Jan III Sobieski Król Polski czyli Ślepa Niewolnica z Sziras/87

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor George Füllborn
Tytuł Jan III Sobieski Król Polski czyli Ślepa Niewolnica z Sziras
Podtytuł Romans Historyczny
Rozdział 87. Opiekun Stefana
Wydawca A. Paryski
Data wyd. 1919
Miejsce wyd. Toledo
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Johann Sobieski, der große Polenkönig und Befreier Wiens oder Das blinde Sklavenmädchen von Schiras
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

87.
Opiekun Stefana.

Podczas mglistej nocy drogą prowadzącą wybrzeżem Wisły jechali dwaj jeźdźcy w czarnych płaszczach.
Jeden z nich wyprzedzał drugiego o połowę długości konia.
— Nazwisko tego człowieka wiem, Belli, — mówił jadący przodem, — nazywa się Dorowski.
Tatar wyleczony zupełnie z ran odniesionych za Sobieskiego, słuchał uważnie.
— Wiec go musimy znaleźć, panie kapitanie, — odpowiedział, — czy mamy go zabrać z sobą do Warszawy.
— To się dopiero pokaże. Mam mu zadać kilka pytań.
— A jeśli nie odpowie, albo odpowie, co mu się spodoba? Mam sposoby nakłonienia go do wszystkiego, — rzekł Wychowski, — ale otóż przybywamy na miejsce.
— Czy pan kapitan zna chatę Dorowskiego?
— Znam, Belli, znajdziemy ją zaraz.
Wkrótce potem kapitan zeskoczył z konia i oddał cugle tatarowi.
Chata Dorowskiego leżała blisko.
Kapitan zapukał do drzwi.
Drzwi otworzyły się, ale nikt nie wychodził.
Kapitan zaczął głośno wołać gospodarza.
Nie było odpowiedzi.
— Do licha, — zaklął Wychowski, — czy nie ma go, czy się chowa?
— Tam w sąsiedniej chacie skrzypnęły drzwi, panie kapitanie, — zauważył tatar.
Ukazała się ciemna postać jakiegoś człowieka.
Iszym Belli zawołał na niego.
— Gdzie jest Dorowski? — zapytał kapitan donośnie.
— Dorowski? Nie ma go we wsi, panie, jest z innymi w górze na rzece.
— Cóż tam robi? — zapytał kapitan.
— Spławia drzewo do Warszawy.
— Więc musimy szukać go dalej, Belli. — rzekł Wychowski, — musimy go znaleźć!
Rozpytywał się wieśniaka dokładnie, w którem miejscu wybrzeża będzie mógł znaleźć Dorowskiego, wsiadł na konia i odjechał z tatarem.
Nad rankiem przybyli do miejsca, w którem wiązano tratwy. Zabierało się właśnie do tej roboty kilku ludzi, którzy noc przespali nad brzegiem.
Kapitan podjechał do nich.
— Gdzie jest Dorowski? — zapytał.
Przybycie dwóch jeźdźców i ich pytanie zadziwiło wieśniaków. Przypuszczali zapewne, że ich koledze grozi jakieś niebezpieczeństwo i nikt nie chciał się odezwać.
Beli zauważył przy blasku jutrzenki człowieka, który spał na wybrzeżu w wiklinie i właśnie się podniósł!
— Tam jest, panie kapitanie, — rzekł wskazując, — zbudziło go wołanie, to musi być on!
Kapitan zeskoczył z konia i poszedł do wstającego.
— Ty jesteś Borowski? — zapytał.
Zawołany patrzył na kapitana z widocznym przestrachem.
— Nie potrzebujesz się lękać, rzekł Wychowski, — pragnę mieć za pieniądze odpowiedź od cienie na parę pytań.
Wyraz pieniądze wywarł widoczne wrażenie na biednie ubranym człowieku.
— Jestem Borowski, — odpowiedział ochrypłym głosem.
— A więc chodź do mnie i słuchaj, — rozkazał kapitan.
Dorowski zdjął swój brudny, pognieciony kapelusz. Czarne rozczochrane jego włosy spadały bez ładu na twarz czerwoną. Odgarnął je Teką na stronę i przystąpił do kapitana.
— Co pan rozkaże, panie kapitanie? — rzekł.
— Czy znałeś Wołocha Stefana? — stpytał Wychowski.
— Stefana? tego co umarł, panie?
— Czy znałeś go?
— Przecież pan nie myśli, że ja winienem jego śmierci?
— Był u ciebie! wyznaj prawdę!
Dorowskiego przestraszyły te słowa.
— Nie jestem winien jego śmierci, panie, — zapewniał.
— Pytam, czy był w twej chacie? Odpowiadaj.
— Nie panie! Widziałem go tylko!
— Kłamiesz, chłopie! — zawołał Wychowski, — patrz! dostaniesz tę garść pieniędzy, jeżeli powiesz prawdę.
— Tak panie, Stefan był u mnie!
— Czego chciał od ciebie, Dorowski?
— Przyszedłem do mnie, znał mnie dawniej. Chciałem go przenocować, ale poszedł. Umarł ze starości.
— O czem mówił z tobą? Mów prawdę, a pieniądze są twoje.
— Odwiedził mnie, panie, i na tem koniec! Nie widział mnie od wielu lat. Mówił o mojej żonie i o moim synu.
— Jak się nazywał twój syn?
— Stefan, panie.
— A jednak nie ma nikogo w twojej chacie. Gdzież syn?
— Nie żyje panie.
— Cóż starego Wołocha twój syn obchodził?
— Pytał o niego i o moją żonę, to wszystko, — odrzekł Dorowski.
— Musiał mieć z tobą coś tajemnego, — badał kapitan dalej, — czy wiesz, czem stary Wołoch był przedtem?
— Nie wiem, panie.
— Zkądże go znasz?
— Poznałem go przed laty, gdy przyszedł do naszej wsi.
— Po co?
— Tego nie wiem, panie, — odrzekł Dorowski.
— Kłamiesz znowu, chłopie! zawołał kapitan gniewnie.
Dorowski drgnął, a jego towarzysze stojący na tratwie mieli widoczną chęć przybrać groźną postawę.
— Wiesz więcej, tylko nie chcesz powiedzieć.
— Nie wiem nic więcej, tylko to, co wyznaję, panie!
— Nie wiesz, że Stefan był służącym i czyim?
— Na zbawienie moje nie wiem!
— Czy nie umieścił u ciebie chłopca z tajemnem poleceniem?
Dorowski zaniepokoił się. Wzrok jego zdradzał bojaźń.
— Nie, panie, nie wiem nic!
— Więc nie chcesz pieniędzy, Dorowski?
— Chcę panie, jestem biedny!
— A więc mów prawdę! Stefan umieścił u ciebie dziecko, chłopca! Co ci powiedział?
— To już tak dawno panie, że nic nie pamiętam.
Wychowski widział, że chłop nie chce nic mówić. Użyć siły nie zdawało mu się właściwem, nie dla tego, że towarzysze Dorowskiego mruczeli i gotowi byli go bronić, ale że czuł, iż pieniędzmi więcej wskóra, niż pogróżkami i biciem.
— Widzę, że nie chcesz nic powiedzieć, więc nie dostaniesz nic, — rzekł do wieśniaka.
Dorowski przebył z sobą ciężką walkę, bojaźń jednakże zwyciężyła. Obawiał się kary za swój układ z Wołochem, nie mogąc sobie jednak wytłómaczyć, zacoby go spotkać mogła.
— Zdaje mi się, żeś ty zabił to dziecko, które ci Stefan przyprowadził! — zawołał Wychowski.
— Nie panie, mogę na to wykonać najstraszliwszą przysięgę, — odrzekł wieśniak, — moja ręka niczyjej krwi nie przelała.
— A więc Stefan zabił dziecko?
— Tego nie wiem, panie!
— Weź, pieniądze, Dorowski.
Wieśniak? chciwie pochwycił podaną monetę.
— Czy Stefan zabił dziecko, Dorowski?
— Nie panie, Stefan tego nie zrobił!
Słowa te dowodziły, że wieśniak wiedział coś o dziecku.
— Więc je porzucił?
— Tego nie wiem, panie.
Cierpliwość kapitana wyczerpała się.
— Widzę, że nie chcesz wyznać, co się stało wówczas przed laty, gdyś po raz pierwszy widział Stefana. Dobrze! Nie mogę cię do tego zmusić!
Kapitan powrócił do swego konia.
Iszym Beli nie spuszczał z oka flisów.
— Dlaczego pan go nie zmusi, panie kapitanie? Z tamtymi załatwilibyśmy się prędko, — rzekł.
— Wierzę temu, Beli, ale mam inny plan. Muszę się dowiedzieć prawdy, choćbym miał tego wieśniaka brać na tortury, — odpowiedział Wychowski wsiadając na konia, — powiem ci później, co mam na myśli! Następnej nocy dopniemy celu, powiadam ci! Jedźmy Beli.
Gdy Dorowski ujrzał to, ucieszył się niezmiernie. Nic nie powiedział, a jednak dostał całą garść pieniędzy! Lepszego interesu nie mógł zrobić.
Po odjeździe kapitana i Iszyma Beli wstał i rozśmiał się z nich. Towarzysze jego odzywali się do niego i wstrząsali pięściami za odjeżdżającymi.
— Gdyby cię dłużej nudzili, to pokosztowaliby naszych pięści, — zapewniali Dorowskiego.
Dorowski uspokoił swych towarzyszów, dał im część pieniędzy na wódkę, a gdy jej przyniesiono wielką ilość, wszyscy spili się tak porządnie, że mu« sieli się pokłaść i wyspać.
Borowski spał odosobniony, a zasnął tak głęboko, że nic o sobie nie wiedział i chrapał głośno.
Gdy się ściemniło kapitan i Tatar przybyli na wybrzeże. Zręczny i chytry Beli podjął się roli szpiega, ażeby się przekonać, czy wszyscy śpią.
Wychowski pozostał w niejakiem oddaleniu.
Tatar przekonał się łatwo, że nikt się nie ruszał na wybrzeżu. Noc zapadała. Panowała głęboka cisza.
Iszym Beli zbliżył się po cichu do miejsca, w którem z rana spostrzegł Dorowskiego. Uchyliwszy wikliny, zobaczył go przed sobą.
Pochylił się, aby się przekonać, że to on rzeczywiście.
Nie mylił się.
Niedaleko leżało kilku jego towarzyszów. Trzeba było tak wykonać rozkaz kapitana, ażeby inni tego nie zauważyli.
Tatar natychmiast ułożył sobie plan.
Wydobył przyniesioną chustkę i zawiązał szybko usta śpiącemu.
Dorowski był tak odurzony, że nie wiedział, co się z nim działo.
Była to korzystna okoliczność, którą Tatar zręcznie wyzyskał. Uważał za zbyteczne wiązać pijanego.
Dorowski wydawał jakieś głosy, które jednak chustka tłumiła.
Wziął zatem Iszym Beli pijaka na plecy i powlókł go ze sobą, co mu nie przyszło łatwo, bo chłop był ciężki.
Powoli wieśniak zdawał się przychodzić do przytomności i zaczynał pojmować, że się z nim działo coś szczególnego. Poruszał się, macał rękami koło siebie, wydawał niewyraźne głosy!
Nie wstrzymywało to Iszyma Beli od wykonania powziętego zamiaru. Trzymał silnie swój ciężar i spieszył pochylony ku miejscu, w którem zostawił kapitana.
Wychwski nie mógł się wstrzymać od śmiechu ujrzawszy stękającego pod ciężarem Tatara, który wyglądał jak bezkształtne widmo.
— Masz go Beli? — zapytał.
— Czy go pan nie słyszy, panie kapitanie, — stęknął Beli, — daję słowo, ten flis waży tyle co wół! A obrabia mnie rękami i nogami, jakby cepami młócił.
Wychowski śmiał się serdecznie.
— Zadusi się, możesz mu teraz usta rozwiązać, — rzekł kapitan.
Beli złożył Dorowskiego przed końmi na ziemi, ukląkł przy nim i rozwiązał mu usta.
Dorowski patrzył na niego i na kapitana, chciwie wciągając powietrze.
— Oto jest panie kapitanie! — rzekł Tatar.
— Weź go na swego knoia, Beli, iśćby nie mógł zapewne, — odpowiedział Wychowski.
— Już po mnie! wzięli mnie do niewoli! na pomoc! tutaj! krzyczał wieśniak.
Towarzysze jego byli jednak zanadto oddaleni i w zbyt głębokim śnie pogrążeni, ażeby go słyszeć mogli. Dorowski zresztą przestał krzyczeć, gdy mu Beli zagroził zawiązaniem gęby.
— Nic złego ci się nie stanie, Dorowski, — rzekł kapitan, — musisz tylko prawdę powiedzieć! W drogę!
Tatar wsadził Dorowskiego na swego konia.
— Czy mam cię związać? — zapytał.
— Nie, nie, pójdę dobrowolnie, — jęknął wieśniak.
— Weź za cugle, Beli! Gdyby chciał uciekać, pal mu w łeb!
— Najświętsza Maryo Parnio! — gdzie ci ludzie mnie wloką? — narzekał Dorowski.
Tatar wziął konia za cugle i poprowadził. Wychowski jechał obok. Cel podróży nie był znany więźniowi, który w drodze coraz bardziej przychodził do siebie. Wytrzeźwiał się powoli pod wpływem strachu. Zaczął drżeć.
Wychowski nie spuszczał go z oka.
Po długiej podróży zbliżyli się do miasteczka, w którem znajdował się wielki, starożytny kościół, a za nim plebania.
Dorowski jęczał. Był pewny, że na życie jego czyhają.
Kapitan zeskoczył z konia i rzucił Tatarowi cugle.
Następnie poszedł do plebanii.
Widocznie oczekiwał go tam dzwonnik, czy klecha, gdy bowiem zapukał do jednego okna, zaraz poruszyło się w domu i stary czarno ubrany człowiek ukazał się we drzwiach.
— Otwórzcie kościół i zapalcie świece na ołtarzu, — rzekł Wychowski.
Dzwonnik ukłonił się kapitanowi i poszedł spełnić rozkaz.
Otworzył wielkie drzwi kościoła i wkrótce zrobiło się widno w jego wnętrzu.
Kapitan przystąpił do Iszyma Beli.
— Zaprowadź Dorowskiego do kościoła, — rzekł.
Tatar wykonał polecenie.
Dorowski sądził, że mu każą odmówić modlitwę i przygotować się na śmierć.
Iszym Beli przywiązał konia do drzewa stojącego w blizkości, następnie wszedł z kapitanem i Dorowskim do kościoła.
Bzwonnik stał blizko wielkiego ołtarza nieruchomy i patrzył na to, co się działo.
Świece paliły się jasno. Pomiędzy nimi stał krucyfiks.
Wychowski podał rękę flisowi i poprowadził go do ołtarza.
Dorowski ukląkł i modlił się głośno.
Kapitan nie przeszkadzał mu.
— Dorowski, — rzekł następnie donośnym głosem, — przysiąż tu w tym kościele na ten krucyfiks, że będziesz mówił prawdę.
— Wyznam wszystko panie, — odpowiedział klęczący wieśniak drżącym głosem.
— Czego chciał stary sługa Stefan, gdy przed laty przybył do ciebie? — zapytał kapitan.
— Przyprowadził mi chłopca — rzekł Dorowski.
— Ile miał lat ten chłopiec.
— Około dziesięciu, panie.
— Co miałeś z tym chłopcem zrobić, Dorowski? Co ci rozkazał?
— Kazał mi chłopca zatrzymać u siebie.
— Miałeś już przedtem syna imieniem Sefana?
— Nie panie, nie miałem syna! Stefan o którym mówię, był to chłopiec, którego stary Wołoch do mnie przyprowadził.
— A zatem syn wojewodziny Wassalskiej, — szepnął kapitan.
I dalej indagował głośno wieśniaka.
— Czy ten chłopiec umarł? Powiedziałeś w pierwszem zeznaniu, że twoja żona i syn Sefan pomarli.
— Nie, panie! Sefan nie umarł, moja żona tylko umarła.
— A zatem żyje?
— Tego nie wiem, panie.
— Ileż lat miałby teraz?
Około dwudziestu pięciu, panie.
— Pamiętaj, że jesteś w świętem miejscu i mów prawdę! — upomniał wieśniaka kapitan, — więc ten Stefan żyje?
— Nie wiem tego panie, tak mi Panie Boże dopomóż! — oświadczył Dorowski.
— Jak możesz nie wiedzieć, skoro był ci oddany pod opiekę.
— Uciekł odemnie, panie.
— Czy stary Wołoch nic ci nie mówił o jego pochodzeniu?
— Nie, panie, nic! Zdaje mi się jednak, że Sefan był synem jakiejś znakomitej damy.
— Dlaczego lepiej nie czuwałeś nad nim?
— Sefan był nędzny, chory i wynędzniały, gdy Wołoch przyprowadził go do mnie.
— Ale wyzdrowiał?
— Wyzdrowiał, panie.
— Czy ci nigdy nie mówił, gdzie był przedtem.
— Nie, panie, nic nie wiedział! Był długo chory! Nic nie można się było od niego dowiedzieć. Bał się mojej żony.
— Czy żona twoja krzywdziła go?
— Na to nie pozwalałem, panie.
— Gdzież się podział Sefan? — zapytał kapitan.
— Pewnej nocy wyszedł i nie powrócił. — Nie znalazłem go panie! Nie wiem, co się z nim stało, ale sądzę, że w nocy wpadł do Wisły i utonął!
— Nie słyszałeś o nim nigdy?
— Nie panie, nigdy.
— A więc umarł, — szepnął Wychowski, — oto jest koniec całego zeznania.
Dorowski modlił się znowu przez chwilę, a potem zwrócił się do kapitana.
— Panie — zawołał — wyznałem Wszystko co wiem. Daruj mi życie!
— Nie myślisz przecież, że cię chcemy zamordować, — rzekł Wychowski, — wstań! jesteś wolny!
— Wolny? — pan mnie puszcza? — zawołał Borowski, całując płaszcz kapitana.
— Złożyłeś zeznanie, osiągnąłem mój cel, — rzekł Wychowski, — że nie znalazłem u ciebie Sefana nie twoja wina. Zginął... zapewne nie żyje! Nie potrzebujesz się mnie obawiać! Wstań i powróć do swoich towarzyszów.
Borowski zerwał się.
— Gdybym wiedział co jeszcze, panie, nie taiłbym przed tobą, bo jesteś dobry, — zawołał.
Następnie z kapitanem, który wynagrodził dzwonnika, wyszedł z kościoła.
Dzwonnik zagasił świece.
Szczególna nocna ceremonia była skończona.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: George Füllborn.