Jeździec bez głowy/LIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jeździec bez głowy |
Wydawca | Stowarzyszenie Pracowników Księgarskich |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Drukarnia Społeczna Stow. Robotników Chrz. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nie uszło uwagi Luizy, że Maurice leżał ranny, a może umierający, więc momentalnie zawróciła mustanga, decydując się pomimo wszystko pozostać przy łożu chorego. Ku swemu miłemu zdziwieniu nie zastała już Isadory, a widok bladego śmiertelnie Geralda rozproszył w niej uczucia gniewu i zazdrości. Rzuciła się do łóżka chorego i, targając go za ręce, zaczęła wołać głosem, pełnym łez:
— Maurice, Maurice, czy nie poznajesz swej Luizy?
Gerald ciągnął w gorączce:
— Przecudni są niebiescy aniołowie, ale żaden z nich nie jest tak cudny, jak ta, którą znałem na ziemi...
— Maurice, co ty mówisz? Patrz, to ja jestem przy tobie!
— O, nie mówcie mi, — majaczył chory — że w niebie jest życie usłane kwieciem, bo na cóż mi kwiaty, kiedy tam nie znajdę mego anioła, anioła prerji... A któż ma tak czarowne imię, jak ona... Luiza, Luiza...
Nawet w chwili pierwszego wyznania w cieniu akacji, Luiza nie była tak szczęśliwa, jak teraz. Pochyliła się nad chorym i wycisnęła na jego ustach długi, gorący pocałunek. W zapomnieniu nie zauważyła, że w progu ukazał się Felim, wracający z polowania.
— O, matko Mojżeszowa! — zakrzyknął Irlandczyk, rozszerzając ze zdumienia oczy. Czy to pani, miss Pointdekster, naprawdę? Ale, co to znaczy? Gdzie się podziała tamta kobieta?
— Widziałam ją, jak odjechała stąd,
— Tak prędko? To dobrze, to dobrze. Bo, widzi pani, ja nie lubię takich wojowniczych niewiast. Przyjechała tu znienacka i gwałtem wdarła się do mieszkania z jakimś moralnym długiem. Mówiła, że jest dobrym przyjacielem mister Geralda i z tego powodu koniecznie chciała doglądać chorego.
— To dziwne, — rzekła w zamyśleniu Luiza.
— Wszystko jest dziwne, proszę pani co się tu dzieje w ostatnich czasach. Dobrze, że pani przyszła. Mister Gerald będzie ogromnie kontent.
— Ale proszę mi powiedzieć, Felimie, co mu się właściwie stało?
— O, to długa historja! Jeżelibym opowiedział, przestraszy się pani.
— Nie przestraszę się. Słucham.
— Przedewszystkiem w pobliżu naszego domu pod lasem był jeździec bez głowy.
— Jak to bez głowy?
— Ano właśnie, że nie wiem. Jakaś djabla zagadka. Jednem słowem był jak kropla wody podobny do mister Geralda: taki sam miał płaszcz i konia takiego również. Widziałem go na własne oczy i Tara wył na niego.
— Napewno ktoś pana chciał umyślnie przestraszyć.
— To samo mówił mi i Zeb Stamp.
— Był tutaj?
— Tak, ale przedtem byli tu inni, bo mister Stamp przyszedł dopiero wczoraj rano.
— Któż tu mógł przyjść?
— Indjanie! Całe plemię Indjan, Rozłożyli się w całem mieszkaniu i zaczęli grać w karty...
Nagle Felim przerwał i na palcach podszedł do drzwi. — Tss... Słyszy pani?... Znów oni jadą tutaj... O, święty Patrycy! — zawołał blednącemi z przerażenia wargami. — Jesteśmy okrążeni ze wszystkich stron... O, Boże! nie zdążę już zawiadomić Stampa!
Targając włosy z rozpaczy Felim wypadł z domu, jak strzała.
Luiza stanęła blada przy łóżku Geralda, nie wiedząc, co począć.
— O, Boże, to oni! — szeptała z ręką na łomoczącem sercu i ze strachem w oczach. — To oni! Ojciec!... Co ja im powiem? Jak im wyjaśnię, poco tu przybyłam?
Za drzwiami słychać było już bliski tętent koni i rozmowy jeźdźców.
— Niech co chce będzie! — pomyślała Luiza, zbierając w sobie całą odwagę. — Od chorego nie odstąpię ani na krok, bo muszę go bronić.