Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kamienica w Długim Rynku.djvu/269

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 262 —

już! To stara miłość... wysadzi mnie najłatwiéj w świecie.
— Ale oni się z sobą chyba z daleka gdzie widzieli, przerwała Klara.
— Ja mam lepszą od waszéj policyą — odezwał się Wiktor, nietylko że się widzieli niemało razy, nietylko że jéj widocznie szukał i zachodził drogę, ale dziś przez kwadrans rozmawiali z sobą. A kobiéty — z przeproszeniem Klary — są zawsze gęsi... Ona co miała mu w oczy plunąć, miłosiernie uśmiéchnęła się i wdała w litościwą gawędkę... Taka słabość zakrawa już na niedołęztwo.
Klara zaczęła się śmiać...
— Przyznaję się, że dotąd Wudtkego żałowałem... ale teraz gdy już drudzy zaczynają się nad nim litować — ja się brzydzę... Trzeba mu było zachorować, przyjechać tu... i stołka mi podstawić.
— Stryjciu! mówiła Klara, któż wié na co to tak los zrządził... nie możesz się zgodzić z papugą a miałbyś z żoną żyć w zgodzie?
— Widzę że zaczynasz być złośliwą; zawsze mnie to cieszy jako znak zdrowia, ale dlaczego piérwszy pocisk wymierzony na kochającego się stryja?
Klara zerwała się z krzesła i poszła go uściskać.
— Niewdzięczny stryjaszku, rzekła, chciałam cię twoim sposobem w smutku rozweselić... przepraszam.