Jama/Tom I/XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
< Jama‎ | Tom I
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksandr Kuprin
Tytuł Jama
Wydawca Lwowski Instytut Wydawniczy
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia „Sztuka”
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Aleksander Powojczyk
Tytuł orygin. Яма
Źródło Skany na Commons
Inne Cały Tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XV.

Wszystkie opowiadania Horyzonta o jego komiwojażerce były poprostu łgarstwem. Wszystkie owe wzory wyrobów włóknistych, szelki Gloir i guziki Helios, sztuczne zęby i oczy było tylko parawanem zasłaniającym rzeczywistą jego działalność, mianowicie handel ciałem kobiecem. Co prawda kiedyś przed dziesięciu laty, podróżował on po Rosji, jako przedstawiciel pewnej podejrzanej firmy, fabrykującej wątpliwej wartości wina i działalność ta nadała językowi jego tę swobodę, jaką odznaczają się wogóle komiwojażerowie. Owa poprzednia działalność przypadkowo popchnęła go do zawodu obecnego. Pewnego razu, jadąc do Rostowa nad Donem, rozkochał w sobie, po drodze, młodą szwaczkę. Dziewczyna ta nie była jeszcze notowaną w oficjalnych spisach policji, ale patrzyła na miłość i swe ciało bez wszelkich przesądów. Horyzont, wówczas zupełnie jeszcze niedowarzony młodzik, kochliwy i lekkomyślny, pociągnął z sobą szwaczkę i pędzili razem w tułaczy, pełen przygód i niespodzianek żywot. Po upływie pół roku, dziewczyna strasznie mu dokuczyła. Jak ciężki jarzmo, jak kamień młyński, zawisła ona na szyji tego pełnego energji, ruchu i odwagi człowieka. A przytem jeszcze te wieczne sceny zazdrości, nieufności, ustawiczna kontrola i łzy... nieuniknione skutki długiego wspólnego pożycia. Wówczas Horyzont, od czasu do czasu, nie krępując się, począł bić swą towarzyszkę. Przy pierwszej takiej próbie była zdziwiona, a potem ucichła i spokorniała. Wiadomo bowiem, że „kapłanki miłości“ nigdy nie znają złotego środka w stosunkach miłosnych; są albo histerycznemi kłamczyniami, symulantkami, o zimnym, zdeprawowanym umyśle z zagmatwaną ciemną duszą lub też zdolne są do bezgranicznego samozaparcia się i stają się ślepo oddanemi, głupiemi, naiwnemi zwierzątkami, nie znającemi miary, ani w ustępstwach, ani też w utracie godności osobistej. Szwaczka należała do tej drugiej kategorii i łatwo Horyzontowi udało się przekonać ją, by wychodziła na ulicę handlować swem ciałem. I od pierwszego razu, gdy kochanka uległa mu i przyniosła do domu pierwsze zapracowane pięć rubli, Horyzont poczuł do niej bezgraniczny wstręt. Warto zaznaczyć, że potem ile razy Horyzont napotkał kobietę — a przeszło ich przez jego ręce kilkaset, — owo uczucie wstrętu i pogardy męskiej nigdy go nie opuszczało. Na wszelkie możliwe sposoby naigrawał się on z biednej kobiety i dręczył ją moralnie, wynajdując najboleśniejsze miejsca. Ona zaś tylko milczała, wzdychała, płakała i padając przed nim na kolana, całowała jego ręce. Ta jej bezwzględna uległość bardziej jeszcze drażniła Horyzonta. Wypędzał ją od siebie. Nie chciała go opuścić. Wysyłał ją na ulicę, lecz za godzinę, lub dwie powracała drżąca z zimna, w zmokniętym kapeluszu, w którego zgiętym rondzie, jak w żłobie chlupała woda. Wreszcie jakiś, z pod ciemnej gwiazdy, przyjaciel, dał Symeonowi okrutną i złośliwą radę, która wyżłobiła ślad na całem dalszem jego życiu — pozbyć się kochanki, sprzedając ją do domu rozpusty.
Prawdę mówiąc, Horyzont decydując się na to przedsięwzięcie, nie wierzył w jego powodzenie. Lecz wbrew przypuszczeniom afera udała się jaknajlepiej. Gospodyni zakładu, (było to w Charkowie) chętnie przyjęła jego propozycję. Oddawna i dobrze znała ona pana Symeona, który zabawnie grywał na fortepianie, doskonale tańczył i śmieszył swemi dowcipami całą salę, a co ważniejsza, umiał z niezwykle celnym sprytem „pozbawiać monety“ każde hulające towarzystwo. Pozostało tylko namówić towarzyszkę, to jednak okazało się najtrudniejsze. Za żadne skarby nie chciała odczepić się od swego ukochanego, groziła samobójstwem, przysięgała, że wypali mu oczy kwasem siarczanym, obiecywała pojechać do policmajstra ze skargą, a w rzeczy samej była poinformowaną o kilku brudnych sprawach pana Symeona, trącących kryminałem. Wtedy Horyzont zastosował inną taktykę. Stał się nagle czułym, troskliwym przyjacielem i nieumęczonym kochankiem. Potem niespodziewanie wpadł w czarną melancholję. Pytania zaniepokojonej kobiety, pomijał milczeniem, następnie, niby przypadkiem napomknął o jakimś błędzie życiowym, później zaczął kłamać w sposób rozpaczliwy i natchniony. Mówił że śledzi go policja, że nie minie go więzienie, a być może nawet katorga, lub szubienica. Rzeczą jednak najważniejszą, na co kładł szczególny nacisk, była jakaś fantastyczna afera, na której miał zarobić kilkaset tysięcy rubli. Szwaczka uwierzyła i przejęła się tym bezinteresownym, kobiecym, niemal świętym niepokojem, w którym, u każdej kobiety jest tak wiele czegoś macierzyńskiego. Obecnie łatwo było ją przekonać, że Horyzont jechać razem z nią nie może, gdyż to naraziło by go na wielkie niebezpieczeństwo i że lepiej będzie dla niej pozostać tu i poczekać, aż interesy kochanka ułożą się pomyślnie. Teraz namówić ją, by się ukryła, jako w najpewniejszym przytułku, w domu publicznym, gdzie nie będzie niepokojoną przez policję i wywiadowców, było już błahostką.
Pewnego poranku Horyzont kazał jej ubrać się strojniej, ufryzować, napudrować, naróżować policzki i powiózł ją do spelunki swej przyjaciółki. Dziewczyna wywarła tam dodatnie wrażenie — i tegoż dnia paszport jej został w policji zamieniony na tak zwany żółty bilet. Rozstawszy się z nią, po długich uściskach i płaczu, Horyzont wstąpił do pokoju gospodyni i otrzymał zapłatę, — pięćdziesiąt rubli (chociaż żądał dwustu). Lecz nie trapił się zbytnio otrzymaniem tak nizkiej ceny; ważniejszą wszak rzeczą było, iż odnalazł samego siebie, swe powołanie, położył kamień węgielny pod gmach swej przyszłej pomyślności.
Naturalnie sprzedana przez niego kobieta pozostała już na zawsze w czeluściach domu rozpusty. Horyzont tak gruntownie zapomniał o niej, że już po roku nie mógł nawet wyobrazić sobie jej twarzy. Ale kto wie? Być może wobec samego siebie grał komedję.
Obecnie był on jednym z najgłówniejszych handlarzy żywym towarem na całym południu Rosji. Miał interesa z Konstantynopolem i z Argentyną, przetransportowywał całe partje dziewcząt z Odesy do Kijowa, kijowskie przewoził do Charkowa, charkowskie zaś do Odesy. Rozsyłał on również do drugorzędnych miast gubernialnych i powiatowych, co bogatszych, towar wybrakowany, lub zbyt już opatrzony w wielkich miastach. Horyzont zdobył ogromną klijentelę i wśród swych odbiorców mógł wymienić sporo ludzi, zajmujących wysokie stanowiska społeczne: wice-gubernatorów, pułkowników żandarmerji, wybitnych adwokatów, znanych lekarzy, bogatych ziemian i kupców, pędzących życie hulaszcze. Cały ciemny świat gospodyń domów rozpusty, kokotek samotnic, rajfurek, właścicielek domów schadzek, sutenerów, aktorek opłacanych od występów i chórzystek — był mu tak znany, jak astronomowi gwiazdy na niebie. Jego zdumiewająca pamięć, która pozwalała mu unikać szczęśliwie notesów, przechowywała tysiące imion, nazwisk, przezwisk, adresów, charakterystyk. Znał on najdokładniej, gusta swych odbiorców: jedni z nich był amatorami dziwacznej rozpusty, inni płacili szalone pieniądze za niewinne dziewczęta, dla trzecich trzeba było wyszukiwać podlotki. Wypadało mu zadawalać sadystyczne i masochiczne upodobania swych klientów, a nawet ułatwiać i występne zbrodnie płciowe, chociaż, przyznać należy, że podejmował się czynów podobnych tylko w wypadkach wyjątkowych, obiecujących wielki zarobek. Parę razy musiał odsiadywać więzienie, ale to nie poszło u niego na marne: nie tylko że nie stracił drapieżnego rozpędu i giętkiej energji w aferach, lecz z każdym rokiem stawał się coraz śmielszym i bardziej przedsiębiorczym. Z biegiem lat do bezczelnego rozpędu, przybyła mu jeszcze wielka praktyczność życiowa.
W ciągu tego czasu, zdążył przynajmniej piętnaście razy się ożenić i zawsze potrafił wziąć znaczny posag. Zwykle zagarnąwszy pieniądze żony, pewnego pięknego poranku nagle znikał bez śladu, a jeżeli miał możność, sprzedawał żonę do tajnego domu rozpusty, lub do eleganckiego domu publicznego. I wówczas gdy wszędzie poszukiwano go. jako Szperlinga, jeździł już z miasta do miasta pod nazwiskiem Rosenluma. W czasie całej swej działałności, tyle razy zmieniał nazwisko, że pomimo doskonałej pamięci, zapominał nietylko w którym roku był Natanaelsonem, w którym Bakalarem, ale nawet rzeczywiste jego nazwisko zaczynało wydawać mu się jednym z pseudonimów.
Rzecz ciekawa, że nie widział w swym zawodzie nic występnego lub nagannego; traktował go tak, jak traktował by każdy inny handel: śledziami, wapnem, mąką lub drzewem. Po swojemu był nabożny. Jeżeli czas pozwalał, gorliwie odwiedzał w piątki synagogę. Sądny dzień, Pejsach, Kuczki obchodził z przykładnym nabożeństwem wszędzie, gdzie rzucił go los. W Odessie miał matkę staruszkę i garbatą siostrę i stale posyłał im większe, lub mniejsze sumy pieniężne, nie regularnie, lecz dość często; ze wszystkich miast od Kurska do Rygi i od Warszawy do Samary. Uciułał znaczne już oszczędności w Credit Lyone i stopniowo zwiększał je, nigdy nie naruszając procentów. Ale chciwość i skąpstwo były mu zupełnie obce. Pociągały go w aferach raczej niebezpieczeństwo, ryzyko i ambicja zawodowa. W stosunku do kobiet był obojętny, chociaż znał się na nich i umiał je cenić; był pod tym względem podobnym do dobrego kucharza, który świetnie gotując, cierpi na chroniczny brak apetytu. Bez żadnego wysiłku mógł namówić kobietę, uwieść, zmusić, by uczyniła wszystko, co zechce; same one lgnęły do niego i stawały się w jego rękach biernemi, posłusznemi i uległemi.
Pił bardzo umiarkowanie i to tylko w towarzystwie. Jedzenie traktował zupełnie obojętnie. Ale, oczywiście, jak każdy człowiek, miał swą maleńką słabostkę — lubił namiętnie, pięknie się ubrać i wydawał na swą toaletę duże pieniądze. Modne kołnierzyki najróżnorodniejszych fasonów, krawaty, spinki brylantowe, breloki, elegancka bielizna i szykowne obuwie — były dla niego nieodzowne.

* * *

Z dworca kolejowego pojechał wprost do „Ermitage“. Tragarze w błękitnych bluzach i uniformowych czapkach wnieśli jego rzeczy do vestibulu. W ślad za nim wszedł i Horyzont, prowadząc żonę pod ręką; oboje strojni, postawni, on zaś poprostu wspaniały, w swym szerokim, kloszowym, angielskim palcie, w nowej panamie, niedbale trzymając w ręku trzcinową laskę ze srebrną rączką, w kształcie nagiej kobiety.
— Nie można bez prawa pobytu — powiedział ogromny, otyły odźwierny, mierząc Horyzonta od stóp do głowy i zachowując senny i nieruchomie zimny wyraz twarzy.
— Ach! Zacharze! Znowu nie można! — wesoło zawołał Horyzont i poklepał olbrzyma po ramieniu. Co to jest „nie można“. Dla mnie tylko trzy dni. Zawrę tylko umowę rejentalną z hrabią Ipatjewym i zaraz wyjadę. Bóg z wami. Mieszkajcie chociażby sam jeden we wszystkich numerach. Ale popatrzcie tylko Zacharze, taką zabawkę przywiozłem wam z Odessy! Będziecie napewno zadowoleni.
I ostrożnym, sprytnym wyrobionym ruchem wsunął złotą monetę w rękę odźwiernego, który trzymał ją już za plecami przygotowaną i złożoną w kształt czółna.
Horyzont zainstalowawszy się w wielkim przestronnym pokoju, z alkową, przedewszystkiem wystawił w korytarzu, za drzwiami numeru sześć par wspaniałych kamaszy i powiedział służącemu, który przybiegł na odgłos dzwonka:
— W tej chwili oczyścić. Żeby mi się nie lśniły jak lustro. Tobie, zdaje się na imię Tymoteusz? Powinieneś mnie znać: praca dla mnie, jest zawsze korzystna. Żeby lśniły jak lustro!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksandr Kuprin i tłumacza: Ambroży Goldring.