Przejdź do zawartości

Jak tęcza/XXVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Jak tęcza
Podtytuł Powieść
Wydawca „Lektor“ Instytut Literacki Sp. z o.o.
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia „Udziałowa“ we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVI.

To był jeden cień, który zapadł na tęczę miłości, rozwianą ponad Heleną, i cień ten zaczynał kryć sobą chwilami jasne i wyraźne barwy tej tęczy.
To, co przedtem było jej rozkoszą, to jest to przeczuwanie i zrozumienie Karola wówczas, gdy go przy niej nie było — znikło zupełnie.
— Nie znam go! — myślała ze smutkiem.
Zaczynał być dla niej tajemniczym nieznajomym, który się jej ukazał pamiętnego wieczoru nad brzegiem morza.
A przecież był jej tak bardzo bliskim. Zdawało się, że więcej nie może wniknąć już nikt w jej serce, umysł i duszę. Pieszczoty jego kazały jej omdlewać i okrywały ją jakby siecią czarujących kwiatów. — Spadały na nią jak lawina róż i znikały wraz z jej tchnieniem. W upojeniu tem odrętwiała prawie, traciła na chwilę świadomość smutku, który ją szarpał. Powracając jednak do świadomości, natychmiast zaczynała uparcie rozgoryczać się i dręczyć.
I znów powróciła do ataku — już nie tak kornie, bo zdenerwowana i bólem swoim przeczulona.
— Więc... nigdy? — spytała go raz, gdy z nad brzegu powracali późnym wieczorem do hotelu.
Nie powiedziała już nic więcej, ale on odczuł ją w lot.
— Nigdy! — odparł prawie natychmiast silnym i pewnym głosem.
— Nawet... nawet wtedy, gdy będziesz... mężem moim?
Nie było odpowiedzi.
Ona to wzięła za triumf, za jakiś cień nadziei.
Zaczęła nalegać.
— Nawet wtedy?
On zatrzymał się. Byli właśnie w cieniu kabin, które długim, ciemnym murem wyrastały na smukłych falach z piasku.
— Czy chcesz, ażebyśmy się rozstali?
Wybełkotała z trudem.
— Jakto? Rozstali?...
— Bo dręczysz mnie. Ja tego nie zniosę. Pragnę, ażebyś była kwiatem i czarem mego życia. Tego od ciebie pragnę tylko.
Lecz ona mimo trwogi, w jaką ją rzuciły jego poprzednie słowa, nie chciała odstąpić od swego pragnienia.
— Kwiatem — czarem! — powtórzyła z goryczą — zgoda. Lecz dlaczego każesz mi nie znać się wtedy, gdy ty znasz mnie tak dokładnie?
Nie było odpowiedzi.
— Odpowiedz, dlaczego?
On zdawał się walczyć z chęcią wypowiedzenia się jasnego i dokładnego — coś migotało w jego oczach, rozchylało mu usta. Zdawało się, lada chwila posypie się sznur słów strasznych, nieodwołalnych.
W piersi Heleny załopotało gwałtownie serce. Czekała — chciała pochwycić choćby w lot to druzgocące wyjaśnienie.
Lecz — to trwało sekundę, może dwie.
Z wielką powściągliwością, napiętnowaną bólem — Karol przemówił wreszcie:
— Nie teraz... później powiem ci dlaczego.
— Musisz!
I zaraz dodał, jakby z litośną groźbą:
— Kobieto... nie burz swego szczęścia!..
Odpowiedzią był mu śmiech jej krótki, pomieszany z łkaniem.
— Szczęścia? — ha! ha!... szczęścia!...
Szybko porwał ją za ręce.
— Jesteś nieszczęśliwą? Już?... teraz?...
Z kolei ona nie dawała odpowiedzi.
Milczeli długą chwilę. Zimno głębokiego nieporozumienia przeszło na wskróś ich serca. Pierwsza ocknęła się Helena. Instynktem odgadła, że nie powinna pozwolić przedłużać się tej chwili, inaczej zarysuje ona taflę ich życia zbyt ostro i głęboko.
Wszakże całe życie mieli iść razem, należało więc unikać bolesnych rys, o które pierwsze ich kroki potykać się miały.
— Co będzie dalej? — przemknęło jej przez umysł, na wzór spłoszonego ptaka.
I z trwogą pomyślała o tem czemś „nienaprawionem“, które stać się mogło pomiędzy nimi dwojgiem.
Po kobiecemu zapragnęła ocalić siebie i jego od grożącej fali.
Uczepiła się nadziei, cienia, cienia....
— Więc... później, co?
On był zdenerwowany, osłabły pod wpływem tej ciężkiej chwili.
— Tak... tak... Bądź pewną...
I znów niby napozór uległa, ciesząc się gorączkowo podaną jej obietnicą.
— Tak... więc będę czekać...
— Czekaj!
Ujął jej śliczną głowę w swe silne dłonie. Odchylił trochę jej twarz i choć było ciemno, wpatrywał się w nią usilnie.
— Ciemno już!... — zaśmiała się nerwowo Helena.
— Dla mnie nigdy nie jest ciemno, widzę cię zawsze doskonale. Tylko...
Urwał jakby ździwiony.
— Tylko nie mogę odczuć stanu twej duszy, stanu w tej chwili...
— Nie możesz?
Wysunęła mu się z rąk.
W tem jednem „nie możesz“ — wypowiedzianem przeciągle, był już świat cały.
Przygarnął ją znów do swej piersi i chciał ją wyprowadzić z cienia kabin na płaszczyznę piasku.
— Chodź, tu, pod gwiazdy — wyszeptał.
Gdy postąpili te kilkanaście kroków, wpatrzył się znów pilnie w jej twarz i wreszcie ręką swą posunął wzdłuż jej delikatnych policzków.
— To dziwne!... — powtórzył.
Ona nie odpowiedziała nic, czując jakby coś złego, buntującego się w niej cicho i niewyraźnie. Coś w niej pełzało i zasłaniało powoli przejrzystość jej charakteru. Nie starała się temu przeszkodzić. Ze smutkiem była po prostu świadkiem tego fenomenu.
— To dziwne!...
Chwilę trwało milczenie zimne, ciężkie, fatalne. Wreszcie równocześnie skierowali swe kroki w stronę placu. Szli przyciśnięci jedno do drugiego, on rękę jej trzymał w swoich rozpalonych dłoniach. Gorące dreszcze przebiegały ich ciała i łączyły ze sobą. Duchem jednak odbiegali od siebie. Widoczne było, iż najzupełniej niezależnie ciała ich pragną się i łączą. Dusze wszakże raz spotykają się, porozumiewają, to znów odtrącają się i ranią wzajemnie.
Utarte komunały płaskich badaczy wskazują na wieczystą walkę dwóch płci.
Tu nie walczyły dwa ciała nienawidzące się i ubóstwiające kolejno; ta walka była niczem, a może nawet i nie istniała, bo jednako byli nienasyceni i spragnieni siebie — lecz walczyły tu dwa duchy — jeden silniejszy, drugi słabszy, który mimo to za słabszego uznać się nie chciał. Tamten — duch zwycięzca, otulony ciemnemi, zagadkowemi skrzydły, podniósłszy ku sobie omdlewającego i dążącego już do śmiertelnego oswobodzenia ducha kobiety — odpychał go teraz od skarbów, które on posiadł i krył zazdrośnie pod skrzydłami swemi.
Czy sądził ten duch silny i ponuro w sobie zamknięty, że duch słaby — tą właśnie słabością zdoła oddziałać na niego ujemnie i na rozwianych swych skrzydłach, osrebrzonych rosą sentymentu kobiecego, rozniesie mu w nicość to, co on tak mozolnie gromadził do oświetlenia swego czasowego pobytu?
Czy to sądził ten duch ponury i tajemniczy, czy tego się lękał?

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Czasem mówił o swej przyszłości, to jest Helena mówiła, bo on na wszystko się zgadzał, całując jej ręce, które zawsze porównywał do konchy muszlowej.
W tych złożonych, różowych dłoniach chłodził swe rozpalone wargi i na projekty jej co do urządzenia życia we Lwowie odpowiadał miękko:
— Jak chcesz, jak chcesz!...
— Czy będziesz musiał być nadal adwokatem? — zapytała pewnego poranku, gdy się zeszli pod dachem swej słomianej chatki.
Spojrzał na nią ździwiony.
— Ależ ja kocham mój zawód! — odparł trochę szorstko.
— Zawód taki musi być ciężki... — tłumaczyła się. — Sądzę, że dla samego zdrowia powinienbyś go rzucić.
Milczał chwilę — potem prawie brutalnie zmienił przedmiot rozmowy.
— Namyśliłem się... nie pojedziemy już więcej do Wenecji.
Od owego pamiętnego wieczoru i przejażdżki w gondoli nie byli wcale w Wenecji.
Ona usiłowała się uśmiechnąć.
— Nie pragnę tego wcale.
Lecz duszę jej nurtował znów straszny niepokój.
Widzisz, widzisz — mówił ten głos wewnętrzny, jak on unika z tobą wszelkiego wyjaśnienia tego, co się w nim dzieje, co on postanawia, co jemu jest w jego duchowem życiu konieczne. Widzisz, czem jesteś dla niego.
Karol siedział znów przy drzwiach na tle zielonej draperji.
Dnia tego miał nadzwyczaj wiele życia gorączkowego w swych źrenicach, a rysy jego twarzy z ostrą energją odbijały na rozkosznej barwie jasno-zielonej tkaniny.
Helena, jak zwykle, ubrana biało, leżała na swym trzcinowym fotelu, bawiąc się wiązanką nicejskich narcyzów, które on jej wczesnym rankiem do okna wrzucił.
— Nie wezmę cię więcej do Wenecji — zaczął znów — bo na punkcie piękna widzę w tobie samo uwielbienie, które nie pozwoli ci odczuć pojmowania piękna przez innych. Jesteś jednym z tych kwiatów, które bielą się w twych rękach. Sama jesteś uosobieniem tego piękna, które jest twoim ideałem. Powiedziałaś to tutaj — przed kilkoma dniami.
Myśl jej cofnęła się w owe dnie, gdy miłość była u progu tego słomianego domku gorejącego złotym blaskiem w promieniach słońca.
I żal ją ścisnął za serce, żal jakby za czemś umarłem a bardzo kochanem. Ból ten był tak dojmujący, iż porwała się z krzesła, rozsypując dokoła kwiaty.
— Weź mnie stąd!... — zawołała — uciekajmy, uciekajmy!... ja tu być nie mogę!
Teraz on pobladł, jakby zobaczył przed sobą jakieś groźne widmo.
— Chcesz wracać? Do Lwowa? — zapytał zdławionym głosem.
— Nie wiem... chcę tylko ztąd uciec.
— Dlaczego stąd?... Wszak tu żyjemy wśród naszego świata, który wytworzyliśmy sobie we dwoje...
Ręce jej odrywał od twarzy, jakby chciał, spojrzawszy na nią, zrozumieć, co się z nią dzieje. Lecz prędko — odepchnął ją prawie od siebie.
— Nie wiem... nie wiem. Zaczynam nierozumieć cię teraz!...
Wewnątrz jej duszy coś krzyknęło triumfalnie.
Pochyliła się i zebrała narcyzy rozsypane na ziemi. On stał teraz we drzwiach i patrzył na morze.
Ruchem kota zbliżyła się ku niemu Helena.
Wsunęła mu rękę pod ramię.
— Gniewasz się? — zapytała.
Zdziwiła się sama, jaki miała głos, jakie miała ruchy.
To nie była ona, bo od chwili zbliżenia się do Karola cała jej lekka kokieterja znikła zupełnie. Tymczasem, ten miękki ruch, ten wabny gest, to coś w głosie przypomniało dawną, przeciętną kobietę — tę Helenę Durantin’a.
Widocznie zmiana ta, jakkolwiek dość delikatna, była przecież nadto wyraźną, aby Karol nie odczuł jej choć w części.
W odpowiedzi usunął swe ramię i wyrzekł niskim, urywanym głosem.
— Tak... masz rację... Jedźmy stąd! Jedźmy jak najprędzej... w świat!... gdziekolwiek!...
— Wracajmy do Lwowa!
Porwał się jak szalony.
— Nie! Jeszcze nie!...
Ręce jej złożył „jak muszlę“ — zanurzył w muszli tej swe usta.
— Nie!... nie wracajmy do Lwowa! — prosił.
W jednej chwili stał się zgnębionym, trwożnym.
Ona to dostrzegła i pastwić się nad nim zaczęła.
— Dlaczego! — urządzimy wszystko do ślubu — lepiej już skończyć z tem prędzej.
— Tak... tak... ale jeszcze mamy czas!
Powoli posunął ją na fotel i ukląkł przy niej. Narcyzy rzucił jej na kolana i głowę oparł o nią. Zdawał się chronić przed czemś — lękać się — tulić się jak małe dziecko. Lecz w niej, rzecz dziwna, nie zadrgała struna litości. Wyprostowana, siedziała prawie chłodna i spokojna.
— Jeżeli chcesz, możemy jechać jeszcze w świat — wymówiła wreszcie z wielkim spokojem w głosie.
Odsunął się od niej i patrzył jej badawczo w oczy.
— Co tobie?
— Mnie? — nic!
Długiemi rzęsami przysłoniła źrenice.
Delikatnie, powoli podniósł palcami te ciężkie, trochę sine powieki.
Wytrzymała jego spojrzenie i czuła, że to coś złego, mętnego, co było w niej ukryte, wypełzło teraz i zaczaiło się w jej wzroku.
— Jakie ty masz teraz smętne spojrzenie! — wyrzekł powoli Karol i ręce jego opadły jakby w zniechęceniu.
Bezczelnie odparła:
— Zdaje ci się!
Byłaby wypoliczkowała siebie za to marne słowo.
Patrzyła na niego i przyszły jej na myśl pieszczoty, jakiemi ją obsypywał. W jednej chwili tysiące igieł przeszyło jej ciało. I uczucie to — po raz pierwszy, zamiast pociągnąć ją ku niemu — rzecz dziwna, oddziałało przeciwnie.
Powstała z fotelu i stanęła we drzwiach chaty.
— Plamy na tęczy? — pomyślała, posyłając wzrok w dal — ponad morskie, spokojne fale.
On chwilę jeszcze klęczał samotny i zgnębiony. Wreszcie podniósł się energicznym ruchem i zbliżył ku niej.
— Idę zarządzić wszystko do wyjazdu, jutro pojedziemy do Lucerny!...
— Dobrze! — odparła posłusznie.
Wyszedł — a ona śledziła go jakimś zimnym i dziwnym wzrokiem, jak oddalał się i nikł powoli w zakręcie ścieżki.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pozostawszy sama — Helena nie poruszyła się nawet z miejsca. Zagłębiła się w swoją duszę i darła ją na strzępy.
— Kocham i cierpię — myślała — cierpię i czuję, jak mnie to cierpienie zamiast uszlachetniać — czyni pospolitą i nikczemną. Za chwilę stracę nawet poczucie piękna i artystyczną miarę... A przecież to nie nerwy, to coś więcej we mnie łka i płacze i zamąca wzrok. Badam się, analizuję i widzę, że nerwy tylko pozornie grają. Cierpi we mnie zawiedziona i zraniona dusza.
Pobiegła w dal wzrokiem, jakby w niedościgłych przestrzeniach opalowej barwy szukała ukojenia. Lecz ta jednostajność morza raniła ją coraz więcej. Cofnęła się i zapuściła draperję portjery.
Cała chatka wypełniła się mdłym, rozkosznym półcieniem.
Helena usiadła na fotelu i znów zapadła w zadumę.
— Życie całe — myślała — będziemy żyć wspólnie obok siebie. Lecz jak różnie! Ja dla niego przejrzysta, bez tajemnic, książka w jednej chwili przeczytana i odczuta. Na książce tej widocznem jest, że sprawia mu pewne zadowolenie poprawiać znaleziony już tekst, prostować go i płomiennemi zgłoskami pisać inne, śmielsze prawdy i pojęcia. Znajduje w tem duchową rozkosz i pieści mego ducha szlifując go, ze zwykłego djamentu przekształcając w błyszczący brylant. To on. Ale ja?... Czyż i ja nie powinnabym jako żona, jako drugi on, jako dozgonny jego towarzysz — czytać również w księdze jego ducha i doznawać tej samej rozkoszy, jaką on doznaje.
Gorycz straszna przepełniła jej serce.
Jakiś chłodny wicher zaczął poruszać firankę. Zanosiło się na burzę. — Helena nie zwracała na to uwagi, pogrążona cała w swych myślach, które coraz ciemniejszym wałem tłoczyć się ku niej zaczęły.
Widziała teraz jasno konsekwencję postępowania Karola.
Zrozumiała, że prawie bez jej woli, bez jej wiedzy staje się w niej przewrót — i że ona teraz zacznie kryć swą duszę przed analizą tego człowieka. Już dwukrotnie coś wstrętnego występowało z wnętrza jej ducha i zasłaniało ją przed jego badawczością. To jedno widocznie było silniejsze od niego. To jedno mętne i złe, którego źródła ona dostrzec ani zrozumieć nie mogła. Czuła tylko, że zbudziła się w niej i teraz występuje na karty księgi, jak mech, jak pleśń nie przejrzysta — rozciągająca się coraz dalej.
— Sam winien! — pomyślała!
A teraz — jakież będzie nasze pożycie?, zastanawiała się dalej. Pobierzemy się — bo ja bez niego, i on zdaje się bezemnie żyć nie będzie w stanie. Nie wyobrażam sobie już mnie inaczej — jak z nim i jego własnością. Lecz pomimo ślubu, pomimo nawet gdyby i on później ustąpił i dozwolił mi czytać w księdze swego ducha, to czy ja już będą miała dość siły, aby zedrzeć tę pleśń, jaką czuję rozpościerającą się na mojej duszy. Czy nie straci on władzy nademną — tej władzy olbrzymiej, pełnej, jaką objął od chwili pierwszego spotkania się naszego? — A wtedy ja w jakież pójdę manowce? — Z nim i bez niego. Błąkać się zacznę gorzej, niż błąkam się w tej chwili, a cierpieć będę znacznie więcej — bo ja wiem, ja nigdy nie zobojętnieję do tego stopnia, ażebym mogła powiedzieć sobie:
— Mniejsza z tem!...
Wiatr coraz więcej szarpał firankę. — Chwilami, gdy zasłona podnosiła się, ukazywał się skraj horyzontu szary i powierzchnia silnie pomarszczonego morza. Cała natura przybierała niewyraźny ton i barwę jakiegoś niespokojnego smutku.
— Nie mam zwyczajnej, przeciętnej natury kobiecej — myślała dalej Helena — inna na mojem miejscu czułaby się nad wyraz szczęśliwą. Osiągnęła bowiem wszystko na pozór, o czem marzyć mogła, wszystko, całe zadowolenie zmysłów i serca. — Widocznie więc budzi we mnie się coś innego jeszcze, pragnie, pożąda, obija się o jakieś zamknięte wrota, za któremi przeczuwa inne światy i całą egzystencję dla siebie zamkniętą i nie dostępną. — Stosunek mój do Karola winien być inny, niż stosunek przeciętnej żony do męża. Przy ołtarzu mam przysięgać — miłość, wierność i posłuszeństwo... Lecz jak daleko rozciągać się ma ta miłość, tego nie określa nikt nigdy, jaką ma być ta wierność — czy tylko cielesna, i o tem nie poucza przysięga, do czego zaś odnosi się owe posłuszeństwo? — Czy do przyjmowania zakreślonych samowolnie przez męża granic, według których ma się normować wzajemne ich odczucie i pojmowanie ducha.
I dalej, Helena zaczynała pojmować, że Karol, rzuciwszy jej przyrzeczenie „później“ — uczynił to jedynie dla uspokojenia jej, dla uzyskania czasu — a nigdy, nigdy nie uczyni zadość jej żądaniu. — I wielki żal, bezbrzeżny i bolesny wezbrał na tę myśl w jej sercu, bo wyczuła, że Karol ją zrozumiał, że umiał zgłębić ból, jaki jej postępowaniem swojem zadawał — a mimo to nie usuwał przyczyny i tylko jak dziecko kołysał ją do snu pieszczotą i obietnicą.
Zbuntowało się coś w jej duszy teraz jasno i wyraźnie.
Razem z wichrem, który wstrząsnął ścianami jej chatki, wstrząsnęła się w niej wola i chęć odwetu.
— A więc i ja od dziś — zostanę dla niego tem, czem on dla mnie — pomyślała z siłą — i ja zakryję tajnie mej duszy, niech nie wie nic. Uśpię przemocą to, co we mnie zbudził. Nie podążę za nim, gdy mi ukazywać będzie inne, stosowne dla mnie, a wielkie prawdy. Wolę nie wiedzieć nic — pozostać na dawnym moim piedestale Piękna i wejdę znów pod kolumny świątyni estetycznych zadowoleń. Tam zostanę sama z moją półsenną duszą — równie senna ciałem jak duchem. — Pomiędzy sobą i nim zawrę podwoje ze stali — tak silne i nieprzebyte, jak te, które on pomiędzy mną i sobą postawił. Jak kwiatami, tak osypię go swemi pieszczotami, jak deszcz letni i wonny, tak spadnie na niego dobroć i łagodność mych serdecznych porywów — lecz to będzie wszystko.
Wszystko!...
Z podmuchem wichru uniosła się zasłona u drzwi chaty i ukazał się Karol.
Był silnie podniecony, oczy błyszczały mu fosforycznym blaskiem.
— Chodź!... — zawołał — za godzin dwie opuszczamy Lido i Wenecję. Powiozę cię do krainy ośnieżonych gór i szmaragdowych jeziór. Całe purpurowe powita nas słońce o wschodzie, a mgły kłębami słać się będą u naszych stóp. Uciekajmy stąd! Tu niebo straciło czystość swą i barwę. Szare jest i smutne... chodźmy stąd!
Powstała i szła prosto ku niemu, a usta miała przystrojone w uśmiech serdeczny i powabny. Wyciągnęła ręce ślicznym, estetycznym gestem i podała się cała naprzód jak łabędź, prujący piersią fale.
Idę!... — wyrzekła uprzejmie i posłusznie — najchętniej pojadę tam, dokąd mnie zawiedziesz! Teraz już — niejeden Duch ponury i tajemniczy osłaniał swe wnętrza zazdrosnemi skrzydły. W pałacu miłości tych dwojga po drugiej stronie tęczowego łuku stał drugi Duch kobiecy, biały, piękny — który jasnemi skrzydłami przykrył — tak szczerze i jasno otwartą księgę duszy Heleny. — Duch ten miał usta ukwiecone uśmiechem i mroźne, mętne źrenice.
I tak stały te oba duchy coraz więcej obce sobie, pomimo iż poprzednio duch biały, wzięty w niewolę i ujarzmiony na króciuchną chwilę, jedno mgnienie — rozerwał skrzydła czarne i miał cień przewagi nad ponurym swym panem. Powoli przecież duch, któremu okazano nietylko szerokie horyzonty dla jego Wysłanniczki — Myśli, lecz i nauczono go wyzwolić się triumfalnie i ostatecznie z pęt i oków cielesnych — uległ przemocy.
A teraz znów oddalił się — cicho, spokojnie stanął na boku skryty i nieufny, gotując się do walki, którą przeczuwał i którą prawie wyzywał.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.