ich łączą teraz? Jakie szczególniej były losy Jadwigi po fatalnym wypadku, którego ofiarą padła w Cleveland? Co to był właściwie za wypadek? Jaki przebieg poszukiwań, które ją przyprowadziły na drugą półkulę?
Odpowiedź na te pytania zmusza nas do cofnięcia się wstecz co do czasu. W opowiadaniu wypadków postaramy się być jak najzwięźlejsi.
Najprzód tedy o Połubajtysach, choćby dla tego, że już wiemy, jaka zmiana nastąpiła we wzajemnym ich stosunku.
Pożenili się — i było im z tem dobrze.
Nastąpićbyto musiało prędzej lub później. Wielki, poważny Litwin i mała Warszawianeczka, od pierwszej chwili poznania, przylgnęli do siebie, zapewne prawem — kontrastu. Odrazu ustaliła się pomiędzy nimi miła poufałość, która powoli przechodziła w uczucie — cieplejsze. W zwykłym toku rzeczy czekaćby może wypadło czas dłuższy na dojrzałość tego uczucia. Pobraliby się zapewne dopiero po powrocie do Polski. Niespodziewane, a smutne wypadki, które ich oboje spotkały na wstępie niemal do Ameryki, rzecz całą przyśpieszyły.
A stało się to w sposób następujący:
Kiedy Jan i Mania przybyli do kuzyna Bogusza (inaczej Boguszas lub Bogge) do Nanticoke, Pa., zaraz pierwszego dnia, jak wiemy, zostali niemal zmuszeni do podpisania jakichś papierów, których angielskiej treści dobrze nie rozumieli. Papiery te były przygotowane przez rudego kuzynka i adwokata Langa, z którymi już poprzednio, ze starego kraju, prowadzono korespondencyę w sprawie spadku.
Te papiery właśnie stały się przyczyną złego.
Otrzymawszy je, adw. Lang, znany, jak to się wkrótce pokazało, oszust i szwindler, nie mający nawet stałego miejsca zamieszkania, ale włóczący się tu i owdzie po Pennsylvanii, wyjechał zaraz do Pittsburga — i podjął kroki prawne. O staraniach swych coraz to pisał czułe listy.... Oni tymczasem pozostali w Nanticoke, w hotelu swego kuzyna Bogusza. Ten im nadskakiwał ze wszystkich stron i był nadzwyczaj uprzejmym.... coś przez trzy tygodnie. Po tym czasie zmienił się do niepoznania, stał się szorstkim i odrazu zapytał Połubajtysa:
— Kiedy mu zapłaci za „board“ hotelowy swój i kuzynki?
Naturalnie dotąd o płaceniu za mieszkanie i utrzymanie nie było mowy.... Traktowało się to jakoś po familijnemu. W każdym razie — odrzekł Połubajtys — podług zapewnień samego Bogusza i jego adwokata Langa, ustnych i piśmiennych, sprawa spadkowa zostanie ukończona za jaki tydzień lub dwa, a wtedy nastąpi ogólny rachunek z procentów, należnych dla obu, a naturalnie i ze wszystkich kosztów i wydatków, z tą sprawą połączonych.
Ma się rozumieć, już samo żądanie Bogusza zrobiło bardzo przykre wrażenie na dwoje kuzynów.
Wrażenie to było jeszcze przykrzejsze, gdy z coraz bardziej wzrastającą szorstkością rudy kuzynek na słowa Litwina oświadczył, iż sprawa spadkowa idzie swoją drogą, a rachunek za jedzenie i mieszkanie — swoją.... On, Bogusz — mówił — karmić damosjadów nie może; ma i tak swoich dzieci do żywienia za dużo. Zresztą sprawy spadkowe w Ameryce nie takie to łatwe do przeprowadzenia. Niewiadomo co tam z tego być jeszcze może! Dolary mogą odbierać na księżycu.... W ogóle on, Bogusz, radzi kuzynom, ażeby adwokatom amerykańskim nie wierzyli, bo to wszystko łotry, szuja i oszusty. Na ich miejscu, nie siedziałby tu w Nanticoke i nie patrzył na skały i na „majny“ (kopalnie), jak wrona w gnat, ale pojechałby zaraz do Pittsburga zobaczyć, czy ten tam szubrawczyna Lang jeszcze ich doszczętnie nie okradł....
Gadał im Bogusz w tym sensie coś aż cały kwadrans, a język biegał mu, jak we młynie, a brzuch aż trząsł się i oczki latały, jak robaczki świętojańskie.
Połubajtys prawie oniemiał na widok takiej bezczelności.
— Człowieku! — huknął wreszcie, gdy się opamiętał — coż gadasz?.. Ta kto nam kazał plenipotencye i papiery dla onego adwokata podpisywać? Kto się „bożył”, że dolary za miesiąc będą? Kto nam tego Langa, jako najuczciwszego człowieka, zalecał?.. Taż to ty sam, sam! — I palnął energicznie pięścią w stół.
W oczach obecnej przy tem Mani aż łzy się ukazały.
Ale nie takie rzeczy widział w swej amerykańskiej karyerze kuzynek Boguszas.... Ujął się tedy w boki — i dalejże wywodzić: — Co mu tu głupie „grynhorny” będą przewodziły?.... Po co mu mają stoły rozbijać! On tu pan.... Łapy przy sobie trzymać i być cicho, a nie, to pójdzie do „skwajera” (sędziego pokoju), wyjmie „warant“ (nakaz aresztowania) i w trzy migi wsadzi ich do „dzielu” (więzienia). Jest tu jeszcze prawo na „grynhornów” w Ameryce.... nie wolno tu krzywdzić porządnych obywateli.
— Ho.... ho!... — wykrzykiwał — ja „sytyzen” (obywatel), ja „voter” (wyborca), a wy, co?.... „beggars” (żebraki). Chciałem wam pomódz, jak komu dobremu, jako niby krewnym, poczekałbym wam jeszcze z „boardem”, a wy robita tak.... A wynośta mi się natychmiast na cztery wiatry i płaćta, cośta winni.... nie, to wam „konstabel” (komornik) ostatnią koszulinę zafantuje!
Teraz dopiero zrozumieli biedni kuzyno wie, co zacz jest imć pan kuzynek Boguszas — i w jaką wpadli matnią.
Połubajtys już drugi raz nie wybuchnął, a i Mania przestała płakać.
Szorstko zostali przebudzeni ze swego spokoju. Pojęli, że i oni i cała ich sprawa spad kowa znajduje się w poważnem niebezpieczeństwie. Bezczelny łotr, jakim teraz okazał się kuzynek Bogusz, nigdy nie zdemaskowałby się tak obrzydliwie, gdyby mógł jeszcze w jakiś sposób ich wyzyskać. Musieli już być okradzeni!.... Bądź co bądź, nie pozostawało im tutaj nic więcej do robienia. Śród obcych, nie znając praw ani języka, niewiele nawet posiadając środków, co mogli zrobić łotrowi, który widocznie z tamtym drugim zysk z naciągnięcia ich już podzielił? A mu siał to uczynić jakoś prawnie i gładko, skoro teraz tak huczał i wyzywał.
Porozumieli się wzrokiem — i Połubajtys, któremu wróciła już zimna krew, rzekł głosem niemal spokojnym:
— A no, kiedy tak, to tak.... Będziemy teraz wiedzieli, jaka to tutaj w Ameryce familijność i chrześcijaństwo. Fantować nas nie będziecie; my nie żebraki i mamy czem ekspens zapłacić. Nie obdarli nas jeszcze dotąd do ostatniej nitki amerykańskie oszusty.... Dajcie tylko rachunek, to się ureguluje, co trzeba, a potem pójdziemy precz. A pamiętajcie, że swoje prawo, na kogo się patrzy, znajdziemy. Poszukamy i was i tamtego waszego adwokata.... Złych Pan Bóg pokarze. Połubajtysów złamać nie tak łatwo, jak myślicie: karki mają za twarde; niedźwiedzie są litewskie. Procesować się będą choćby do sądnego dnia. I Ameryka też nie las.
Mówił powoli, a rudy oszust słuchał go z uwagą.
— Obaczymy, braciaszku — kończył Litwin — kto mocniejszy: Pan Bóg czy pan Rymsza....
Na twarzy jego, gdy mówił, malował się spokój, ale razem i zaciętość nieprzejednana.
Zwrócił się teraz do Mani:
— Kuzyneczko — rzekł — pakuj kuferki, jeszcze dziś ztąd wyjedziemy do Pittsburga.
Na widok tego spokoju i rudy Bogusz trochę się uspokoił.... Patrzył tylko na Połubajtysa. Krzyczał i rzucał się, bo myślał, że i oni będą płakali i krzyczeli. Teraz widział, że to zbyteczne — i zamilkł....
W parę godzin potem Mania i Połubajtys wyjeżdżali do Pittsburga.
W wagonie milczeli — oboje. Połubajtys w pugilaresie miał adres pittsburski adwokata Langa i co chwila sprawdzał, czy go nie zgubił. Zresztą przez cały czas myślał, a że przychodziło mu to niezbyt łatwo, mocno się pocił.
Powtarzał sobie w duchu ciągle to samo zapytanie:
— Czy też oni cały majątek ukradli, czy tylko część?
Wnet po przybyciu do Pittsburga, sprawdziły się jego i Mani najgorsze oczekiwania.
Langa pod wskazanym adresem nie znaleźli....
Oszust odebrał na zasadzie ich plenipotencyi (akurat na dwa dni przed sceną, którą im wyprawił kuzynek Bogusz) połowę sumy spadkowej, czyli $10,000 — i frunął w świat. Drugiej połowy, szczęściem, dla jakiejś kwestyi czy pretensyi prawnej, podjąć nie mógł.... Ale i tak, wskutek owej pretensyi, nie była ona do podjęcia aż za lat parę. Zresztą i co do tej drugiej połowy oszust Lang zastrzegł swoje prawa, złożywszy do akt sądowych kopię aktu, którym jakoby od Połubajtysa i Mani nabył i spłacił wszystkie ich i ich mocodawców prawa do masy spadkowej po ś.p. Wincentym. Akt to był, naturalnie, do zwalczenia. Dowieść oszustwa było można (choć zapewne kuzynek Bogusz, który, jako notaryusz publiczny, poświadczył akta, nie cofnie się przed żadnem łotrowstwem, ażeby akt utrzymać w swej mocy); — ale nim to nastąpi — ileż jeszcze walk prawnych, ile czasu, ile trzeba będzie kosztów!
Wpierw nim przy pomocy uczciwego adwokata i uczciwego tłumacza o wszystkiem się dowiedzieli w Pittsburgu, wpierw nim do akt sądowych się dostali, ile już oboje znieśli trudów i przykrości! — wypowiedzieć trudno.
Położenie ich obojga było istotnie rozpaczliwe.
Pośród obcych, nikomu teraz wierzyć nie chcieli. Na sobie samych musieli polegać. Stawka jeszcze była, zmniejszona do połowy; ale jak ją wydostać?.. Co pisać rodzinie, oczekującej wieści o tym bajecznym amerykańskim spadku? Jak wytłumaczyć utratę połowy należnych pieniędzy tak odrazu, w trzy tygodnie po przyjeździe do Ameryki? Co robić dalej w ogóle?....
Połubajtysowi głowa pękała, gdy myślał o tem, spacerując po izdebce hotelowej w Pittsburgu. Mania znów w numerze sąsiednim aż zanosiła się od płaczu, leżąc na łóżku — i wciskając opasaną chustką główkę w poduszki....
Zresztą na wszystko trzeba było pieniędzy. Zkąd je wziąć?!
Połubajtys liczył się z funduszem. Miał jeszcze 80 dolarów w papierach; dwieście marek pruskich, zaszytych w koszuli, na ostatnią potrzebę, złoty zegarek z dewizką i ciężki sygnet złoty. O ile mu opowiadała Mania, miała przy sobie na jakie kilkanaście dolarów półimperyałów rosyjskich — podarunek matki, po cichu jej wsunięty na odjezlnem — i trochę skromnych kosztowności....
Razem nie byli „warci” nawet półtorasta dolarów.
Rozpoczynać z tem nowy proces przeciw oszustom? — to niemal szaleństwo. Wracać do Europy? — nie wystarczy... a zresztą, jak czoło krewnym pokazać? Co więc robić?!
Jan Połubajtys czoło aż do krwi tarł szeroką dłonią.
I wytarł ztamtąd nową ideę... Ot, pozostanie tutaj. Ma ręce, jak śmigi wiatraka; siłę niedźwiedzia; coś nie coś rozumie się na mechanice i na machinach parowych. Tfy! czyżby u licha nie potrafił sobie zarobić na życie?... Zarobi. Zostanie tutaj. — będzie żył i pracował. I nie daruje tamtym łotrom; z gardła im wyciągnie pieniądze.... Będzie w to kładł, co zarobi!
Pięści zacisnął. Białka oczu mu świeciły; na twarzy wybił się wyraz dzikiej nienawiści i zapamiętania. Już prawie był zadowolony z siebie, gdy oto przyszła nowa kwestya.
— Ba... ale co zrobi z Manią?
Odesłać do Europy? — i to wstyd... Zostałby przytem bez grosza. Na początek bez pieniędzy nie „zdużałby”. A zresztą, ona taka „miłeczka”, taka „lubeńka”... Jakże to jej biedaczce będzie wracać samej przez Ocean? A jakże jemu tu bez niej? Boże mój! — I wielkiemu Litwinowi łza ukazała się w oku.
Stał przez chwilę, dumając, aż wydumał...
Powolnym Litwinom w niektórych chwilach życia aż nazbyt szybkie przychodzą na myśl decyzye. Pobiegł na kurytarz — i gwałtownie zastukał do drzwi sąsiedniego numeru hotelowego, który zajmowała Mania. Wpuszczono go. W kilkunastu za ledwo zrozumiałych słowach objaśnił, o co idzie i zaproponował, ażeby dla uniknięcia wszelkich trudności — wyszła za niego za mąż.
Mała pół siedziała, pół leżała w „kolebaczu“, słuchając jego plątaniny....
Z początku miała minkę bardzo żałosną i oczy przymknięte. Nie rozumiała, o co mu idzie; ale już — zaczynała się domyślać. Powoli otwierała oczęta i przeciągała karczek, jak kotka, którą głaszczą pod włos... Twarzyczka jej okrywała się purpurowym rumieńcem aż po korzenie włosów. Wreszcie pojęła.
— Ach! — zawołała.
Jedną sekundę trwało wahanie.... Naraz filuterny uśmiech okrasił jej maleńką twarzyczkę.
— Jeżeli... jeżeli — odrzekła z komiczną powagą — to koniecznie potrzebne do wygrania naszego procesu... gotowa jestem.
On nic nie odpowiedział; tylko porwał ją w swoje olbrzymie ramiona i ściskał, jak ogromny jastrząb ściska w powietrzu małą, bielutką gołąbkę.
Tak i pożenili się, coś w dwa tygodnie po tym uścisku (za jedną zapowiedzią).
Kapłan katolicki powiązał ich dłonie stułą, wymawiając słowa przysięgi po polsku, a o błogosławieństwo na nowe pożycie posłali do Europy (nie oczekując na nie odpowiedzi) — listy rekomendowane. Jednocześnie jakiś reporter którejś z gazet pittsburskich wyszperał całą historyę oszustwa, którego padli ofiarą oraz romantycznego ich małżeństwa i (naturalnie z masą kłamstw i dodatków!) puścił to wszystko w świat.
Odtąd los ich jakoś się poprawił.
Dowiedziawszy się o wszystkiem z gazet, zainteresowali się młodą parą dwaj niegdy wspólnicy ś. p. Walentego, pp. Biermeyer i Meyerbier, dwa poczciwe, a grube, jak beczki z piwem Niemczyska, którzy po 15tu latach wspólnej z nieboszczykiem pracy poczuwali się przecież do pewnej dla niego sympatyi... Jeden z Niemców obiecał wyłożyć wszystkie koszta na proces przeciw Langowi i Boguszowi — i istotnie proces taki rozpoczął, powierzywszy sprawę jednemu z najuczciwszych w Pittsburgu adwokatów; była ztąd nadzieja odzyskania przynajmniej tej części spadku, której Lang dotąd nie zdołał ukraść, a ewentualnie i wsadzenia samego Langa do kryminału. Drugi zaś, dowiedziawszy się, że finansowe położenie nowo zaślubionej pary nie jest świetne, najprzód zmusił Połubajtysa do przyjęcia pożyczki na pierwsze zagospodarowanie, a potem nastręczył mu dość korzystną pracę w jednej z fabryk w Pittsburgu.
W trzy miesiące potem, ciągle za wpływem i protekcyą Meyerbiera, zaproponowano Litwinowi lepsze daleko zajęcie mechanika przy maszynie parowej w wielkich zakładach żelaznych i koksowych o kilkanaście mil od Pittsburga.
Połubajtys przyjął chętnie to miejsce, tem bardziej, że obiecywano mu pośród gór świeże i zdrowe powietrze, którego i jemu i jego ukochanej Mańce tak było brak w wiecznie zakopconym Pittsburgu.
I oto dla czego, znajdujemy ich w białym domku, w osadzie górzystej śród Alleghanów, ciężko pracujących, ale szczęśliwych i wzajem z siebie zadowolonych....


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Nagiel.