Przejdź do zawartości

Strona:Gabriela Zapolska - Jak tęcza.djvu/89

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Odejdź!... Odejdź!... szeptały jej usta do jej ducha! „idź:... odkryj mi prawdę“!...
Lecz istota jej pozostała zimną i nierozłączoną. Dusza jej zdawała się być przykutą do ciała. Nie chciała odejść mimo pragnień Heleny. Co więcej, czuła jakąś surowość, jakiś gniew, który otoczył ją dokoła. Ta surowość, ten gniew nie był w niej, ale był z zewnątrz niej i działał na nią przygniatająco.
Zdawało się jej, że dusza jej ujęła ją w silne kleszcze i gnie ją ku ziemi. Ona sądziła się silniejszą, pragnęła ją ujarzmić i zmusić dziś do posłuszeństwa. Lecz oto jest bezsilna i musi ustąpić — musi pozostać sobą z żelaznym ciężarem nagle zbudzonej przewagi.
— Gdyby on był przy mnie... o ileż byłabym silniejszą! — myśli Helena i z całem natężeniem wsłuchuje się, czy poza nią nie odezwą się lekkie stąpania po piasku, czy nie stanie przed nią wysoka postać mężczyzny w długi płaszcz spowita.
Lecz — pustka jest dokoła.
Cisza i ciemność.
Nawet gwiazdy nie drżą na ciemnem sklepieniu.
Helena zaczęła coraz więcej nabierać wiary, iż ów nieznajomy był tylko wizją.
— Nie istniał — szepcze sama do siebie — to ja go wyśniłam.