Przejdź do zawartości

Jak tęcza/XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Jak tęcza
Podtytuł Powieść
Wydawca „Lektor“ Instytut Literacki Sp. z o.o.
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia „Udziałowa“ we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XV.

Nazajutrz, gdy pełne, jasne słońce wpadło przez zielone mustikiery do pokoju, Helena z ciężkością otwarła powieki.
Leżała nieruchoma, myśląc o tem, co ją wczoraj spotkało.
Najdokładniej przypomniała sobie całą scenę na wybrzeżu, ujawienie się w krytycznej chwili nieznajomego, jego ruchy, słowa, dźwięk jego głosu.
— Kto to być może?... — myślała bezustannie — kto on? Skąd? Czy z Galicji, czy z Królestwa? Mowa jego jest dziwna, czysta, jasna. Głos przenika do głębi... Dziwny jakiś człowiek!
To jedno wiedziała, iż nieznajomy powrócił jej spokój.
Obecnie nie lękała się tych strasznych chwil, bo w słowach nieznajomego odnajdywała rozwiązanie ich zagadki.
— Tak się umiera... — pomyślała — śmierć to takie oderwanie się części naszej istoty od nas samych...
Poczuła wielką, bezbrzeżną dumę.
— Ja wiem co jest śmierć! Ja wiem, jak się umiera!...
Usiadła na łóżku, bardzo piękna w kaskadzie swych rozpuszczonych włosów.
Nagle ręce zaplotła dokoła szyi.
— Wiem! wiem! — szeptała z triumfem.
Do gwiazd biegła wczoraj jej dusza! Do gwiazd, w przestwór, w nieskończoność. Wróciła do niej, lecz ta chwila się powtórzy.
Wtedy ona przeszkadzać nie będzie. Niech się stanie dalej.
Niech dusza jej odkryje przed nią prawdę...
Gdyby On był przy niej w tej chwili!
Na lica jej wystąpił silny rumieniec.
On? Kto on?... Może to była tylko wizya? Może to był sen?... Do tej chwili czuje na ręku zimno jego pierścionka, lecz czy to nie było złudzeniem?
Kto wie!
— Wyjdę do Stabilimento, może go spotkam. W takim razie mieć będę pewność, że nie podległam halucynacji.
Lecz nie spotkała go ani na werandzie, ani w salonie, w którym na głębokich sofach drzemali goście kąpielowi.
Kilkakrotnie przeszła aleję, prowadzącą do przeciwnego brzegu. Wielu mężczyzn przechodziło koło niej. Ale żaden z nich nawet nie był podobnym do tej wyniosłej postaci, jaką miała tak dobrze w pamięci wyrytą.
— Nie! nie!... To nie on! — myślała.
Wieczorem nie poszła na brzeg morza.
Ogarnęła ją jakaś trwoga.
Jeżeli to była wizja, nie chcę, aby się powtórzyła, myślała. Gdyby to był turysta lub gość kąpielowy, spotkałabym go w ciągu dnia. Lido jest małe jak kurnik. Wszyscy kręcą się ciągle jak w zaczarowanem kole. Jego nigdzie nie widziałam. Kto wie, może to była halucynacja.
Gdy się ściemniło, usiadła w ogrodzie przed wilą, oddzielona tylko kratą od ulicy.
Tłumy snuły się przez aleję, ze śmiechem i piosenką.
Zdaleka dwóch mandolinistów grało na mandolinach a trzeci, jakiś śpiewak uliczny o gardłowym lecz bardzo pięknym barytonie, śpiewał włoskie piosenki.
Melodyjne, trochę banalne barkarolle leciały w przestwór miłośnie i pełne temperamentu. Liście drzew drżały rozkosznie. Była to niedziela. Dużo Wenecjanek i Wenecjan snuło się po Lido. Jakieś miłosne tchnienie przebiegało wyspę, oblaną blaskiem elektryczności
— Wenecja!... — pomyślała Helena, przymykając oczy — Wenecja!...
Kwiaty wydawały wieczorem całe smugi upajającej woni.
Opodal od przekupnia owoców płynął zapach rozbrajanych melonów i brzoskwiń. Cała atmosfera była przesycona tym zapachem. Helena za każdem odetchnięciem nabierała w swe płuca tego ciężkiego, dusznego prawie powietrza.
Siedziała tak z przymkniętemi oczami, przeżywając ponownie wczorajsze wrażenie. Wnikała coraz głębiej w słowa nieznajomego. Odkrywała w nich całe horyzonty.
Zaczynała rozumieć coraz więcej, że w chwilach dziwnej swej niemocy i trwogi, które brała za rozdrażnienie nerwów, dział się z nią fakt niezwykły, coś cudownego, jakiś przedmiot życia, które ją później oczekiwało. Lecz tu zatrzymywała się jej myśl i jej pojęcie.
Dalej już iść nie mogła, nie umiała. W chwilach tych nadzwyczajnych zanadto koncentrowała swe siły fizyczne i duchowe, aby powrócić „do przytomności“, aby módz zanalizować odniesione wrażenia. Dziś, gdy pragnęła je ponowić, nie przychodziły więcej. Dziś, zupełnie solidnie od rana stąpała po ziemi i żyła zwykłem ludzkiem istnieniem. Mimowoli assocjacją wrażeń myśl jej z najwyższem natężeniem zaczęła wywoływać w pamięci obraz nieznajomego.
— Kto — wie — myślała — jeżeli on rozumiał tak dobrze, co się ze mną działo, może potrafiłby mnie wprowadzić znów w ten sam stan cudownego zrozumienia tajemnicy śmierci.
I z całej duszy, egzaltując się coraz więcej, Helena zapragnęła ujrzeć znów nieznajomego.
— Jeżeli to była wizja, niech go choć powtórną wizją zobaczę — myślała z wielką siłą i chęcią — jeżeli to była mara, niechże choć raz jeszcze ta mara ukaże się duszy mojej.
Otworzyła oczy i patrzyła z pod rzęs na snujące się poza kratą tłumy.
— Jaka przepaść pomiędzy mną a niemi... przesuwało się jej przez senną, leniwą myśl.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nazajutrz błąkała się znów dzień cały.
Znaleźć owego nieznajomego, zobaczyć go, zamienić z nim słów parę zaczęło być jej duchową potrzebą. Uczuła nagle, że to jej dusza została opanowana przez tego człowieka, który ją zrozumiał.
Lecz gdzie on znikł wśród ciemni i szmeru fal?
Rzucił jej słowa napozór jasne, lecz jeszcze więcej wywołujące niepokoju w jej umyśle. Bo jeśli to był krok jeden ku śmierci, jeżeli ona teraz wiedziała więcej niż inni, to za słabą się czuła, aby ogrom takiej świadomości unieść w sobie mogła.
I miała teraz wielki żal do tego nieznajomego człowieka.
Wszakże czuć musiał, jaki świat niepokoju budzi w niej tem pozornem uspokojeniem. Wyjaśnił przyczynę trwogi, która nią miotała, a wyjaśniając, wtrącił ją w jeszcze większy chaos. Do tej chwili sądziła się chorobliwie usposobioną. Teraz czuła, że jest wybraną, wywyższoną nad tłum, a ta wysokość, na której stanęła, sprawiała w niej zamęt nieokreślony. Mimowoli oglądała się za ręką, która ją na ten piedestał dźwignęła. Z nim razem uczułaby się pewną i z całą siłą pragnęłaby spojrzeć „Prawdzie“ w oczy. Lecz bez niego czuła, że zginie prędzej, niż kiedykolwiek.
Wczoraj pragnęła ponowienia się owego dziwnego stanu, dziś lękała się go więcej, niż przedtem.
— Sama nie zdołam przenieść tej chwili — myślała — za silną, za wielką, za groźną Prawdę mam przed sobą. Czemże jestem? Przeciętną, słabą, głupią kobietą. A to, co mam zrozumieć i odczuć, jest potęgą nad potęgi i trupem powala najsilniejszych. Sądziłam, że zdołam nieprzeszkadzać mej duszy odbiedz odemnie i z oddalenia dać mi znać o sobie. Dziś, widzę, że bronić się będę i rozpaczliwie powstrzymać ją zechcę. I kto zwycięży? Kto okaże się silniejszym? Och! czuję, że ja ulegnę.
Gorączka ją ogarnęła. Oczy jej płonęły, usta miała spieczone, pragnienie ją męczyło.
Wśród plam słonecznych, przedzierających się przez gałęzie drzew alei, chodziła Helena tam i napowrót, zapominając nawet o roztwarciu parasolki.
Co chwila z cieniu wpadała w jaskrawość słoneczną, ale nie zwracała na to uwagi. Z początku rozglądała się dokoła, szukając jeszcze nieznajomego.
Powoli jednak zaprzestała tego bezowocnego poszukiwania.
Ściemniało się raptownie.
Plamy słoneczne znikały z białego piasku, od strony kąpielowych kabin powracały świeżo wykąpane Włoszki z torebkami w rękach i spieszyły w stronę przystani, aby wrócić do Wenecji.
Te kobiety są szczęśliwe — myślała z zazdrością, spokojne, wesołe, uśmiechnięte w swych letnich, jasnych sukniach i słomianych kapeluszach. Gdybym zatrzymała którą z nich i odpowiedziała jej, co się ze mną dzieje, wyśmiałyby mnie i odesłały do lekarza, lub do kościoła. A jednak ileż dałabym, ażeby nie być w tej chwili samą!
Przez umysł jej przesunął się Lwów, ulica Zygmuntowska, jej salon — zielone, angielskie fotele. Weryho na tle irysów, ich pocałunek we framudze okna...
— Może wrócił?
— Non posso... odparło coś w niej z jękiem uwięzionego i skrępowanego ptaka.
Coś zaszemrało pod jej stopami.
Przerażona cofnęła się.
Bezwiednie zaszła znów nad brzeg morza i miała tuż pod nogami cicho falującą toń.
Przeszedł ją dreszcz trwogi.
W oddali, na horyzoncie, konały rubinowe strzały, miłośnie leżące na powierzchni morza.
Cisza była i pustka straszna, ciepła, a mimo to mrozem krew ścinająca.
Wyciągnęła przed siebie ręce. Rwać się w niej coś zaczęło w ten bezmiar, w tę miękką przepaść o szarym, jednostajnym połysku.
Wszystka trwoga, którą przeżyła dzień cały, znikła. Zapragnęła rozpaczliwie powtórzenia się cudu. Przygotowała się w jednej chwili do zrozumienia.
— Odejdź!... Odejdź!... szeptały jej usta do jej ducha! „idź!... odkryj mi prawdę“!...
Lecz istota jej pozostała zimną i nierozłączoną. Dusza jej zdawała się być przykutą do ciała. Nie chciała odejść mimo pragnień Heleny. Co więcej, czuła jakąś surowość, jakiś gniew, który otoczył ją dokoła. Ta surowość, ten gniew nie był w niej, ale był z zewnątrz niej i działał na nią przygniatająco.
Zdawało się jej, że dusza jej ujęła ją w silne kleszcze i gnie ją ku ziemi. Ona sądziła się silniejszą, pragnęła ją ujarzmić i zmusić dziś do posłuszeństwa. Lecz oto jest bezsilna i musi ustąpić — musi pozostać sobą z żelaznym ciężarem nagle zbudzonej przewagi.
— Gdyby on był przy mnie... o ileż byłabym silniejszą! — myśli Helena i z całem natężeniem wsłuchuje się, czy poza nią nie odezwą się lekkie stąpania po piasku, czy nie stanie przed nią wysoka postać mężczyzny w długi płaszcz spowita.
Lecz — pustka jest dokoła.
Cisza i ciemność.
Nawet gwiazdy nie drżą na ciemnem sklepieniu.
Helena zaczęła coraz więcej nabierać wiary, iż ów nieznajomy był tylko wizją.
— Nie istniał — szepcze sama do siebie — to ja go wyśniłam.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.