Janosz Witeź (Petőfi, 1871)/XXI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Sándor Petőfi
Tytuł Janosz Witeź
Wydawca Redakcya Biblioteki Warszawskiéj
Data wyd. 1871
Druk Drukarnia Gazety Polskiéj
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Seweryna Duchińska
Tytuł orygin. János vitéz
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXI.

Znów idzie a idzie, nie zliczyć mu czasu;
Im daléj on kroki zapuści w głąb lasu,
Tém grubsza mu chmura zapada na oczy,
Aż ziemię noc czarnym całunem otoczy.

„Noc-że to? zapyta zdumiony boleśnie,
Czy światło mych źrenic zagasło tak wcześnie?”
Nie noc to, nie światło zagasło mu w oku,
Lecz zaszedł w kraj straszny wiecznego pomroku.

Nie dojrzeć tu nigdy, ni gwiazdy, ni słońca,
Wciąż idzie omackiem w ciemności bez końca;
Nad głową mu czasem przeleci coś z góry,
Snać grobów mieszkaniec to puszczyk ponury.

Inaczéj-li skrzydło szeleści puszczyka,
Czarownic to chmara na miotłach pomyka;
Tu kraj ich odwieczny, więc w gnieździe tém swojém
Ze świata obrzydłym gromadzą się rojem.

Tu, z djabły pospołu siadają do rady,
Tu pole ich harców, tu miejsce biesiady;
Za chwilę uderzy sabatu godzina,
Więc zdąża na miotłach wiedźm straszna drużyna.

Przed czarną pieczarą złożyły wkrąg miotły,
Już usty jak miechem dmuchają pod kotły;
Przez szpary jaskini żar krwawy połyska,
Za światłem nasz Witeż przystąpił tam z bliska.

Cichutko, pomału, na palcach się skrada,
I oko do szpary ciekawie przykłada.
Oj! dziwyż tam , dziwy, zaklęcia i czary!
Swym oczom bohater nie może dać wiary.

Bab istnie jak mrowia: w kotliska tam duże
Wrzucają ropuchy, łby kocie i szczurze,
Padalce, i węże, i trupich głów wiele,
I u stóp szubienic wykwitłe trójziele.

I któżby policzył plugawe te śmieci?
Tu, w mózgu Janosza myśl nagła zaświeci:
„— Ha wiedźmy przeklęte! będziecież mi rade,
Co sprawię, to sprawię porządną biesiadę!

Ody zadmę w świstawkę, na dźwięk ten uroczy
Posłusznych olbrzymów pułk cały przyskoczy.”
I Witeż do torby poniesie dłoń skórę,
Lecz nagle w pomroku napotkał zaporę.

I cóżto? — Ha! mioteł i łopat rzęd długi,
W krąg sterczą pod skałą tuż jedna przy drugiéj,
Dalekoż, daleko w głąb puszczy je niesie,
Niechajże ich wiedźmy szukają po lesie!

A potém w świstawkę zadzwoni na hasło,
Zrywają się wiedźmy — ognisko wnet zgasło;
Przyskoczą co żywo olbrzymy jak draby.
„— Hej! Janosz zakrzyknie, pochwycić te baby!”

A baby z jaskini wybiegły jak z procy,
Swych łopat i mioteł szukają po nocy.
— „Gdzież miotły? — wołają — ach! kędyż łopaty?
W net kogut zapieje, czas wrócić do chaty.”

I baby po miotły dalejże do lasu,
Lecz dzielne olbrzymy nie tracą też czasu;
Co który za babę pochwyci omackiem,
Jak rzuci nią w ziemię rozpłaszczy wnet plackiem.

Ilekroć téż wiedźma żywota dokona,
Rozjaśnia się czarna niebiosów opona;
Już błysła jutrzenka i oto w jéj ślady
Przez m glistą osłonę przegląda dzień blady.

W net Boże słoneczko nad ziemią zaświta,
Wszak ziemia schłonęła krwi brudnéj do syta;
Już wiedźmę ostatnią rwie olbrzym za bary,
Wnet poznał nasz Witeż twarz strasznéj poczwary.

— „Macocho przeklęta! nie ujdziesz mi przecie,
Ja sam cię niecnoto wygrzmocę po grzbiecie!”
I wyrwał ją krzepko z prawicy olbrzyma
— „Nie ujdziesz mi babo!” i w garści ją trzyma.

Wtém z rąk mu wyślizła, szatańskie to psoty,
— „Nieś biesie! zawoła — sadź ostro przez płoty!”
Furknęła, w powietrzu schwyciły ją draby;
Podrzucą nią w górę, ni śladu już baby!

Gdzież wiedźma? Dnia tego, oj! dziwyż to, dziwy!
Legł w wiosce Janosza jéj kadłub nieżywy;
Tak nędznie skończyła dni pasmo żebracze,
Nad wiedźmy mogiłą kruk nawet nie kracze.

A kędy plugawy gad pełzał wśród cieniu,
Już ziemia się kąpie w słoneczném promieniu.
Na rozkaz Janosza olbrzymy gromadą
Łopaty i miotły na wielki stos kładą.

Wnet proch z nich rozniosły płomienie i dymy
A Janosz swe wierne pożegnał olbrzymy:
Niebawem w dwie drogi rozeszli się łzawo,
Olbrzymy szli w lewo, szedł Janosz na prawo.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Sándor Petőfi i tłumacza: Seweryna Duchińska.