Przejdź do zawartości

Jak tęcza/XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Jak tęcza
Podtytuł Powieść
Wydawca „Lektor“ Instytut Literacki Sp. z o.o.
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia „Udziałowa“ we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIV.

Choć ciągnie ją toń morska, choć chętnie pragnęłaby ochłodzić swe ciało w zielonawej wodnej fali, Helena odmawia sobie kąpieli w morzu.
— Nie chcę być brzydka dla samej siebie, pragnę pozostać piękną — myśli, odwracając się o kąpielowej porze od drzwi Stablimento — nie mogę przenieść na sobie zmieszania się z tłumem tych śmiesznych kobiet w półmęskich, niekształtnych kostjumach. Gdybym mogła o zachodzie słońca rzucić się w morze i płynąć w dal, tam gdzie rubinowe strzały tak miłośnie kładą się na drżącej fal powierzchni!
Lecz ta prawdziwa rozkosz jest jej zakazaną.
Późnym wieczorem więc idzie nad brzeg, idzie tym razem znów w stronę morza, nie chcąc widzieć Wenecji i świetlanej kolumnady jej mistycznego pałacu.
— Zanadto mnie to udręcza — powtarza sobie w myśli — orgia świateł poza opalowym welonem mgieł, boli mnie. Jestem bezradna, cierpię, zazdroszczę. Kobieta budzi się we mnie. Bezbarwność morza mnie ukoi. Tak! Uciszy, dziś zwłaszcza!
Ten dzień jest dla niej niewypowiedzianie ciężki. Od rana czuje, iż cała jej istota drży, że idąc, odnosi wrażenie, iż unosi się ponad ziemią.
— Znów! Znów! — myśli z rozpaczą.
Gdzie pójdzie? Dokąd się schroni? Czy zdoła uciec przed tą niemocą a zarazem siłą, która jej ducha wydziera z ciała i mdlejącą z trwogi w śmiertelnych dreszczach o ziemię rzuca?
— Czy to objawy histerji? — pyta się samej siebie i bada trwożliwie.
Lecz natychmiast, buntując się, zaprzecza. Nie, to być nie może. Ta tajemnicza potęga niema nic wspólnego z szablonową chorobą roztarganych nerwów.
To nie nerwy cierpią, tu coś więcej mdleje w niej i kona... coś więcej...
Dochodzi do brzegu. Na zwykłem miejscu niema już śladu jej stóp, które wycisnęła wczoraj. Morze zmyło je swemi falami.
Dziś, rubinowych strzał niema także na powierzchni morza. Rozpłynęły się w fali. Cała linia w głębi jednako płomienna. Widać jeszcze wąziuchny pasek znikającego słońca. Z oddali powiewa gorący wicher. Morze dziś szemrze niespokojnie. Po raz pierwszy Helena dostrzega silniejszy ruch fal. To wprowadza ją w jeszcze większe rozdrażnienie. I tu niema spokoju? Więc gdzie? Więc gdzie?
Otula się szalem tak silnie, że zanurza w jego fałdach połowę twarzy. Widać tylko z tej matowej bieli jej nos prosty, chorobliwie zwężony, i oczy pociemniałe, niespokojne, rozszerzone zbliżającą się trwogą. Stoi i czeka. Wie, że jej nie minie, że „to“ przyjść musi. Jest zrezygnowana. Jeśli ma tak skonać, niechże już skona w tym ogromie morza i padnie biała i zimna w objęcia fal. Zabiorą ją te fale do jutra, zmyją ślad, jaki odciśnie jej ciężka głowa, padając w piasek i poniosą ją ku purpurze ogniowej w dal, ku zachodzącemu słońcu. I będzie to wielki, czarowny pogrzeb z mistycznem Requiem, wyszemranem przez fale, a świecić będą w tym pochodzie żałobnym konchy muszlowe, o które drżąca kropla wody się rozpryska.
Całunem tym, w który ją spowije los, okryłyby się miliony stygnących trupów, a jej trup, po królewsku pogrzebiony, za mogiłę mieć będzie przepastną głębię, katakumby ruchome, przejrzyste i chłodne.
Purpura słoneczna znikła, czarny wał ciemności powstaje z głębi wód.
Jedno, drugie, trzecie zabłyska światełko w górze.
To gwiazdy!
Za słabe, za wysoko, za drobne. Żadna z nich nie przegląda się w powierzchni wód. I na morzu nie świeci się nic. Żadna latarenka, żadna barka nie wraca. Wszystko pustynne, wymarłe.
Dziś Helena nie ucieka przed tą ciemnością, jak to czynić zwykła. Czuje, że ten cień ogarnia ją całą. Pragnie go, pożąda. Z trudnością dostrzega morze. Słyszy tylko już szum fal. Groźny on teraz i srogi. Wicher dąć zaczyna silniej. W powietrzu jakby tysiące mokrych igiełek osiadają na rzęsach i włosach Heleny.
Ona bez jednego giestu, bez ruchu, stoi ciągle w swej białej draperji. Zdaleka wydaje się cieniem, duchem, oczekującym na jakąś wieść z morskiej głębi.
Jest piękną bardzo na tem ciemnem, chmurnem, strasznem tle. Nie czuje jednak swej piękności, bo chłód straszny, grobowy przenika ją coraz więcej.
Czuje powoli, że wampir trwogi i pustki przenika ją i przepaja razem z mgławą wilgocią, otaczającą ją dokoła.
Nagle — pod czaszką robi się jej próżnia: ma uczucie, iż krew z niej wyparowuje wszelkiemi porami. Skostniałemi palcami zaciska mocno fałdy szala dokoła ust i głowy, lecz ręce te zdają się nie należeć do niej.
Machinalnie walczy jeszcze umysłowo z tą niemocą. Stara się przypomnieć sobie, kim jest i co tu robi na tem ciemnem wybrzeżu.
— Mieszkam we Lwowie... powtarza sobie w myśli — we Lwowie... przyjechałam do Wenecji... tak... jechałam z Reichenhallu... Lecz w tej chwili zapomina znów, gdzie jest obecnie.
— To morze — myśli z wysiłkiem — tak, morze... ale ja, co ja tu robię... Kto ja jestem?... Gdzie kres mego ciała? Nie wiem, nie czuję.. Co to?... ręce... o Boże! Boję się!... Boję...
Jedna chwila jeszcze, bolesna, straszna — Helena cała sztywnieje, drętwieje jak kamienna statua i nagle widzi siebie, widzi niejasno, niewyraźnie, jak bezkształtną, białą masę. Odbiega od siebie, oddala się — i rozpacza za sobą — chce biedz — sił jej brak... nie może...
Po czole jej ściekają krople potu, oczy zasnute bielmem, szklane, straszne.
Na chwilę — pod pustą czaszką przebiega jasna jak błyskawica myśl.
— To skon!...
A potem myśli z ulgą pewną:
— Niech! niech!...
Ktoś idzie ku niej — nie słyszy jego kroków, ale w nadczułości swej, w jakiej pozostaje, przeczuwa go dokładnie.
— Idzie ktoś ku mnie...
Ktoś ten jest blisko — przechodzi tak, że dotyka prawie jej szat.
Biel jej sukni musiała zwabić jakiegoś przechodnia.
Helena nie porusza się — nie ustępuje z miejsca.
Przechodzień zatrzymuje się.
Ta nieruchoma, biało odziana kobieta, stojąca jak martwa nad brzegiem morza, zajmuje go.
Zbliża się.
Helena wydaje bardzo cichy jęk.
Doznała strasznego uczucia.
Ten człowiek nie dotknął jej. Był od niej oddalony o kilka kroków, a ona czuła wyraźnie jak brutalnie przechodząc po niej — depce ją i sprawia jej ból fizyczny.
Teraz jest tuż przy niej, tak blisko, że czuje jego oddech koło swej twarzy.
Pochyla się bowiem nad nią i stara się rozeznać jej rysy.
Wysoki jest, zaciemnia przed nią jeszcze więcej widnokrąg.
— „Vous étes malade?“ — pyta ją po francusku.
Helena nie odpowiada, nie może słowa wymówić.
— „Etes vous malade? — mężczyzna ponawia zapytanie.
I znów milczenie. Helena zaczyna jednak mieć świadomość, iż ten głos ludzki rozprószyć może dokoła niej zaklęcie, pod jakiem zostaje.
Nieznajomy delikatnie, spokojnie, z wielką pewnością siebie ujmuje przez szal ręce Heleny i odsuwa je od twarzy.
Szal opada i piękna twarz jej ukazuje się w mroku tak blada, jak biel jej sukni. Pasma zmoczonych włosów osuwają się dokoła jej skroni.
Mężczyzna dalszym, spokojnym gestem usuwa te włosy z jej twarzy.
— „Suivez moi!“ — mówi, pociągając Helenę w stronę Stabilimento.
— „Non posso!“ — odpowiada Helena i natychmiast zaciemnia się znów jej umysł.
Zapomina po włosku i dodaje z wielkim bólem po polsku.
— Nie mogę!...
Mężczyzna cofa się i chwilkę stoi zdumiony.
— Pani Polka? — zapytuje najczystszą polszczyzną? — instynktem wiedziony zbliżyłem się ku pani. Co pani robi na tem wybrzeżu? Czy chcesz się pani zabić?
Pytanie to pada ze szczególną szczerością i przeraża znaczeniem tych słów niespodzianych.
Helena stara się otulić znów szalem.
— Nie... nie... — odpowiada krótko — nie chcę się zabić, ale i tak... i tak...
— Co? Co?
— I tak śmierć przychodzi po mnie...
Zakryła zupełnie twarz fałdami szala. Rąk nie próbowała nawet wyrywać. Jakaś moc szczególna zaczęła iść od tego człowieka ku niej.
— Nie pragnę... — odparła cicho — ale to przychodzi samo z siebie... jak choroba.
— Więc pani nie jesteś chora?
— Nie! nie!
Zapanowało między nimi milczenie.
Fale morskie, poruszane wiatrem, konały z szelestem u ich stóp.
Na niebie, które czerniało coraz więcej, połyskiwały już mirjady gwiazd: daleko, jakaś smuga, blado błękitna, przecinała ciemnię.
I nagle Helena bezwiednie, z całą grozą skargi, z całem udręczeniem skatowanej moralnie istoty, wyrzekła głośno i dobitnie:
— Boję się!...
Nieznajomy przysunął się jeszcze bliżej ku niej, jakby zdjęty ciekawą litością.
— Czego? Czy śmierci?...
— Nie! śmierci się nie boję. Nie wiem, kto pan jesteś? Nie widzę cię dobrze, widzisz jednak, że od ciebie nie uciekam... choć możesz być śmiercią samą... ale ja boję się swego istnienia, swego ciała, swej myśli... i tego, że ja siebie przy sobie utrzymać nie umiem... że ja od siebie odbiegam... staję przed sobą... zdaleka... a tu pozostaję ja druga, martwa, zimna, z pustką pod czaszką..
Mężczyzna znów ujął jej ręce i od twarzy usunął.
— Wyzywasz ją pani? Pragniesz jej?...
Ona czuła, że odpowiadać mu powinna.
Zatrzymała się, przelękniona dźwiękiem tych słów. Rozdrażnienie jej musiało być straszne i doszło do kulminacyjnego punktu, skoro ona tak szczerze mówić zaczęła przed tym nieznajomym, którego twarzy nawet dostrzedz nie mogła.
I nagle opamiętała się i zamilkła.
Dlaczego to mówi? Do kogo? Kto on? Czy on ją pojmie? Prawda, że moc jakaś była w nim duchowa, która działała na nią prawie uspokajająco, prawda, że głos jego miał dźwięk szlachetny i budzący zaufanie, ale to nie było jeszcze wszystko.
— Pani musisz być moralnie życiem zmęczona! — wyrzekł nareszcie nieznajomy.
Helena nie odpowiedziała.
Ona nie była przecież moralnie życiem zmęczona, była raczej znużona. Życie nie dało jej do tej chwili żadnych bolesnych zadań do rozwiązania.
— Nie miałam się czem zmęczyć! — wyszeptała.
— Ten brak przyczyn zmęczenia częstokroć zmęczy nas więcej niż cały szereg przejść i bólów — odparł nieznajomy. — Słowa pani bezładne, ale w nich czytam jak w hieroglifach. Nie trwóż się Pani tą trwogą, jaką odczuwasz... Posłuchaj mnie raczej... czy słuchasz?
Ujął jej ręce zimne i sztywne w swe gorące dłonie.
Ciepło jego ciała zaczęło przenikać ją całą.
— Czy słuchasz? — zapytał.
— Słucham! — odparła prawie pokornie.
— Nie trwóż się... zrozum mnie. Wiesz przecież, że każdemu z nas danem jest umrzeć. I tu leży największa zagadka naszego życia. Do tej chwili śmiertelnej dąży nasza ciekawość tragiczna i rozpaczliwa... Chcemy wiedzieć i nie wiemy nic! Ty masz dar ogromny, wielki, cudowny... Ty w tych chwilach, w których od siebie odbiegasz... w których stajesz zdaleka, ty zaczynasz wiedzieć, przed tobą uchyla się zasłona grobowej tajemnicy!... I czego się lękasz? Bądź dumna, patrz... wsłuchuj się w zachwycie najwyższym. To, co wiedzą dopiero martwi w mogile, ty zaczynasz wiedzieć żywa. Dozwól twej duszy odkryć ci prawdę!
Zamilkł!
Razem z jego głosem dziwnym, harmonijnym, prawie śpiewnym, umilkł szum fal.
Zdawało się, że i morze wsłuchuje się w te słowa.
Z Heleny opadły fałdy szala. — Głowa jej, jak blady kwiat z alabastrowej urny, wykwitła ze śnieżnych osłon szaty. Ponad tą głową iskrzyły się całe mirjady gwiazd. Słaby ich odblask zdawał się rozpływać w kątach jej źrenic, które teraz trzymała utkwione w twarzy nieznajomego.
— Pozwól twej duszy odkryć ci prawdę!...
Słowa te padły ku niej tak niespodziewanie.
Ten człowiek jeden ją zrozumiał.
Nie trzeźwił jej wodą, nie prowadził jej do apteki, nie wspominał o lekarzu.
Nie — on zrozumiał, przeniknął stan jej duszy do głębi. Przyszedł nieznany i dziwny — stanął przed nią w cień i mgłę spowity, a słowami swemi wyprowadził ją nagle z trwogi śmiertelnej w jakąś jasność najwyższą.
Nie rozumiała jeszcze dobrze słów jego — lecz wyryły się nagle w jej mózgu z dokładnością i siłą.
Uczuła się nagle spokojną i dumną.
Patrzyła wprost w jego twarz i pomimo ciemności odczuła jego oczy, jego rysy — wyraz i zarys jego ust.
Był wysoki, silny, głowę nosił cokolwiek w górę podniesioną — podbródek jego okrągły rysował się jasną linją. W skróceniu tem twarz jego miała coś z masek pośmiertnych wielkich ludzi, zastygłych w jakimś rozkazującym i dumnym nastroju.
Wielkie plamy ócz głęboko wsuniętych pocentkowane były jaśniejszemi punktami.
Na czoło padał cień.
Odziany był ciemno, w długi płaszcz gumowy, narzucony na ramiona.
Na ręku Helena odczuła zimno pierścionka.
Stała tak naprzeciw niego oczarowana i pełna już posłuszeństwa. Mimowoli na usta jej cisnęły się słowa prośby, aby mówił jeszcze. Lecz on milczał i tylko ręce jej silnie w swych dłoniach zaciskał. Palce ich splotły się w tym uścisku. Przez te ręce szła w nią moc i siła. Wracała do równowagi. Zimno z pod czaszki ustępowało. Zdawało się jej, że część jakaś jej powraca ku niej i zaczyna ją otulać, wnikając w nią całą.
Jeszcze chwila a Helena ma pełną świadomość i wolę prawie już jasną myślenia i zdawania sobie sprawy z tego, co się stało.
On zdaje się także odczuwać z całą subtelnością to, co się z nią dzieje, bo uścisk jego dłoni staje się mniej silny, wreszcie ich ręce rozplatają się i opadają, jak gałęzie powoju.
— Już pani spokojna? Przeszło?... — zapytuje, a głos jego brzmi miękko, pieszczotliwie prawie.
— Tak! odpowiada Helena i równocześnie budzi się w niej jakieś uczucie pomieszania i jakby wstydu, że ktoś obcy podpatrzył i odczuł tajemnicę jej duszy.
— A więc chodźmy... do świata! — mówi nieznajomy, wskazując błyszczące w oddali światełka promenady.
— Ja pójdę przodem, jest ciemno, wybrzeże ma dużo wybojów, może pani upaść.
Helena z żalem odrywa się od piasku.
— Chciałabym jeszcze tu zostać... — mówi zwolna, jakby sama do siebie.
— Po co?... To co, pani przeszłaś, już się w tej chwili nie powtórzy. Chodź w gwar i światło! Pozwól duszy swej odpocząć.
— W gwarze? w świetle? Zmęczą mi duszę jeszcze więcej!
— Nie! nie!... ten wysiłek, jaki duch twój uczynił, aby się od ciebie oderwać choć na chwilę, wyczerpał jego moc. Rwał się tu, w przestrzeń, pod gwiazdy. Tam, gdzie płonie elektryczność i grają fałszywce trąby baletowej muzyki, duch od ciebie odlatywać nie będzie. Proszę, chodź pani za mną!...
Mówił ironicznie, wolno, i teraz był już zupełnie w cieniu oddalony od niej i niewidzialny.
Zaczęli iść i płaszcz jego sprawiał dziwmy szelest, jakby szelest wielkich skrzydeł lub szum mnóstwa jesiennych liści.
Nie mówił do niej nic, nie oglądał się nawet. Miał zupełną pewność, iż idzie za nim posłuszna i cicha.
Zdaleka dziwne musieli robić wrażenie.
Dwie postacie — ciemna i wyniosła — prowadząca za sobą cień biały i delikatny. Sunęli tak cicho po wybrzeżu wzdłuż jęczących fal, pod sklepieniem z gwiazd. On zdawał się jakimś demonem, czarnym i tajemniczym, prowadzącym znalezioną nad brzegiem morza, zbłąkaną białą marę smutnej topielicy.
Było coś rozpaczliwego w ich pochodzie, coś mistycznego i zarazem melancholijnego.
Za nimi znaczyły się w piasku ślady ich stóp.
Dół jej sukni był pełen różowawych muszli i porostów. Suknia ta zaczynała jej ciężyć, ciągnąć ju ku ziemi. Szła przecież wciąż z rękami zwieszonemi wzdłuż ciała. Z ramion jej spadał biały szal i wlókł się za nią po ziemi.
Nagle o większą muszlę zawadziła się frendzla szala i powoli zsunął się z jej ramion zupełnie i upadł na piasek, jak olbrzymi, długi chwast biały, znużony i senny.
Ona nie zatrzymała się nawet, poszła dalej sennym, automatycznym krokiem.
Poszła za nim, za tym nieznajomym, tym spotkanym nagle, który teraz wiódł ją za sobą.
I nagle pierś jej wezbrała wielkiem łkaniem.
Płacz ją porwał — płacz bez łez — płacz krótki, bolesny, dziwny.
Zacisnęła zęby i rwała się powstrzymywanym jękiem za czarną postacią, znaczącą jej drogę.
Coraz jej ciężej było tak wlec się jego śladem, a przecież nie byłaby ustała w tej drodze — nie byłoby siły, która powstrzymałaby ją w tym pochodzie. Szła z przeświadczeniem, że idzie za swem przeznaczeniem, za czemś silniejszem, niż ona sama, niż jej wola, siła cała jej istoty duchowej i fizycznej.
Nawet już patrzeć nie mogła w tę ciemną, wyniosłą postać, idącą przed nią; zamknęła oczy i szła tak na przepadłe, nie wiedząc, dokąd idzie.
Doszli wreszcie do zabudowań kąpielowych.
O kilkadziesiąt kroków jaśniały już światła elektryczne, rozpromieniające szmaragdami liście drzew.
— Puszczam tu panią! — wymówił nieznajomy — sądzę, iż pani pragnie pozostać samą.
Nie zdołała mu odpowiedzieć nic. Nie przewidywała chwili, iż odejdzie od niej i pozostawi ją samą jedną. Zdawało się jej, że była zawsze jego cieniem i pozostanie nim nadal.
— Żegnam panią!
Nawet światło nie padło na jego twarz.
Ciągle był w cieniu i Helena ciągle go przeczuć musiała.
Jeden gest — uchylenie kapelusza, i oddalił się znów w stronę morza.
Helena pozostała sama.
Teraz łzy jej do oczów napływać zaczęły.
Odwróciła się za nim i patrzyła, jak znikał w ciemności.
Słychać było tylko delikatny szmer fałdów jego płaszcza.
A może to fale morskie szumiały?...
Helena już rozróżnić nie mogła.
Po twarzy jej spływały dwie łzy.
Oparła się o ścianę budynku kabinowego i cicho płakała.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.