Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kamienica w Długim Rynku.djvu/267

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 260 —

— Jakto? wspólném nieszczęściu? przerwał Wiktor. Klara się zarumieniła mocno.
— Mylę się, rzekła... w nieszczęściu, chciałam mówić — nie podać dłoni, nie starać się zbliżyć i przejednać!
— A no! rozumiem, odparł stryj... no, to probujmy...
Przez kilka dni wszakże próby nie doprowadziły do niczego, bo się nie spotkali z nim, ale stała się rzecz niespodziana. Wudtke chodząc nad morzem, postrzegł Karolinę, Karolina poznała go łatwo, bo zdala widywała często w ulicach... on przypomniał ją sobie, zbladł, zmieszał się i zdjąwszy kapelusz przywitał. Karolina wzruszona ledwie odpowiedziała skinieniem głowy... rozeszli się, a biédna kobiéta cały dzień była cierpiącą. Nazajutrz na przechadzce znowu, Wudtke ukradkiem podszedł, spojrzał i ukłonił się. I powtarzało się tak przez dni kilka, ten człowiek zimny i wyrachowany, spotykał się codziennie ze wspomnieniem młodości, z marą jedynego słodszego uczucia które zaznał, i po spojrzeniu jakby rzuconém na przeszłość swoję, odchodził ze spuszczoną głową i marzył.
Aż nakoniec ten osamotniony, któremu ta samotność zaczęła widocznie ciężyć, w którego sercu budziły się jakieś uczucia naturalniejsze, poczciwsze, tak zachodził, że Karolinę Hals prawie samą