Kamienica w Długim Rynku/LXXXI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Kamienica w Długim Rynku
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1868
Druk J. Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Chociaż bardzo ostrożny, pułkownik wszystkie przed tém zwierzeniem się drzwi i okna starannie opatrzył, zapomniał podobno, że zastawione parawanem i zamknięte szczelnie wejście, oddzielone tylko bardzo cienką ścianką od pokoju Klary, dozwalało nawet mimowoli i chęci słyszéć co się po cichu mówiło w przyległéj izdebce. Zapomniał a raczéj mu na myśl nie przyszło, że Klara wprost wróciła do siebie.
Dopiéro po skończonéj rozmowie, która zwłaszcza przy ostatku podniesionym była prowadzona głosem, pułkownik wychodząc zobaczył drzwi zewnętrzne od Klary otwarte i ją siedzącą przy stoliku, zapłakaną; podparta na rękach, patrzyła w okno i łzy się lały strumieniem po twarzy. Wiktor zobaczywszy to, struchlał, nie wątpił już że wszystko słyszéć musiała, nawet gdyby nie chciała. Na progu stojąc, załamała ręce. Obejrzał się, Jakuba nie było.
— Jakub jest najpoczciwszy człowiek w świecie, rzekł w duchu, ale że on w życiu ani muchy nigdy zabić nie był w stanie, zdaje mu się że mimowolne nawet zabójstwo nie da się przeżyć i odpokutować. Wyraźnie słuszności nie ma, trzeba synowicę ratować, bo wiecznie będzie ten dom nasz chorował i stękał tylko.
Na palcach tedy wszedł do Klary milczący i składając ręce przed nią jakby ją chciał przebłagać, zapytał cichuteńko.
— Słyszałaś?
— Wszystko...
— Chodźmy na przechadzkę! zawołał głośno, dając jéj znak; chodźmy, wieczór śliczny a zdrowie wymaga... Jakub niech sobie nad papiérami siedzi, a my...
Klara zrozumiawszy go wzięła kapelusz, ścisnęła rękę Wiktora, wyszli. Ażeby się z ludźmi nie spotykać, skierowali się aleją odosobnioną, gdzie dla wilgoci mało kto się przechadzał. Pułkownikowi pilno już było rozpocząć rozmowę, pocałował w rękę Klarę i odezwał się.
— Przebacz mi cóś słyszała, przebacz! proszę, ale może téż się to na co przyda... ją ofiaruję ci się na sprzymierzeńca, który nie zdradzi.
— O mój dobry stryju, czyżbym ja powinna spiskować przeciw tak dobremu jak mój ojcu... Nie wyrażę ci jak mnie boli jego uprzedzenie, jego niechęć dla biédnego Teofila... Ty — odgadłeś, tak jest, on pisuje do mnie, jam mu przebaczyła wówczas gdy groźba śmierci zawieszona była nad głową, jego, i zapomniałam o winie i nieszczęściu. Gdybyś wiedział co przecierpiał! ile się ludzie przyczynili do tego nieszczęsnego upojenia, którego narzędzie śmiercią przypłaciło swą płochość... Mogłamże przez dumę, przez surowość niezbłaganą, dobijać człowieka dla którego po raz piérwszy w życiu uczuciem wielkiém i czystém otworzyło się serce moje?...
— Ja to wszystko i doskonale rozumiem, pośpiesznie odpowiedział Wiktor, i godzę się zupełnie — ale cóż zrobimy z Jakubem? czy tybyś nie potrafiła go przekonać? skłonić?
— Wątpię, kochany stryju — rzekła Klara — ojciec jest dla mnie niewyczerpanéj dobroci... znasz go, ale téż tam gdzie mu się zdaje że idzie o szczęście całego życia, tam on będzie nieubłaganym... lękam się tego.
— Gdzież jest Teofil? mogę cię o to zapytać?
— Teofil — cichszym głosem odpowiedziała Klara... chcąc uciec od ludzi a bojąc się czy nie mając siły odbiedz zbyt daleko, siedzi... nie zdradzisz mnie?
— Ja? podchwycił pułkownik zdziwiony — ja?
— Siedzi na wyspie Rugii. Nie znasz téj skały rzuconéj wśród morza?
— Nie... rzekł Wiktor, alem ich tyle widział podobnych, że się domyślam... Cóż on tam robi?
— Co robi? uczuł potrzebę pracy mozolnéj, ręcznéj, jest rybakiem, pracuje z prostymi ludźmi, w ubóstwie, jakby chciał sam ekspiacyą tą zatrzéć plamę i zgryzoty przeszłości.
Wiktor głową potrząsł...
— Dobrze że się nie wybrał zadaleko, rzekł. Ale mów co ty myślisz? co zamierzasz?
— Ja? westchnęła Klara, ja nic nie wiem więcéj, prócz że — kocham nieszczęśliwego.
— Mów z ojcem!
— Nie mogę!
Pułkownik zamilkł — a po chwili dodał:
— Bądź co bądź, masz mnie na posługi swoje...
— I nie zwlekając — odpowiedziała Klara, zapewnić sobie pragnę, że méj prośbie nie odmówisz. Mogłabym ją uczynić ojcu, ale nie chcę obudzić jego podejrzeń; ty stryju możesz mi pożyczyć kilku tysięcy talarów?...
— Mogę ci oddać wszystko co mam, gdy skiniesz, rzekł pułkownik.
— Tak żeby ojciec nie wiedział?
— I nikt w świecie! dodał Wiktor... Domyślam się że mu je chcesz posłać... Jutro ci przyniosę.
Klara spojrzała na niego z wdzięcznością, ale nie odpowiedziała ani słowa.
— Nie śmiéj się zemnie teraz, dodał Wiktor zawstydzony — bo to co powiem wyglądać będzie na żądanie zapłaty za usługę... mam i ja prośbę do ciebie.
— Mów, kochany stryju... mów.
— Wiész że stary Wudtke zbliżył się do Karoliny, i obawiam się go — muszę śpieszyć, stary, nie mam do stracenia czasu. Przemów do niéj słów kilka za mną? niech stanowczo odpowié, czy pułkownik Maravedi może miéć nadzieję osiągnięcia jéj ręki?
— Całém sercem podejmuję się pośrednictwa, odpowiedziała Klara z uśmiéchem, a miło mi ją będzie nazywać stryjenką, bo nie wątpię...
— A ja — bardzo... Jest fatalność jakaś w mojém przeznaczeniu, dodał śmiejąc się pułkownik... trafiało mi się żem gdy na ślub śpieszył już w białych rękawiczkach, znajdowałem moję narzeczonę już odchodzącą z innym od ołtarza.
Klara spojrzała nań. — Biédny stryjaszek! rzekła.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.