Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kamienica w Długim Rynku.djvu/268

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 261 —

spotkał pod drzewami u brzegu morza... Nie mogła, nie wypadało jéj uciekać. Wudtke przemówił do niéj, serce uderzyło, litość odezwała się... wydawał się jéj biédnym, zmiłowała się i choć obojętnie, dopuściła kilka słów, może kwadrans trwającéj rozmowy. Rzecz była małego znaczenia, ale następstwa mogła miéć wielkie.
Chociaż Karolina słówka o tém nie powiedziała nikomu, przecież tego samego dnia wieczorem po kwaśnéj minie pułkownika poznać było można, iż już wiedział co się święci. Byli sami, Wiktor naprzód westchnął żołniérskim sposobem aż Klara drgnęła na krześle, a potém się odezwał:
— Mówcie co chcecie, iż Mahometanie ze swoim fatalizmem mają słuszność... wszystko fatalizmy... są familie przeznaczone fatalnością aby się jadły, zabijały i szkodziły sobie wzajemnie. Wybiłbym tych Wudtków do nogi żeby z nimi raz skończyć.
— A toż co nowego? zawołała Klara, cóż to jest?
— Teraz koléj przyszła na mnie...
— Na was? spytał Jakub — cóż takiego?
— Muszę już być otwartym... bo nie wytrzymam ze złości. Przecież mogliście postrzedz że Karolina Hals nie była mi obojętną, przyznaję się, miałem pewne zamiary... wcale mi szło nie źle... diabeł nadał bankiera... Już się do niéj uczepił,