Strona:Jack London - John Barleycorn.djvu/75

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i uważać je za rzecz, którą się rzuca wokoło marnotrawnie, albo muszę wyrzec się koleżeństwa tych ludzi którym szczególny kaprys każe pić mocne trunki.
Zwróciłem kroki z powrotem z przystani do baru „Ostatnia Stawka”, gdzie Nelson jeszcze przebywał. „Chodź napijemy się piwa”, zaprosiłem go. I znowu stanęliśmy przy bufecie, piliśmy i gadaliśmy, ale tym razem już ja płaciłem po dziesięć centów! całą wartość mej pracy przy maszynie za trunek, który smakował obrzydliwie i którego nie chciałem pić. Ale nie było to tak trudne. Doszedłem do pewnej koncepcji. Pieniądze się więcej nie liczą. Ceni się koleżeństwo. „Wypijemy jeszcze?”, zapytałem. I piliśmy jeszcze a ja płaciłem. Nelson z mądrością doświadczonego pijaka powiedział do szynkarza: „Daj no mi małą szklankę, Johnny”. Johnny kiwnął głową i podał mu szklankę, która zawierała zaledwie trzecią część ilości poprzednich. Ale cena była taka sama — pięć centów.
Lecz w tym momencie wpadłem już w taki żartobliwy nastrój, że podobna malwersacja, szynkarza nie zabolała mię zbytnio. Zresztą nauczyłem się czegoś. W tym poczęstunku trunkiem było coś więcej aniżeli tylko ilość. Wymacałem to już. Na tym gruncie, nie szło wcale o piwo, lecz o duch koleżeństwa przy kieliszku. O! otóż to najważniejsza rzecz. Zażądałem również małe piwo, jak najmniej tej wstrętnej daniny, którą koleżeństwo obciążało.
„Musiałem pójść na statek, aby przynieść pieniądze,” rzuciłem mimochodem, w czasie wypitki,