Kamienica w Długim Rynku/XLVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Kamienica w Długim Rynku
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1868
Druk J. Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Tymczasem list Klary, z którego ciężką boleść wyczytał Teofil, zmusił go przybyć do Gdańska natychmiast... po raz to piérwszy jechał bez pozwolenia ojca i wahając się nawet czy się z nim widziéć będzie. Przykro mu było ukrywać ją przed nim, walczył z sobą jak postąpić, i stanąwszy wieczorem, nie pewien jeszcze co pocznie, unikając pytań i tłumaczeń, zaszedł do gospody, rzucił tam torbę a sam pobiegł do weneckiego domu. Klara spodziéwała się tego dnia listu, nieodebrawszy go przeczuwała iż sam przyjedzie... niespokojna chodziła do okien... gdy nagle pokazał się w progu pokoju w którym ona i Wiktor milcząco siedzieli u wieczorowego stolika. Jakuba interes jakiś wstrzymywał w mieście. Po przywitaniu milczącém domyślił się pułkownik że będzie tu zbytecznym; nie odchodząc całkiem, usunął się do drugiéj sali pod pozorem cygara. Teofil mimo wszelkiéj siły jaką miał nad sobą i większéj jeszcze wiary w serce własne, w przywiązanie Klary, był zmieszany i strapiony, ciężyło mu to że i Klara i rodzina jéj dla niego, z jego przyczyny cierpieli.
— Klaro, zawołał gdy się zostali sami — przybyłem aby ci dowieść jak mnie boli postępowanie ojca, i to co znosicie... radźmy, będę posłusznym... co chcesz żebym uczynił?
— Powiédz ty, panie Teofilu — co my, co ja mam czynić, aby ojcu niepokoju oszczędzić?
— Chcesz żebym skłamał przed moim ojcem iż się ciebie wyrzekam? — Klaro... myśl ta mnie całą trapiła drogę... Byłbyto może jedyny środek oszczędzenia wam przykrości, ale powiédz mi, jestże to godném nas obojga? nie byłożby to spodleniem i oszukaństwem? Wielu może na miejscu mojém uczyniłoby to — ja... nawet dla ciebie, dla was nie potrafię. Czuję że mimowolnie w twoichbym oczach utracił, byłabyś mi chwilę wdzięczną, ale musiałabyś mną pogardzać.
— Tak, odparła Klara — anibym mogła wymagać téj ofiary — myśl jéj trzeba usunąć nawet.
— Drugim środkiem, według mnie jedynym szlachetnym i uczciwym jest, bym otwarcie ojcu wyznał, że się żenię... jestem pełnoletnim, zabronić mi tego nie może, nie zechce... wyrzeknę się spadku domu który przechodzi na Berensów... zostaniemy ubodzy i będziemy pracowali.
— A jeśli się ojciec sprzeciwi?
— Będziemy czekać — lecz wypowiedziawszy mu......
— Czekać — przerwała Klara, w tém właśnie trudność, że my tu pozostać musiémy, otoczeni naturalnie zasadzkami wszelkiego rodzaju, które na mnie skierowane będą, na ojca. Lada chwila ten nieszczęsny Fiszer wypowié ojcu miejsce... a...
Na te słowa wyrzeczone żywo wpadł Jakub... słyszał je na progu... zbliżył się do Klary i Teofila spokojnie i rzekł:
— Tego się nie ma co obawiać... rzecz się stała!
— Kiedy?
— Dziś, ale z tą różnicą, że nie Fiszer mnie miejsce wypowiedział, ja je porzuciłem.
— Z jakiego powodu? spytała Klara żywo.
— Potrzeba było się go pozbyć, rzekł Jakub, rozmówiłem się z nim otwarcie iż staranie jego o rękę twoję jest próżne... Od słowa do słowa, zaszliśmy aż do przykrych wymówek, ja do cierpkiéj prawdy. Nie pozostało więc nic nad wzajemne pożegnanie.
Pułkownik który domyślił się więcéj niż dosłyszał rozmowy, wbiegł na nią z drugiego pokoju.
— Święcie, dobrze! doskonale zrobiłeś kochany bracie... jesteśmy wolni i niezależni, jutro piszę do Jana Alberta o piéniądze i poczniemy nowe gospodarstwo...
Jakub się gorżko uśmiéchnął list z kieszeni podając bratu.
— Co to jest? od kogo? zapytał Wiktor.
— Od Jana Alberta...
— Oznajmuje piéniądze?
— Zobacz... oznajmuje że do lat dwóch, żadnym kapitałem rozporządzać nie może... że się omylił w rachubie, że —
— A niechże go pioruny... krzyknął Wiktor — ależ mi uroczyście przyrzekł.
— Ci ludzie, rzekł spokojnie Jakub, wyobrażenia o interesach nie mają, obiecują lekko i zawodzą co chwila... Prawdę rzekłszy, wcale na to nie rachowałem.
— A sukcesyą? donosi co o sukcesyi? spytał Wiktor, zawsze i to jakie dziesięć tysięcy talarów uczynić mogło.
— O sukcesyą prowadzi się proces który jakie lat dziesięć potrwać może i wymaga nakładów, rzekł Jakub.
Wiktor zamilkł.
— Ponieważ razem siedziémy, odezwał się po chwili gospodarz; nie zwlekając radźmy. Nie będę przed wami ukrywał iż jesteśmy w położeniu krytyczném; wyczekiwać niepewnych wypadków niepodobna, trzeba cóś przedsięwziąć stanowczego.
— Całą siłą się wziąć do wyszukania skarbu! zawołał Wiktor...
Jakub a nawet Teofil i Klara mimo smutku położenia uśmiéchnęli się. Pułkownik chodził gwałtownie dym puszczając...
— No — odparł prawie obrażony, śmiéjcie się, to jest moja rzecz, ja się tego podejmuję... wy radźcie lepiéj, słucham...
— Mojém zdaniem, zawołał Jakub... jest naprzód sprzedać willę... zupełnie nam nieużyteczną.
— Na to nie pozwolę... krzyknął Wiktor — a nuż tam właśnie stary dziadek skarb zakopał?
— Jużbym wolał o tém nawet nie wspominać — odezwał się Jakub — ale dla uspokojenia twojego nadmienię, iż wiemy to z niezmiennéj tradycyi, że nigdy tam nie bywał... że przez długie lata dając się jéj ruinować, ani zajrzał do niéj.
— Właśnie może dlatego by odwrócić uwagę... przerwał pułkownik.
— No — to sprzedajmy dom!
— Dom! dom! zabijcie mnie, nie pozwolę... skarb jest tu! ja go czuję, ja na to przysięgnę — gwałtownie dodał Wiktor.
— Mamy do wyboru jedno lub drugie. Dom przyniósłby znacznie więcéj, postawiłby nas w możności rozpoczęcia handlu na własną rękę, dałby nam spokojność.
— A! stryjaszku — dorzuciła Klara, skarb nasz to spokój! zrzeczemy się tego którego Opatrzność nam odmówiła a zyskamy jedyne szczęście możliwe, trochę niezależności. Prawda, ty, ojciec, ja, gdy się nam przyjdzie rozstać z tym domem, który się związał z życiem naszém, pełném wspomnienia, marzeń i tylu pięknych rzeczy... zapłaczemy może po sobie... ale...
— Na miłość Bożą, przerwał Teofil — ja który mam na sumieniu położenie wasze, zaklinam, nie rzucajcie się w te ostateczności, wszystko się jeszcze zmienić może... a miałbym sobie ciężko do wyrzucenia, gdybyście z mojéj przyczyny pozbywali się tego co nietylko miłém wam jest, ale może jak powietrze do życia potrzebném.
— Dlatego ja proponuję willę — powtórzył Jakub. Za willę te dawano nam niegdyś około piędziesięciu tysięcy talarów z gruntami które do niéj należą. Ale naówczas wspaniałe budowy były jeszcze w lepszym stanie, dziś to prawie ruina; gdybyśmy za nią dwadzieścia kilka do trzydziestu mogli dostać, byłoby szczęśliwie.
— Jesteścież pewni że dziadek w willi nie bywał? że tam złota swojego nie ukrył? spytał Wiktor.
— Tak od początku utrzymywano... rzekł Jakub.
— Trzeba popytać Radgosza, który dużo o tém słyszał i pamięta, odezwał się pułkownik — a w ostatku... zgodzę się już na willę...
— Ja proszę o parę dni namysłu... przerwał Teofil — dziś się zobaczę z ojcem.
To mówiąc żegnał ich, Klara go odprowadzała do progu.
— Teofilu, rzekła — zachowajmy dla siebie uczucia... reszta jest przemijającém, dodatkowém... ofiary te są nieliczne...
— Możeszże na chwilę wątpić o mnie?
— Gdybym powątpiewała... czyżbym kochała? odparła z prostotą. Ty chcesz iść do ojca... ja ci powiem wstrzymaj się, namyśl się, może z tego wyniknąć scena przykra, któréj następstwa zawsze na mnie nieszczęśliwą zrzucone będą. Powiedzą że ja cię skłoniłam, żem wymagała może. Ojciec jest ojcem. Chce twojego dobra, choć je po swojemu pojmuje, ścierp i poszanuj. Wierz mi, ja dotrwam ci zawsze, stałą i wierną... Bóg dokona reszty... To co najgorszego dla nas stać się mogło... już się wykonało... Bądź spokojny...
— Będę spokojny, będę uległy... ale z ojcem się rozmówić muszę, rzekł Teofil — choćby dla tego ażeby mnie o pokątne roboty nie posądził.
Ścisnął jéj rękę, rozstali się.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.