Justka/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Justka
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1885
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Na ganeczku we Dworze Baranowieckim stała dziewczynina, mała, chuda, żółta, z włosami rozrzuconemi, z zapłakanemi oczyma, w rękach zapracowanych i zasmolonych mnąc koniec fartuszka, którym łzy musiała ocierać, teraz już osychające. Na głowie w rozplecionym warkoczyku tkwił na pół zwiędły kwiateczek żółty łotoci, tylko co rozkwitłej — bo wiosna niebieskiemi oczyma pogodnego lazuru uśmiechała się ziemi.
W ganku nie było oprócz niej nikogo, ale we wnętrzu domu słychać było Sędzinkę, dziedziczkę Baranówki, która, jak burza odciągała właśnie, burcząc i warcząc na niesforne dziewczę. W uszach jej brzmiał jeszcze ostatni wyraz gniewu, którym odchodząc rzuciła, raniąc nią serce: Błaźnica!
Dziewczynka (mogąca mieć lat około dziesięciu), powtarzała sobie pocichu to połajanie, niewiedzieć dlaczego biorąc je daleko goręcej do serca, niż wszystkie inne, jakie się jej na głowę posypały.
— Błaźnica! Tego przezwiska tak niemile brzmiącego, właśnie może dlatego, iż znaczenia jego nie rozumiała — mała Justka nie mogła przełknąć i strawić.
Poruszała główką, rzucała ramionami i mruczała ciągle — błaźnica!
Westchnęła głęboko. Spójrzała na bose, zbłocone nóżki, na chude ręce, na grubą, zgrzebną koszulinę, na wyblakły fartuszek — owe dobrodziejstwa, jakiemi ją okrywała Sędzinka; na pamięć przyszła kasza ze starą słoniną i kartofle, któremi ją karmiono; praca, którą się od dnia do późnej nocy zamęczać musiała — i jeszcze raz powtórzyła: błaźnica!
Trzeba zaś wiedzieć, że tak zwana Sędzinka, pani Petronela ze Zbojewskich Karandaszewska, wdowa po panu Władysławie, dziedziczka Baranówki i Żubrzyniec na skraju Puszczy Kobryńskiej — najzacniejsza w świecie osoba — o ile była dobrą, litościwą, czynną, pracowitą i wzorową gospodynią, a troskliwą matką, dla włościan sprawiedliwą panią i t. d., o tyle w pożyciu powszedniem temperament czynił ją nieznośną. Potrzebowała dla konkokcyi gniewać się, wykrzyczeć, wydąsać, a czasem dochodziła do tego stopnia rozdrażnienia, iż bezbronne dziewczęta, jak oto dziś Justkę — poszturchała. Nie było w tem nic strasznego, ani bolesnego; sama Sędzinka się potem wstydziła tej porywczości — ale na razie — wstrzymać się nie mogła. Kuksaniec się wyrwał — niespostrzeżony.
I tak właśnie dziś dostał się, nie jeden, ale para ich, tej biednej Justce, do której Sędzinka partykularną (jak się wyrażała) miała „ansę“.
Z Justki był biegus sławny, więc gdy pośpiesznie chciała Sędzina kogoś zawiadomić, dać rozkaz, otrzymać potrzebną informacyą, zwykle — „nogi za pas“ — wyprawiała tę Justkę, która znowu, wolałaby była stokroć w garderobie siedzieć nad elementarzem, który chciwie studyowała. I tym razem wysłana Justka na folwark do gospodyni po wiadomość ważną: ilu faskami masła Sędzinka rozporządzać mogła? licho nadało, skusiła się wycieczkę zrobić na łąkę za folwarkiem, aby urwać łotoci i wetknąć ją sobie we włosy. Był to kryminał w oczach Sędziny — bo i nieposłuszeństwo, samowola i symptom zdradzający płochość. Justka spóźniła się z powrotem; we włosach przyniosła dowód swej winy i Sędzinka, rada ze zręczności, wyłajała, wyszturgała, nagroziła, nafukała, tak, że aż na błaźnicy się skończyło.
— Proszę ja kogo! Smarkata ta jakaś, będzie mi sobie za kwiatkami po łąkach biegać! i czupiradło to stroić się chce jeszcze! Dam ja ci! nauczę ja ciebie, będziesz ty mi kwiatki zbierała....
Justka po kilka razy na dzień podobne łajania, przy najmniejszej okoliczności musiała znosić, czasem nawet bez żadnej dobrej racyi, tym razem wszystko się w niej zburzyło, zawrzało i w duszy bunt podniosło.
Justka była sierotką, siostrzenicą gumiennego Rabickiego, wziętą na usilne prośby jego, przez litościwą Sędzinkę; kilka już lat znosiła tę edukacyą ostrą; a że sama pani ząb do niej i ansę miała, szli za jej przykładem wszyscy we dworze i kto co mógł na Justkę wymyślał i donosił.
Sędzince najbardziej to się w dziecku niepodobało, że zamiast do szycia, do pończochy, do robótek kobiecych, miała niezmierny pociąg do elementarza i gwałtem uczyć się chciała. Odbierano jej, konfiskowano, palono po kilkakroć książczyny, które ona niewiedzieć jakim sposobem i zkąd dostawała. Nie pomagało nic. Justka chowała elementarz za koszulinę, kryła go w drewka, podsuwała pod szafy — a niespodziany napad łapał ją na gorącym uczynku syllabizowania.
Sędzinka widziała w tem objaw jakiegoś buntowniczego ducha, symptomat najgorszych skłonności, kryjących się w tem dziecku, które chciała koniecznie złamać i zmusić do posłuszeństwa.
Lecz im więcej starała się Justkę pokierować według swej myśli, do kur, do motków, do igły — tem silniej dziewczę się jej wyrywało.
Zkąd ten duch oporu i ta ochota wykształcenia się instynktowna, wzięły się w dziecku opuszczonem, poniewieranem, tegoby nikt pono wytłómaczyć nie potrafił, chyba cudem jakiegoś atawizmu. Rodzice jej byli biedni, matka czytać nie umiała. Wuj, gumienny, prosty biedny człowiek, wprawdzie na drukowanej książce nabożnej czytał powoli modlitwy, ale pisał jak kura i regestra jego odznaczały się nieforemnością swoją. Poczciwość, wierność i niewielkie wymagania jedne mu miejsce zapewniały.
Rabicki nie miał na całym świecie nikogo oprócz tej siostrzeniczki; kochał to dziecko, uważał za wielkie szczęście, że Sędzinka się podjęła ją wychować i w garderobie na — panienkę wykształcić. Wyobrażał on sobie wszelkie wychowanie jako ostry nowicyat, w którym środki surowe były nie do uniknienia: więc, gdy mu się Justka skarżyła, pocieszał ją, jak mógł, i skłaniał, jak umiał, aby miała cierpliwość i starała się sobie zjednać serce Sędzinki.
Tymczasem szło coraz-to gorzej. Pani się gumiennemu skarżyła na wychowankę. Justka słuchała, mówiąc, że nie wytrzyma, a Rabicki wzdychał, to Sędzinie się do nóg kłaniając i prosząc aby miała zlitowanie nad głupią, to Justce wmawiając, że powinna była cierpieć, milcząc, i znosić kaprysy pani — ażeby się to — dał Pan Bóg, zmieniło na lepsze, co, w jego przekonaniu niechybnie nastąpić miało.
Justka wprawdzie starała się przebłagać Sędzinkę i zjednać ją sobie, ale przychodziło to z trudnością wielką, bo miała przeciwko sobie uprzedzenia i ten nieszczęsny elementarz, ku któremu ją jakaś siła ciągnęła. W innych rzeczach uległaby zresztą, lecz nauczyć się czytać chciała koniecznie. Zdawało jej się to wrota do nowego życia otwierać.
Zkąd ta myśl — przyleciała do niej, siadła w jej głowinie i zagnieździła się? ona sama niewiedziała. Sędzinka byłaby może kazała się jej uczyć, i zmuszała do elementarza, gdyby ona go sobie nie życzyła, ale ten pociąg w oczach jej był podejrzany. Upatrywała w nim niepotrzebną i zawczesną ambicyą.
Z sercem przepełnionem bólem, Justka, otarłszy łzy w ganku, zamiast pójść zaraz do garderoby i zasiąść do cerowania pończoch — obejrzała się dokoła i zuchwale poskoczyła ku stodole, w której się spodziewała zastać wuja.
Był to jedyny człowiek, któremu się poskarżyć mogła, bo w garderobie dziewczęta rówieśnice i starsze panny wyśmiewały się z niej i prześladowały. Rabicki, choć nie pochwalił nigdy, przynajmniej pogłaskał, pocieszył dobrem słowem, wlał w serce jakąś nadzieję. Ilekroć jej cierpienie stawało się nieznośnem — uciekała się do niego. Dnia tego w stodole roboty nie było, ale stary gumienny, pokaszlując, zamiatał około kup zboża na toku, znaczył je, i chodził właśnie, opatrując wszystkie kąty.
Niespodziewał się Justki o tej godzinie i zobaczywszy ją, stanął zdziwiony, sądząc, że Sędzinka po niego przysłała.
Stary, przygarbiony nieco wiekiem i pracą, Rabicki był flegmatyk, powolny, a życie, do którego nawykł oddawna już mu się zdawało jedynem, do jakiego był przeznaczony. Nic nie pragnął tylko tak pobożnie dożyć końca, a doczekać, aby mu Justka dorosła i wyszła na ludzi. Tak się wyrażał niezdarnie, mówiąc o niej.
Wyraz twarzyczki, z jakim wpadło dziewczę, przestraszył go; oparł się na szufli, którą trzymał w ręku, i wielkie oczy otworzył.
— A tobie co?
Justka płakać nanowo zaczęła. Uderzyła się rękami w chude swe piersi.
— Nie wytrzymam! tak mi Boże dopomóż! nie wytrzymam! — zawołała. — Po całych dniach byle co, łaje i łaje, szturga, znęca się. Ot i dziś, posłała mnie na folwark, a żem zbiegła na łąkę i łotoci sobie urwawszy, we włosy wetknęła, to mnie od błaźnic zbeształa! Od błaźnic!
Rabicki stał i wyraz ten nie zdawał się na nim czynić żadnego wrażenia, głową potrząsał milczący.
— No, to co? — odezwał się wreszcie — no? to co? — Mówiłem ci, nie raz, lecz sto razy, trzeba wszystko znieść! To darmo. Ona zła nie jest.
— Jędza! — wykrzyknęła Justka.
Rabicki się obejrzał wystraszony.
— Milcz-że ty mi — odparł — cicho! Jeszcze kto usłyszy, nietylko ty, ale i ja pokutować będę, tego tylko brakowało. Korona ci z głowy nie spadnie, a pocóżeś za tą głupią łotocią biegała? hę?
Justka płakała tak, że mówić nie mogła. Spodziewała się współczucia, pociechy, a znajdowała u wuja tylko naganę i nakaz milczenia.
Rabicki stał, spoglądając na nią z politowaniem.
— Mówiłem ja tobie nieraz i powtarzam: trzeba wszystko przecierpieć. Ona zła nie jest, ale nie lubi, żeby się jej kto sprzeciwiał. Pokora niebiosa przebija, a ty się dąsasz; ona to rozumie. No — i ten przeklęty elementarz — dodał ciszej.
Justka rękę podniosła.
— Cóż to złego, że ja się chcę uczyć Pana Boga chwalić i duszę pocieszyć? Innym każą gwałtem, a mnie to ma być zakazane?
Rabicki ramionami poruszył.
— Otóż widzisz, głupia — rzekł — i tobie-by na to przyszedł czas, ale ona swawoli nie cierpi. Pierwsze posłuszeństwo, niż nabożeństwo. I na co tobie tak wiele rozumu!! na co?
Justce dziwnie się usta wykrzywiły, spojrzała na wuja, duma jakaś odpowiedź jej wstrzymała. Otarła oczy i poczęła się przechodzić po toku zadumana, a Rabicki gonił za nią wejrzeniem.
— Już niechaj sobie co chce będzie — poczęła cicho. — Pójdę ztąd, bodaj o żebraczym chlebie, pójdę! nie wytrzymam!
Wuj, który szuflę jeszcze trzymał w rękach, załamał je, zapomniawszy się, i padła z wielkim hałasem na tok. Miał się schylić, aby ją podnieść, gdy Justka podbiegła i podała. Mógł teraz zajrzeć w jej oczy zaczerwienione, przypatrzeć się twarzyczce wychudłej, zmęczonej, i litość go przejęła. Zwolna rękę położył na główce dziewczęcia, pogłaskał ją i zamruczał.
— Bądź cierpliwa. Wszystko to są bzdurstwa; przejdzie to, zapomni się.
Dziewczę, zadumane, zdawało się myśleć o czem innem.
— Kochany wuju — szepnęło — a czy to już dla mnie tyle świata, co w Baranówce? Czyż ja sobie, choć smarkata, nie mogłabym na kawałek chleba i gdzieindziej zarobić, aby tu tego poniewierania nie cierpieć. Dobrze tobie mówić, co nie widzisz, ani słyszysz, jak ona po całych dniach znęca się nademną. Gdybym nie wiem co zrobiła, zawsze źle. Pójdę w świat! pójdę w świat!
Rabicki oglądał się wylękły.
— Cicho ty, szalona! Nie pleć i nie bałamuć. Dokąd pojedziesz? Myślisz, że tak łatwo znaleźć służbę i przytułek! Psami cię wyszczuwać będą. Z głodu-by ci przyszło mrzeć, gdyby nie jej łaska.
— A! piękna mi łaska! — wyrwało się dziewczęciu. — Ja mrę i schnę, a ona litości nie ma.
I płakać zaczęła znowu. Rabicki się zamyślił.
— Wracaj mi zaraz do domu — rzekł. — Znowu biedy napytasz i mnie jej naprowadzisz. Sędzina zawoła. Spytają, gdzieś była: domyśli się, żeś ze skargą biegała do mnie. Idź! idź!
Justka podniosła ku niemu oczy, jakby błagające jeszcze litości, lecz, dostrzegłszy w nim tylko wielką obawę, nie powiedziała już ani słowa. Milcząc, pocałowała jego zawalaną rękę, przyłożyła fartuszek do ust i — pobiegła.
I tu dla niej nie było pociechy! Pędem powróciła do dworu, wpadła do garderoby i wprost pobiegła do twardego stołka, który na nią czekał z kupą starych pończoch do cerowania na stole. Siadła na swojem miejscu, nie spojrzawszy na nikogo, porwała pierwszą lepszą dziurawą piętę i wypórkami poczęła ją łatać. Cała gromadka dziewcząt znajdująca się tutaj, która już wiedziała o łotoci i łajaniu, przyjęła ją znaczącem milczeniem. Nikt ani się zbliżył do niej. Starsza panna Hanna, przymrużonemi oczyma popatrzyła na buntownicę i odezwała się ostro:
— Pończochy do prania potrzebne, a tu i początku z niemi nie ma. Mówiłam pani, że Justki posyłać nie można nigdzie, bo ledwie za próg, to i przepadnie, przywiązać-by ją chyba do stołka, i to patrzeć, aby się nie urwała.
Śmieszki się słyszeć dały i prychania, bo to miało być dowcipne, a dziewczęta się przypochlebiały pannie Hannie tym sposobem. Justka z głową spuszczoną nie odpowiadała ani słowa, nie podniosła oczu: zdawała się nie słuchać i nie słyszeć. Włożyła chudą rączynę w piętę pończochy i igła chodziła już żywo, aby nagrodzić czas stracony.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.