Kamienica w Długim Rynku/LXXX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Kamienica w Długim Rynku
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1868
Druk J. Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

— Słuchajno, poczciwy Jakubie, odezwał się oglądając do koła Wiktor — ja ci cóś mam powiedzieć. — Czy ty uważasz jak humor Klary od niejakiego czasu zmienia się i coraz staje weselszym?
— Widzę to z wielką serca pociechą, rzekł Jakub cicho; wracają chwile zamyślenia i smutku, wszakże jest lepiéj, lepiéj, to pewna. Niéma na świecie nieśmiertelnych żalów i boleści wiekuistych, czas leczy...
— Ty to przypisujesz czasowi? rzekł Wiktor...
— A twojém zdaniem, czemużby to przypisać należało? spytał Jakub.
— Mojém zdaniem! ba! mojém zdaniem, mówił pułkownik — tu nie o zdaniu mowa... ja mam pewne wskazówki... wiadomostki, ja niby cóś wiem i czegóś się domyślam...
Jakub wstał i zbliżył się do niego.
— Na miłość Bożą! mów... co ty tam wyszperałeś...
— Ale bo znowu nie przypisuj mi wielkich odkryć... bo to dotąd jeszcze tak jak nic, a jednak... jednak.
— Mówże, błagam cię.
— Zobaczmy wprzódy czy kto podedrzwiami nie słucha...
Wiktor nucąc piosenkę obszedł pokój, wyjrzał za okno, otworzył drzwi i obwarowawszy się tak od zasadzki, począł w te słowa:
— Wy mnie macie wszyscy „z pozwoleniem, za starego dobrodusznego safandułę? hę? nieprawdaż, a ja od was podobno wszystkich przebieglejszy jestem...
Jakub ścisnął go, śmiejąc się. — Mów daléj.
— To przedmowa tylko, kończył pułkownik... Masz tedy wiedziéć że ja pilne oko ciągle zwracałem i zwracam na tego mojego anioła Klarcię, śledzę każdy jéj ruch, uśmiéch, zadumanie, łzę, westchnienie. Kiedym piérwszy raz dostrzegł tych rozjaśnionych oczów, pogodniejszego czoła, swobodniejszéj mowy, pomyślałem, to nie może być bez przyczyny. Uparłem się ją odkryć, i zdaje mi się że schwytałem... Klara za pośrednictwem dawnéj swéj przyjaciółki pani Lamm, jeśli się nie mylę, odbiéra jakieś listy i wysyła odpowiedzi. Niéma wątpliwości, że korespondować musi z Teofilem...
— Myślisz że on żyje? spytał Jakub.
Wiktor którego się zawsze żarty trzymały — odparł.
— A no, wątpię żeby z nieboszczykiem mogła korespondować, bo o poczcie ani kolei na tamten świat dotąd nie słychać... Łapałem ją kilka razy na pisaniu jakichś długich listów, które niby nieznacznie zakrywała przedemną, wyśledziłem że chodzi do Lamm, że kiedy Lamm do niéj przyjdzie, bywa więcéj rozpromieniona niż zwykle... Powiédz mi gdyby tak było... gdyby ten zbójca... he? czybyś pozwolił???
Jakub się zamyślił.
— Nie zdaje mi się to prawdopodobném, rzekł. Gdzieżby on się ukrywał? Jakby do téj korespondencyi przyszło — ale Klara, Klara najlepiéj wié i czuje co możliwe, co dobre dla niéj. Wiész jak ją kocham, wiész jak ona panuje nademną umysłem i sercem, że jéj wola dla mnie świętą, pomimo to, powiem ci szczérze, byłbym przeciwnym małżeństwu... czujesz to. Z wielu względów uniewinniono go, a boję się go dla córki. Zapewniłżeby on jéj szczęście? możnaż zapomniéć takiéj krwawéj przeszłości? nie zostawujeż śladów na człowieku?
— Byłbyś przeciwny? spytał Wiktor... nawet gdyby ona uznała to potrzebą swéj przyszłości i szczęścia?
— Byłbym przeciwnym, błagałbym ją, odparł Jakub, tak jest... To szczęście, oparte na czystém uczuciu wyniesioném z dzieciństwa, dawniéj możliwe, upragnione, dziś niepodobieństwem się stało. Szukając tylko spokoju, uczciwości, zgody i tego innego szczęścia biernego, które ogółowi ludzi najprzystępniejszém jest, znajdzie Klara łatwo godniejszego siebie człowieka...
— Z takim wstrętem patrzyłbym na odnowienie tych stosunków, dodał Jakub, a tak się godzę we wszystkiém z Klarą, iż mi się zdaje niepodobieństwem aby ona mogła tego chciéć co dla mnie przykrémby było... i dlatego nie daję nawet wiary twoim spostrzeżeniom, kochany bracie.
— Hm! rzekł Wiktor który się téj odpowiedzi nie spodziewał — a jeśli ja się nie mylę!
— To byłoby nieszczęście nowe! zawołał Jakub. — Klarę oddać człowiekowi który raz w uniesieniu dopuścił się morderstwa, zważ ty to?
— Ale ja to wiem, rozumiem, pojmuję, mówił pułkownik, a zawsze ci powtarzam uparte pytanie: jeśli ona zechce?
— Ona nie może chciéć tego!
— Bracie! miłość jedyna! miłość młodości w takiém jak jéj sercu!
— Właśnie dlatego że w jéj sercu... musiała ona już zgasnąć. Rozumiem litość dla niego, nie przypuszczam miłości... nie! nie! to być nie może. Marzysz bracie kochany.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.