Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kamienica w Długim Rynku.djvu/270

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 263 —

— Ale czyż nie mam słuszności? zapytał Wiktor wzdychając. Mam lat z okładem pięćdziesiąt, miałem się żenić w życiu razy około piętnastu, zawsze mi się nie udało. Tu już myślałem nareszcie, dobiję targu! nie — jawi się umyślnie owaryowany dla mnie bankier...
— Przecie że do niéj grzecznie przemówił, to jeszcze nic nie dowodzi — przerwała Klara, że mu przez litość odpowiedziała słów kilka... że...
— Że, że, że... zawołał Wiktor, a ja czuję że moja sprawa przegrana. Gdyby przyszło pójść się wyrąbać lub wystrzelać o Karolinę, niezawodniebym się utrzymał, ale tu, na słowa, szepty i śmiéchy, pojedynku nie wygram...
Klara umiała zręcznie skargi stryja obrócić w żart i tak się rozmowa skończyła... Synowica wyszła, Jakub i Wiktor zostali sami.



— Słuchajno, poczciwy Jakubie, odezwał się oglądając do koła Wiktor — ja ci cóś mam powiedzieć. — Czy ty uważasz jak humor Klary od niejakiego czasu zmienia się i coraz staje weselszym?
— Widzę to z wielką serca pociechą, rzekł Jakub cicho; wracają chwile zamyślenia i smutku, wszakże jest lepiéj, lepiéj, to pewna. Niéma na świecie nieśmiertelnych żalów i boleści wiekuistych, czas leczy...