John Barleycorn/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jack London
Tytuł John Barleycorn
Wydawca E. Wende i Spółka
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia L. Wolnickiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Antonina Sokolicz
Tytuł orygin. „John Barleycorn“
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IX

Moja sława dobrego pijaka rosła stopniowo wśród piratów, i, rzeczywiście, nałóg do pijaństwa rozwinął się nagle, a stało się to nie skutkiem pożądania alkoholu, ale wskutek przeświadczenia intelektualnego.
Czem więcej poznawałem życie, tem bardziej je kochałem. Nigdy nie mogę zapomnieć moich wzruszeń, kiedy po raz pierwszy wziąłem udział w nocnym, zbiorowym połowie ostryg, kiedy zebraliśmy się wszyscy na pokładzie Annie — silne, wielkie chłopy, nieustraszone szczury morskie, niektórzy z nich dawni bandyci, wszyscy wrogowie prawa i drwiący sobie z więzień, w butach okrętowych i gumiakach, rozprawiający ochrypłemi, grubemi głosami, „Wielki“ George z rewolwerami na rzemieniach, aby wykazać, że serjo myśli o interesie.
Oh, dziś, wspominając tą scenę, widzę, że cała afera była brudna i śmieszna. Ale nie patrzyłem na to tak, kiedy ocierałem się ramionami o John’a Barleycorn i zacząłem go tolerować. Życie wiodłem brawurowe i dzikie i przeżywałem przygody, o których przedtem czytałem tak wiele.
Nelson „Młody Drapieżca,” tak go nazywali w odróżnieniu od „Starego Drapieżcy,” jego ojca, pływał na szlupce Reindeer do spółki z Cham’em.
Cham był to zuchwały djabeł, a Nelson był niepoprawnym manjakiem. Miał zaledwie dwadzieścia lat, ale zbudowany był jak Herkules. Kiedy go zastrzelili w Benicia, w kilka lat później, dozorca prosektorjum orzekł, ze takiego barczystego człowieka nigdy jeszcze nie widział na ladzie sekcyjnej.
Nelson nie umiał ani czytać ani pisać. Ojciec go wywołał z sobą na zatokę San-Francisco i łodzie stały się jego drugą naturą. Siłę miał zadziwiającą, a sława jego wściekłości rozbrzmiewała wzdłuż całego wybrzeża i upajała go. Miewał ataki szału i czynił rzeczy straszne, okropne. Poznałem go, krążąc po raz pierwszy na Razzle Dazzle i widziałem go pędzącego w czasie burzy i zarzucającego sieci na ostrygi w takim momencie, kiedy wszyscy naokoło staliśmy na dwóch kotwicach, bojąc się popłynąć ku brzegowi.
To był prawdziwy mężczyzna ów Nelson; i kiedy przechodząc przez szynk „Ostatnia Stawka,” zagadał do mnie, czułem się wielce dumny. Ale wyobraźcie sobie moją dumę, kiedy mię poprostu zaprosił do kieliszka. Stanąłem przy bufecie i piłem z nim piwo; rozmawialiśmy po męsku o ostrygach, łodziach i o tajemnicy, kto to mógł ciężkim śrutem przestrzelić główny maszt Annie.
Rozmowa nasza przy bufecie przewlekała się. Wydawało mi się dziwne, że marnujemy tyle czasu. Wypiliśmy już dawno nasze piwa. Ale czyż mogłem robić uwagi, kiedy wielki Nelson chciał się rozpierać w bufecie? Po kilku minutach, ku memu ździwieniu, znowu zaproponował nową kolejkę piwa, którą przyjąłem. I znowu gawędziliśmy, i Nelson nie zdradzał zamiaru opuszczenia baru.
Współczuj ze mną czytelniku, kiedy wyjaśnię ci moje rozumowanie i moją naiwność. Przedewszystkiem byłem bardzo dumny z towarzystwa Nelsona, który przecież był najbardziej heroiczną postacią między piratami i awanturnikami całej zatoki. Na nieszczęście dla mego żołądka i tkanek śluzowych, Nelson miał dziwnego bzika, iż sprawiało mu przyjemność częstowanie mię piwem. Nie miałem żadnych moralnych objekcyj do piwa, ale przecież dlatego tylko, że nie znosiłem smaku piwa, ani też ociężałości, jaką ono sprowadza, nie mogłem wyrzekać się honoru dotrzymywania towarzystwa Nelsonowi. To było jego dziwactwo pić ze mną piwo i kazać mi pić również. Bardzo pięknie, muszę uważać to za przemijającą nieprzyjemność.
Gawędziliśmy więc dalej przy bufecie i piliśmy piwo żądane i płacone przez niego. Kiedy przypominam sobie tę scenę, sądzę, że Nelson był poprostu ciekawy, chciał się przekonać, co to za rodzaj ptaszka był ze mnie. Chciał zobaczyć, ile też razy on musi stawiać piwo, zanim ja zaproponuję mu moją kolejkę.
Kiedy wypiłem z pół tuzina szklanek, moja czujność, regulująca umiar, zdecydowała, że w tym momencie trzeba przestać. Zrobiłem więc uwagę, że muszę udać się na łódź Razzle Dazzle, stojącą o sto jardów pod miejską przystanią.
Pożegnałem się z Nelsonem i poszedłem ku przystani. Ale John Barleycorn, w rozmiarach sześciu szklanek, szedł ze mną. W mózgu mi brzęczało i byłem bardzo podniecony. Byłem w podniosłym nastroju w poczuciu mojej męskości. Ja, najprawdziwiej prawdziwy pirat morski, idę do własnej łodzi po hulance z „Ostatniej Stawki“, z Nelsonem, największym piratem z wszystkich nas. W moim mózgu wyrył się mocno obraz obydwóch nas, razem stojących przy bufecie i pijących piwo. To był jednak ciekawy kaprys natury, myślałem, że mężczyznom daje to takie zadowolenie tracić mnóstwo pieniędzy na piwo dla takiego jak ja chłopaka, który wcale tego nie chce.
Rozmyślając nad tem, przypominałem sobie, jak kilka razy inni mężczyźni wchodzili grupami do baru „Ostatnia Stawka“ i pierwszy z nich, potem następny częstowali się wzajemnie; pamiętam pijatykę na Idlerze, kiedy Scotty a potem harpunnik i nawet ja sam wygrzebaliśmy z kieszeni drobne nikle, aby kupić wódkę. Potem przyszedł mi na myśl mój kodeks dziecięcy; gdy jednego dnia kolega da drugiemu „bombę“, albo kostkę gumy do żucia, nazajutrz oczekuje, aby otrzymać również „bombę” albo kostkę gumy.
Oto dlatego Nelson przewlekał tak długo pogawędkę przy bufecie. Stawiając mi piwo, miał nadzieję, że ja mu się odwzajemnię. Pozwoliłem mu postawić sześć szklanek, nie rewanżując mu ani jedną. A przecież to był głośny Nelson! Czułem, że oblewam się rumieńcem wstydu. Usiadłem na linie w przystani i ukryłem twarz w dłoniach, a płomień wstydu palił mi kark, policzki i czoło. Wstydziłem się wiele razy w życiu, ale nigdy jeszcze nie doświadczyłem tak strasznego wstydu jak wtedy.
I siedząc tam, na owej linie, z moją hańbą, miałem wiele do przemyślenia, do przewartościowania wartości. Urodziłem się w biedzie. Żyłem w biedzie. Zdarzało się, że głodowałem. Nigdy nie miałem zabawek ani gier, takich jak inne dzieci. Moje pierwsze wspomnienia z młodych lat było to borykanie się z biedą. Borykanie z biedą było chroniczne. Miałem osiem lat, kiedy włożyłem po raz pierwszy koszulę, kupioną wyłącznie dla mnie, w sklepie. I to była jedyna koszula. Kiedy się zbrudziła, musiałem wrócić do okropnych w domu skleconych łachów, dopóki koszula nie była uprana. Byłem tak dumny z niej, że chciałem ją nosić bez zwierzchnego ubrania. Po raz pierwszy zbuntowałem się przeciw matce, buntowałem się do histerji, póki mi nie pozwoliła nosić koszuli nawierzchu, aby cały świat mógł podziwiać.
Tylko ten, kto przeżył głód, może ocenić wartość pożywienia; tylko marynarz, albo mieszkaniec pustyni może znać wartość świeżej słodkiej wody. I tylko dziecko, z dziecięcą wyobraźnią, może dojść do zrozumienia, ile warte rzeczy które mu były długo odmawiane. Wcześnie już odkryłem, że tylko te rzeczy mogę posiadać, które sobie sam zdobędę. Moje nędzne lata dziecięce rozwinęły we mnie sknerstwo. Pierwsze rzeczy, które zdołałem posiąść były to obrazki z pudełek od papierosów, ogłoszenia firm tabacznych i albumy. Nie mogłem wydawać pieniędzy, które zarabiałem, więc „extra“ sprzedawałem gazety, aby zdobyć te skarby. Handlowałem z drugimi chłopcami i przebiegając całe miasto, miałem wiele sposobności do tranzakcyj i nabywania. Niedawno jeszcze przedtem, skompletowałem wszystkie serje wydane przez fabryki papierosów, jak naprzykład: Wielkie Wyścigi, Piękność Paryża, Kobiety Wszystkich Narodów, Sztandary Wszystkich Narodów, Sławni Aktorzy, Nagrodzeni Championi etc. Z każdej serji miałam trzy różne rodzaje: kartki z pudełek, plakaty i albumy.
Następnie zacząłem zbierać duplikaty seryj i albumów. Handlowałem innemi przedmiotami, które były cenione przez chłopców, i które oni zwykle kupowali za pieniądze otrzymane od rodziców. Naturalnie, że nie mieli takiego sprytu ani znajomości rzeczy jak ja, któremu nikt nigdy nie dawał pieniędzy, abym sobie kupił cokolwiek. Handlowałem markami pocztowemi, minerałami, osobliwościami, jajkami ptaków, wyrobami z marmuru. (Posiadałem najwspanialszą kolekcję agatów, jakiej nie spotkałem u żadnego chłopca, a otrzymałem ją jako zastaw za 20 centów, pożyczonych chłopcu do posyłek, który został wysłany do szkoły poprawczej, zanim zdążył wykupić odemnie kolekcję.)
Handlowałem czemkolwiek i wszystkiem dla czegokolwiek, co obrócone dwanaście razy, mogło się nareszcie zamienić na coś, co posiadało jakąś wartość. Byłem sławny jako handlarz. Byłem notorycznym skąpcem. Mogłem nawet handlarza starych lin okrętowych doprowadzić do płaczu, gdy wszedłem z nim w konszachty. Inni chłopcy zwracali się do mnie, abym im sprzedawał ich kolekcje butelek, gałgany, stare żelazo, odpadki, futerały strzelb i pięcio-galonowe dzbany do oliwy — oj! oj! i dawali komisowe za takie tranzakcje.
I oto ten zapobiegawczy, skąpy chłopak, przywykły do niewolnictwa przy maszynie za dziesięć centów godzina, siedział teraz na linie i rozważał nad kwestją piwa po pięć centów za szklankę, i nadeszła chwila, że wydało mi się to głupstwem. Obcowałem teraz z ludźmi, których podziwiałem. Byłem dumny, że byłem z nimi. Czyż cała moja oszczędność i umiejętność handlowania dawały mi ekwiwalent chociaż za jedno z tych wielu wzruszeń, których doznałem odkąd znalazłem się między piratami? Więc cóż było więcej warte, pieniądze czy wzruszenia. Ci ludzie nie mają żadnego strachu przed rozrzucaniem niklów, wielu niklów. Oni imponują obojętnością na pieniądze; zwołują ośmiu ludzi, aby pili wódkę po dziesięć centów kieliszek, jak to uczynił French Frank. A oto Nelson wydał sześćdziesiąt centów na piwo, na nas dwóch.
Coż więc miałem począć? Byłem świadomy, że powziąłem wielką decyzję. Zrobiłem wybór między skąpstwem, a romantycznem życiem. Albo muszę odrzucić precz mój stary szacunek dla pieniędzy i uważać je za rzecz, którą się rzuca wokoło marnotrawnie, albo muszę wyrzec się koleżeństwa tych ludzi którym szczególny kaprys każe pić mocne trunki.
Zwróciłem kroki z powrotem z przystani do baru „Ostatnia Stawka”, gdzie Nelson jeszcze przebywał. „Chodź napijemy się piwa”, zaprosiłem go. I znowu stanęliśmy przy bufecie, piliśmy i gadaliśmy, ale tym razem już ja płaciłem po dziesięć centów! całą wartość mej pracy przy maszynie za trunek, który smakował obrzydliwie i którego nie chciałem pić. Ale nie było to tak trudne. Doszedłem do pewnej koncepcji. Pieniądze się więcej nie liczą. Ceni się koleżeństwo. „Wypijemy jeszcze?”, zapytałem. I piliśmy jeszcze a ja płaciłem. Nelson z mądrością doświadczonego pijaka powiedział do szynkarza: „Daj no mi małą szklankę, Johnny”. Johnny kiwnął głową i podał mu szklankę, która zawierała zaledwie trzecią część ilości poprzednich. Ale cena była taka sama — pięć centów.
Lecz w tym momencie wpadłem już w taki żartobliwy nastrój, że podobna malwersacja, szynkarza nie zabolała mię zbytnio. Zresztą nauczyłem się czegoś. W tym poczęstunku trunkiem było coś więcej aniżeli tylko ilość. Wymacałem to już. Na tym gruncie, nie szło wcale o piwo, lecz o duch koleżeństwa przy kieliszku. O! otóż to najważniejsza rzecz. Zażądałem również małe piwo, jak najmniej tej wstrętnej daniny, którą koleżeństwo obciążało.
„Musiałem pójść na statek, aby przynieść pieniądze,” rzuciłem mimochodem, w czasie wypitki, w nadziei, że Nelson przyjmie to wyjaśnienie, dlaczego pozwoliłem mu stawiać aż sześć kolejek zrzędu.
„Oh, mogłeś tego nie robić,” odpowiedział. „Johnny wierzy takim zuchom, jak ty, nieprawdaż Johnny?”
„Ma się rozumieć,“ potwierdził Johnny, uśmiechając się.
„Jak tam dużo nasmarowałeś na mnie?“ przekomarzał się Nelson.
Johnny wyciągnął książkę, którą trzymał za bufetem, znalazł stronicę Nelsona, zrobił dodawanie i wymienił sumę kilku dolarów. Naraz zapragnąłem posiadać taką stronicę w książce. Wydało mi się to ostateczną cechą męskości.
Po kilku kolejkach, na które nalegałem i płaciłem, Nelson zdecydował się wyjść. Rozstaliśmy się prawdziwie po przyjacielsku i powlekłem się w dół, ku łodzi Razzle Dazzle. Spider rozpalał właśnie ogień, aby ugotować kolację.
„Gdzieś ty się tak ululał?” kpił ze mnie poufale.
„Oh, byłem z Nelsonem”, odpowiedziałem z udaną niedbałością, starając się ukryć moją dumę.
Nagle przyszła mi do głowy myśl. Oto jeszcze jeden z moich kolegów. Obecnie, skoro już doszedłem do pewnej koncepcji, mogę ją pogłębić w praktyce.
„Chodź,” powiedziałem, „pójdziemy do Johnny’ego i będziemy pili.”
Idąc na przystań spotkaliśmy przechodzącego Clam’a. Clam, który był wspólnikiem Nelsona, a przytem był ładny, dzielny, urodziwy, o pięknych wąsach trzydziestoletni mężczyzna — jednem słowem, krótko mówiąc, przydomek miał bardzo nieodpowiedni. „Chodź i ty”, powiedziałem, „napijemy się.” Poszedł. Zwróciliśmy się do baru „Ostatnia Stawka”, gdzie spotkaliśmy wychodzącego brata Królowej, Pat’a.
„Co się tak spieszysz?”, powitałem go. „Przyszliśmy wypić, zostań z nami!” „Wypiłem już jednego,” mruknął. „Cóż z tego? — wypijemy jeszcze, ” nalegałem. Pat zgodził się przyłączyć do nas, a ja wdzierałem się w jego łaski za pośrednictwem kilku szklanek piwa. Oh! nauczyłem się wielu rzeczy tego popołudnia o John’ie Barleycorn. Zawiera on w sobie o wiele więcej, aniżeli przykry smak, kiedy go przełykasz. Oto, za te śmieszne dziesięć centów, ponure, mrukliwe indywiduum, które groziło nienawiścią, staje się nagle dobrym przyjacielem. Ożywia się, oczy patrzą przyjaźnie a nasze głosy mieszają się razem w opowiadaniach plotek o łowach i z całego wybrzeża.
„Małe piwo dla mnie, Johnny,” powiedziałem podczas gdy inni zamawiali sobie wielkie szklanki. Powiedziałem to jak doświadczony pijak, niedbale jakgdyby to była odruchowo rzucona myśl, która mi nagle przyszła do głowy. Przypominając sobie to dzisiaj, jestem pewny, że jedynie tylko Johnny Heinhold zauważył moje maniery początkującego pijaka.
„Gdzie on się tak ululał?“ zapytał Spider poufnie Johnny’ego, poza memi plecami.
„Oh, on tu już pociągał z Nelsonem całe popołudnie,” odpowiedział Johnny.
Nigdy nie przyznałem się, że to słyszałem ale byłem dumny. O! nawet szynkarz zaświadczył, że jestem mężczyzną. On tu już pociągał z Nelsonem całe popołudnie”. Cudowne słowa. Pasowanie na rycerza przez szynkarza ze szklanką piwa w ręku!
Przypomniałem sobie, że French Frank częstował Johnny’ego w tym dniu, kiedy kupiłem od niego Razzle Dazzle. Szklanki były napełnione i podnieśliśmy je do ust. — „Weźże sobie cokolwiek Johnny” powiedziałem z miną, jak gdybym chciał już dawno to powiedzieć, ale zapomniałem o tej drobnostce, prowadząc interesującą rozmowę z Clam’em i Pat’em.
Johnny spojrzał na mnie z pewną przenikliwością, dziwiąc się, jestem pewny, mojemi postępami w edukacji, i nalał sobie wódki z osobnej butelki. Ta moja słaba strona skąpstwa została dotknięta. On sobie nalał dziesięciocentowy trunek, podczas, gdy my piliśmy pięciocentowy. Ale zabolało mię to tylko przez chwilę. Zlekceważyłem ten szczegół, przypominając sobie moją koncepcję i nie zwracałem na to więcej uwagi.
„Zapisz to do książki,” powiedziałem, kiedy przestaliśmy pić. I miałem tę satysfakcję widząc czystą stronicę, oznaczoną mojem nazwiskiem i obciążoną całą należnością za wszystkie kolejki w sumie trzydziestu centów. Mignęła mi w myśli, jakgdyby przez jakąś złotą mgłę, cała stronica zapisana, przekreślona i znowu zapisana.
Częstowałem powtórnie i tu, ku memu zdziwieniu, Johnny sam sobie nalał trunku za dziesięć centów. Potem on nas częstował z za bufetu, i byłem przekonany, że on musiał arytmetycznie bardzo pięknie tę rzecz wykombinować.
„Chodźmy do lokalu „St. Louis House,“ podsunął nam Spider kiedyśmy wychodzili. Pat, który cały dzień nosił węgiel, poszedł jednak do domu, a Clam udał się na Reindeer’a gotować kolację. Tylko ja i Spider udaliśmy się do „St. Louis House —“ moja pierwsza wizyta w tym lokalu — wielki bar, gdzie zastaliśmy pewno z pięćdziesięciu mężczyzn, przeważnie z wybrzeża. I tutaj spotkałem Soap Kennedy, po raz drugi, i Bill Keiley’a, a także Smith’a ze statku Annie, z przytroczonym rewolwerem w futerale. Pokazał mi go Nelson. Spotkałem tam również innych, nie włączając braci Vigy, którzy trzymali pierwsze skrzypce oraz herszta ich wszystkich, Joe Goose, ze złemi oczami, świszczącym nosem, w kwiecistej kamizelce, który grał na harmonijce jak pijany anioł i był tak rozczulony do łez, że nawet całe wybrzeże Oakland gotowe było odczuć go i podziwiać.
Znowu postawiłem kolejkę, częstując i tamtych gdy nagle przemknęła mi myśl, że Mammy Jennie jeszcze nie otrzymała odemnie tygodniowej raty, która jej się należała jako zwrot pożyczki za kupno Razzle Dazzle. „Coż z tego?“, pomyślałem, a raczej John Barleycorn pomyślał za mnie. „Jesteś mężczyzną i masz przyjaciół mężczyzn. Mammy Jennie nie potrzebuje pieniędzy tak nagle; ona nie cierpi głodu; — wiesz o tem dobrze. Ma jeszcze pieniądze w banku, niech więc czeka, zapłacisz jej częściowo.
I oto czego jeszcze dowiedziałem się o John’ie Barleycorn. Odzwyczaja on od moralności. Zły postępek, który byłby niemożliwy do spełnienia po trzeźwemu — bardzo łatwo ma miejsce po pijanemu. I w istocie, tak się dzieje, ponieważ zakazy John’a Barleycorn wznoszą ścianę między bezpośredniemi zachciankami a długo kształconą moralnością. Pozbyłem się myśli o moim długu Mammy Jennie i w dalszym ciągu ćwiczyłem się w bagatelizowaniu wydatków i weseliłem się kiedy wzrastał niepokój. Kto mię zaprowadził na pokład tej nocy i położył do łóżka — nie wiem, ale wyobrażam sobie, że to musiał zrobić Spider.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Griffith Chaney i tłumacza: Antonina Sokolicz.