Przejdź do zawartości

Jak tęcza/XIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Jak tęcza
Podtytuł Powieść
Wydawca „Lektor“ Instytut Literacki Sp. z o.o.
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia „Udziałowa“ we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIX.

Zaczęła się w Helenie dziwna walka.
Chciała wydrzeć z pamięci nawet pamięć tych dni kilku, które przeżyła myślą z ową postacią nieznajomego. Wmawiała w siebie, że były to ohydne i wstrętne momenty, graniczące z szałem i stawiające ją w śmiesznej sytuacji. Gwałtem, jakby pastwiąc się nad sobą, zmusiła się do wzięcia udziału w czynnem życiu Lido.
Wydobyła z kufra suknie, zafryzowała włosy i gdy weszła popołudniu na platformę kasyna, ubrana w białą muślinową suknię, narzuconą instrukcjami z czarnych koronkowych kwiatów, w kapeluszu Lamballe, pokrytym deszczem przepysznych liliowych bzów, zwróciła wreszcie powszechną uwagę. Drzemiący na ławeczkach mężczyźni obudzili się i patrzyli zdumieni na tę prawdziwie wytworną kobietę, dzwoniącą masą breloków i szumiącą dyskretnie falbanami sukni. Ona szła dumna, z oczyma trochę przymrużonemi, stawiając swe nóżki obute biało, jak kotka świeżo wymyte łapki i gdy usiadła przed samą balustradą werandy, nie spojrzała nawet na nikogo z otaczających.
— Co oni mnie obchodzą — myślała — co mi z tych brutalnych, złych i nikczemnych istot? Nie istnieją dla mnie tak, jak ja dla nich...
Nie omieszkała jednak ułożyć pięknie fałdów swej sukni.
— Niech podziwiają! — dodała w myśli.
Nagle zbudziła się w niej ochota do kąpieli.
— Będę się jutro kąpać — pomyślała — ja będę trochę inaczej wyglądać, jak te wszystkie.
Była w tej chwili dumna, zła i nieprzystępna.
Pomiędzy sobą i ludźmi wznosiła wał nie do przebycia, a troszczyła się o to, co ci ludzie o niej myśleć będą.
Coś się podkradło delikatnie do jej mózgu:
— Spójrz dokoła, może „on“ gdzie siedzi na werandzie, może na ciebie patrzy...
Wzruszyła ramionami i otworzyła malowaną w bzy i lilie parasolkę.
On? Co za on? Czy sekretarz? Czy Lipszyc, czy ten tam w gumowym płaszczu?
Długo siedziała na werandzie, patrząc przed siebie i nie wiedząc nic.
Powoli to zadowolenie, jakie jej sprawiała piękna, misternie wykończona suknia, breloki, kapelusz Lamballe i jej własna uroda, gasło i wystudzało niejako jej duszę.
Złożyła parasolkę, obejrzała się dokoła.
Weranda już była prawie pusta.
Mrok zapadał, kelnerzy usuwali stoły, morze także opustoszało. Barki bezpieczeństwa kołysały się tylko nieznacznie w oddali. Po damskiej stronie kąpały się jeszcze jakieś dwie kobiety w żółtych, dużych kapeluszach.
Wreszcie i one wyszły i zniknęły w rusztowaniu kabin.
Dokoła robiło się coraz samotniej i ciszej.
W oddali rubinowe strzały kładły się na stalową, gładką powierzchnię morza.
I tak jak z szaloną szybkością zapadał mrok, tak samo zimna, dziwna melancholia zapadała nad Heleną.
Nigdy nie uczuła się tak samą, jak w tej chwili.
Jestem wolną, względnie bogatą, ładną, zdrową, słowem mam wszystko, co ludzie mieć pragną, a przecież ile we mnie goryczy, ile jakiegoś bólu, który mi nie pozwala używać życia tak, jak to ludzie przeciętni rozumieją. Błądzę wśród rozmaitych ścieżek, czegoś pragnę... to coś zbliża się, rani mnie, ucieka — lub ja uciekam...
Powoli powstała z miejsca i skierowała się ku wyjściu.
Gdzie pójdzie? Co robić będzie? — Czem zajmie swój umysł i ciało?
Zatrzymała się przed przekupniem, sprzedającym muszle i weneckie lampki. Kupiła jedną lampkę, podziwiając brzydotę i ohydne wykonanie. Kupiła ją jednak dlatego, aby módz zamienić z kimkolwiek choć parę słów.
To samo zrobiła, przechodząc koło przekupnia owoców.
Kupiła brzoskwinie, które wybierała długo i układała na liściach. Potem usiadła z tem wszystkiem na ławce, bawiła się lampką i jadła brzoskwinie.
Naprzeciw niej znajdował się budynek teatralny.
Z głębi tego budynku słychać było słabą muzykę skrzypcową, okna były niewyraźnie oświetlone.
W dniu tym nie było przedstawienia, które odbywały się trzy razy tygodniowo. Widocznie jednak odbywała się próba.
W oświetleniu lampy elektrycznej dostrzegła Helena grupy, złożone z kilku mężczyzn i kobiet stojące przed bocznem wejściem. Przeważały kobiety młode i smukłe. Widocznie były to baletniczki, przyjeżdżające na przedstawienia z Wenecji.
Nagle dostrzegła jakiegoś mężczyznę — jak wyszedłszy z ogrodów willi Stabilimento, przeszedł przez ulicę i skierował się ku teatrowi.
Z ręki Heleny wysunęła się lampka i zaczepiła się łańcuszkiem o inkrustację sukni.
Całą siłą wzroku wpiła się w tę ciemną postać, dążącą ku grupie baletniczek.
Zdawało się jej, że to był on — jej wizja, jej nieznajomy.
I odczuła tak dziwny ból fizyczny w sercu, że zdumiała się nad tem uczuciem.
Więc co? Więc co? Gdyby nawet i on...
Tymczasem — mężczyzna poszedł ku baletniczkom i zdjął kapelusz. Stanął w samej smudze elektrycznego światła i wtedy Helena z nadzwyczajnem uczuciem ulgi dostrzegła, iż jest to o wiele niższy, rudawy blondyn o szerokiej, rozłożystej brodzie.
Ból serca opuścił ją i odetchnęła.
Zarazem jednak ogarnął ją niepokój.
Dlaczego ją to tak obeszło? Stało się z nią coś tak strasznego, że określić tego nie mogła. Ta sama myśl, że on z pośród tych — żyjących, dostrzegalnych kobiet mógł sobie wybrać którą, przeszywała jej serce takim strasznym bólem!
Ogarnął ją wstyd przed samą sobą, wstydziła się jeszcze więcej radości, jaką odczuwała, widząc, że to nie on, że to jakiś inny mężczyzna.
Chciała jakoś przed sobą wytłumaczyć to uczucie i ubrać je pozorem wyższości.
— Nie to mnie zabolało — myślała, analizując swe wrażenie — iż on biegnie ku tym wesołym i roześmianym dziewczętom, lecz że on może do której tak samo, jak do mnie przemówić i do ducha jej się pokusić...
Lecz w tej chwili absurd jej rozumowania przedstawił się jej z całą szczerością.
— O Ducha?... jakiegoż ducha mieć mogą te proste, ordynaryjne dziewczęta, zajęte cały dzień żuciem owoców i wypluwaniem pestek.
Chciała jednak z uporem powrócić do swego założenia.
— I ja jem w tej chwili brzoskwinię...
Mimowolnym, automatycznym ruchem rzuciła za siebie całą pakę owoców i nieszczęsną lampkę.
Poczem oparła się o ławkę i pozostała tak posępna i nad wyraz tem, co przechodziła, zmęczona.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Jakiś mały chłopczyna zbliżył się ku niej i podał jej na wachlarzu palmowym wiązankę białych róż.
— Una lira! — wyrzekł ładnym, cichym głosem.
Odziany był ciemno, twarzyczkę miał drobną, spaloną od słońca; ogromny, czarny kapelusz tworzył tło do tej twarzy.
Wyciągnął ręce wpół nagie z różami, z których ściekała woda.
— Una lira! — powtórzył, sądząc, że Helena go nie słyszy.
Ona wzięła kwiaty i z roskoszą patrzyła na jasność róż i na delikatną piękność dziecięcia.
Zjawił się przed nią, jak wielki motyl czarny i stał teraz bardzo piękny, ciągnąc ku sobie jej wzrok i duszę.
— Tyle mam w sobie od wczoraj rzeczy brzydkich — pomyślała — taka kałuża moralna roztoczyła się przedemną, że ta naiwna piękność, bijąca z ócz i rysów tego dziecka, daje mi wypoczynek i równoważy poniekąd szpetotę mych wrażeń.
Malec, otrzymawszy monetę — uciekł w podskokach. Helena śledziła jeszcze jego drobną postać wśród elektrycznej smugi światła.
Gdy znikł, ogarnął znów Helenę dziwny smutek. Zabrakło jej nagle sił do walki. Zaczęła nie bronić się natrętnym myślom i nie odpędzała od siebie myśli o nieznajomym.
— Gdzie on chodzi? Co robi w tej Wenecji? Jak czas przepędza — myślała — czy jest tam jakaś kobieta, która zajmuje stale jego myśli? Jeśli jest, jak wygląda? O czem on z nią mówi?...
Miała na tyle siły, że nie chciała dozwolić sobie myśleć, jakiemi pieszczotami ta kobieta go obsypuje i jakie to pieszczoty ona w zamian odbiera. Ciągle jeszcze ograniczała stosunek nieznajomego do innej kobiety, do wymiany zdań i myśli. Lecz w głębi duszy wrzał w niej cały świat innych podejrzeń.
Kto ona? Bo że musi być jakaś, o tem Helena nie wątpiła.
Kto? Czy to jakaś kobieta inteligentna i z wyższej sfery, czy też jedna z tych dziewcząt w czarnym szalu o pobladłej twarzy, które widywała oparte o kolumnadę na placu św. Marka?
W takim razie, jeśli to jest taka prosta, blada od namiętności dziewczyna, to rozmowa z nią, wymiana myśli, zdań, jest niemożliwą.
Więc co? Błoto? Błoto?...
Helena powstała z ławki i bezwiednie zaczęła iść w kierunku stacji, z której odpływały statki na Riva degli Schiavoni.
— Wolałabym już, ażeby to on szedł do teatru i rozmawiał z temi małemi tancerkami. Miałabym wtedy pewność, wiedziałabym która, poznałabym już dokładnie wartość tego człowieka — myślała, idąc — tak, łudzę się jeszcze, przypuszczam, że jeśli jeździ do Wenecji, to ciągnie go tam jakieś czyste, piękniejsze uczucie.
Uśmiechnęła się ironicznie.
Przypomniała sobie, jak dzicy ludzie na Taiti chronią przed nieprzyjacielem swoje drewniane bożki. Wynoszą je daleko w lasy, te bałwanki rzeźbione — chroniąc razem z niemi całe swoje lepsze ja, całą swoją część duchową, którą nawet ci nędzarze w szeregu istot cywilizowanych odczuwają.
— Ja także chronię mego drewnianego bożka, myślała, wynoszę go do lasu przypuszczeń i narzucam nań liście, mające na celu zasłonić go przed błotem, które niesie wicher z życiowego gościńca. Bożkiem był dla mnie przez te dni kilka, które nagle wypełniły mi jakby całe życie i rozszerzyły się na moje poprzednie istnienie. Najlepszym dowodem, jak w gruncie rzeczy pragnęłam, aby mi został w krainie abstrakcji, jest to, że nie starałam się dowiedzieć, kim jest i skąd się tu zjawił.
Pogrążona w myślach doszła do brzegu zalanego w tej chwili jasnem światłem, płynącem z nadbrzeżnych restauracyj. Wenecja po drugiej strony laguny aż drżała już od świateł, przystrojona w cały djadem brylantów i szmaragdów.
Od pontonu odbił właśnie mały statek, waporetti zwany, i z delikatnym szumem popłynął szybko ku Wenecji.
W głąb wyspy odjeżdżał tramwaj, okryty białym dachem i ciągniony przez białego konia. Jęczący mały dzwoneczek tramwajowy rozlegał się z dziwną czystością w powietrzu i cichł powoli w głębi ocienionej drzewami alei. Ciemna masa kościółka San Elisabet z grupą małych domków przysiadłych dokoła, dźwigała się pod niebem, na którem wspaniale, błękitno i trochę zbyt brutalnie zawisł księżyc, jakby oblany, wypełniony wewnątrz dziwną i fosforyzującą masą.
Helena podeszła do samego brzegu i usiadła na słupku, do którego przywiązywano na noc gondole.
Była dziwnie zgorączkowana i podniecona. Gorące tchnienie morza dotykało jej nagich ramion, które przeświecały przez wstawki koronkowe sukni. Przytuliła do ust spieczonych świeże kwiaty róż, które trzymała w ręku, lecz i te nie ochłodziły jej.
Jak zahipnotyzowana wpatrzyła się w Wenecję.
Więc tam! tam! Pod tą kolumnadą drżącą ze szmaragdów i srebra, w tej wielkiej alkowie, nad którą płonie fosforyczna kula księżyca, tam przy dźwięku mandoliny i szmeru wachlarzy — jest on, ten nieznajomy, który wkradł się w jej duszę, przemówił do niej i potem odszedł, ukrywszy się w noc ciemną.
Miała więc przeczucie, nienawidząc Wenecji, miała przeczucie, uciekając z jej łona, okrytego zwodniczym blaskiem kryształów złoceń i świateł.
Czuła w niej rywalkę, czuła, że kiedyś staną oko w oko — ona, melancholijna słowianka, z tą oblubienicą płomienną Adrjatyku o rudych, gorących włosach. Ona — Helena, ze swej strony przedstawiała duch, chorą, smutną duszę, rwącą się w przestrzeń, wpatrzoną w zamglone światy. Dusza ta była tylko „ciekawa“ widocznie i to ciekawa na krótką chwilkę, bo on przeszedł koło niej z królewską obojętnością, rzuciwszy jej parę słów wyjaśnienia, tak, jakby obtarł miłosiernie zroszone śmiertelnym potem trwogi jej stygnące skronie.
A tam otchłanią wód oddzielona, śmiała się ta potężna i wielka Zdetronizowana, która ze śmiechem bachantki zstąpiła ze złoconego tronu i ułożyła się wdzięcznie na łożu róż i heliotropu. Zapomniała szybko o hołdach, jakie jej nieśli dumni dożowie Grimani, lub Mocenigo w swych złoconych, powłóczystych szatach, ale sto razy chętniej przyjmowała hołdy i dzięki rozkochanych par, którym cichy, a pełen czaru przytułek dawała.
I z taką Wielką Niezwyciężoną, mającą po swej stronie czar i rozkosz zmysłowych upojeń, stanęła do walki — biedna, dręczona trwogą i oślepiona przerażającą prawdą dusza Heleny.
Woń ducha pokrył gorący, upajający zapach rozkochanych, białych ramion.
Bezsłowną skargę duszy zagłuszył szept purpurowych ust poza wachlarzem ukrytych.
Helena opuściła w zniechęceniu najwyższem ręce i róże upadły na ziemię, u jej stóp białych i wąskich.
Wzrok jej popłynął przez lagunę i wpadł pomiędzy światła i barwy, grające w drżącej wodzie.
Z pokorą prawie pochyliła głowę.
— Byłaś mi bezlitosną — myślała — bezlitosną w twym triumfie i — wszak uciekłam przed tobą... znalazłaś mnie i tu — wyciągnęłaś twe przepotężne ramię i zabrałaś mi pod twój welon z mgły morskiej i srebra gwiazd utkany Tego, o którym śniła dusza moja!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Gdzie jest teraz on?... Gdzie?
Pod kolumnadą świateł krąży po flizach placu Marka, nad którym we framugach i na kapitelach drzemią wpół senne pary gołębi.
Jak posągi z czarnego marmuru, o opalowych twarzach, w których wprawiono djamenty ócz, stoją Wenecjanki, spowite w swe szale. Korony czarnych włosów wieńczą im żałobną aureolą czoła.
Płynie od nich aż prąd żaru i pragnień. Stoją nieruchome prawie w półcieniu, wysuwając drobne stopy, na których drżą słabe punkciki światełek.
Do jednej z nich podchodzi on i z uśmiechem zaprasza ją do miłosnego tańca.
Dziewczyna, olśniona jego czarem i dźwiękiem jego głosu, podaje mu swą rękę.
Idą wzdłuż kolumnad, przysuwając się coraz bliżej do siebie, już rozkochani w jednej chwili, złączeni jednem pragnieniem, oboje piękni, oboje płonący.
Wzdłuż kolumnad idą ku lagunom, od których płyną dźwięki mandolin i na których kołyszą się czarne, tajemnicze alkowy gondol.
Za chwilę płyną pomiędzy czarodziejskiem obramowaniem marmurowych pałaców Giustimanich, Foscarich, Vendraminich. Gondola cicho, bez plusku, bez szmeru wymija inne gondole.
O jak słodko i cicho dokoła!
Na kolanach dziewczyny leży cały pęk róż, ona jedną ręką utonęła w jego dłoniach, drugą rękę opuściła w wodę i pod jej palcami wykwita na powierzchni wód długa, srebrna linia.
To błyszcząca łodyga, a ręka jej, to kwiat śnieżny, nenufar chłodny, ciągnący obok gondoli jakby na straży miłosnych uniesień.
Helenie zasnuwa oczy jakby wilgotna mgła.
Więc wszystko dla innych? Dla niej nic — nic. — Wszakże wspaniałomyślny zwycięzca często ofierze swojej oddaje część łupu.
Lecz rozkochani wspaniałomyślni nie są.
A przed nią Wenecja, ta Wielka Rozkochana...
Więc...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Z pod kolumnady świateł, od strony Piazetty, płynie ku Lido gondola.
Ciemna, czarna, rozjaśniona jedynym szmaragdowym punktem małej latarni, płonącej u „plastry“.
Helena z początku bezwiednie wpatrzyła się w ten zielony, trochę melancholijny punkcik świetlny.
Dokoła niego było dużo takich światełek, purpurowych jak rubiny, żółtych jak topazy, białych jak brylanty, lecz one wszystkie jakoś drwiąco, wesoło tańczyły po falach, biegły, oddalały się, łączyły, jakby w nieskończonej farandoli lśniące całe od drogich kamieni najady.
To jedno zielone, spokojne światełko, płynęło równo ku brzegom wyspy, równo, spokojnie, tak jakby czarny, niewidzialny, senny anioł niósł w złożonych nad piersią rękach lampę ofiarną, wydartą z głębi wód.
Helenie powoli zaczęło się zdawać, że tę lampę daleką o szmaragdowym blasku zaświecił ktoś w odpowiedzi na jej smutne myśli, że to ktoś dobroczynny daje jej sygnał i ku niej wolno po ciemnej, przetykanej gdzieniegdzie srebrem księżyca fali, płynie.
W środku laguna była ciemna zupełnie a tylko przy brzegu dziwnie uroczyście stroiło się morze w drżące pasma srebra, rozbite w niepewnym szafirze przechodzącym chwilami w czarującą zieleń. I nagle płynąca gondola weszła w te srebrne pasma, rozsunęła je z delikatnym szmerem i szumem wiosła.
Blask srebrny padł teraz na całą gondolę i z jej głębi czarnej i żałobnej podniosła się powoli postać męska, jakby w tym blasku skąpana.
Helena szeroko otworzyła oczy i róże leżące na ziemi nerwowo przygniotła stopą.
Chciała wstać i uciec, nie mogła.
Mężczyzna stał do niej wprost twarzą, tak jasno oświetlony księżycowym blaskiem i zielenią szmaragdowej lampy, płonącej u plastry, że występował w tem oświetleniu z czarnych draperyj gondoli jak fantastyczne zjawisko.
Jedną nogę oparł o przednie siedzenie gondoli, wyprostował się, głowę, z której zdjął kapelusz, trzymał trochę w tył pochyloną, jakby chciał przyjść do równowagi po dłuższem kołysaniu się na falach wodnych.
W tem świetle dziwnem i pełnem uroku twarz jego ukazała się teraz w całej prawdzie. Była to maska o najregularniejszych rysach, jakie istnieć mogły. Dokładnie zgolony zarost uwidaczniał wspaniałą, silną linję owalu, okrągły a pełen energji podbródek i zarys warg, łączących w sobie zmysłowość z jakąś dumą i ironią. Nos cokolwiek orli, doskonały w kształcie, oczy głęboko wsunięte i silnie rozkrojone, brwi niemal proste, czoło nie wysokie, obramowane przepyszną linją ciemnych, trochę długich, od skroni siwiejących włosów.
Doskonała piękność rysów nie uderzała jednak głównie z tej twarzy. Dominował nad nią wyraz nieugiętej jakiejś pychy i samowoli. To głównie zastanawiało patrzącego.
Dopiero później przychodziła refleksja nad klasycznością linij. Wyraz przecież przeważał.
Helena chwilę patrzyła w tę twarz imperatora, zjawiającą się jej w srebrze i szmaragdowych blaskach.
Zdawało się jej, że doznała olśnienia, jakby od uderzenia piorunu.
Nie zdawała sobie sprawy, co było tak strasznego w tym mężczyźnie, którego Wenecja tak łaskawie zdawała się jej zwracać po srebrnych ścieżkach laguny.
Tylko cała zamarzła prawie od zimna, jakie ją ogarnęło.
Z czerni żałobnej gondoli powstały człowiek był wizją, mającą w sobie coś strasznego, coś, co ją zdławiło nagle, jakby kto zacisnął dokoła niej setki ramion oślizgłej, zimnej hydry.
Tak, to była wizja, ta dumna głowa Cezara, którą miała przed sobą, wizja przez nią upragniona.
Jej wizja!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Widocznie przeznaczono mi spotykać panią nad brzegiem morza. W tej białej sukni podobną pani jesteś do oblubienicy Ibsenowskiej.
Helena jeszcze nie powstaje ze słupka, na którym siedzi.
Róże, wgniecione prawie w ziemię, konają pod jej stopami.
— Czy pozostaje tu pani jeszcze nad brzegiem? — pyta nieznajomy, oczekując widocznie na jakieś słowo ze strony Heleny.
— Nie, idę do domu! — odpowiada wreszcie cicho i prawie niewyraźnie.
— Jakoś mi pani blada, a może ten blask księżyca nadaje cerze pani tę dziwną barwę... Pani pozwoli...
Pochylił się i podniósł wiązankę róż, zgniecioną i zwalaną ziemią.
— Biedne kwiaty! — zawołał — okrutnie się pani z niemi obeszła...
— Och! były już zwiędnięte... — broniła się słabo i szybko wyciągnęła rękę po róże.
— Nie! nie!... zepsułyby efekt świeżej sukni pani... lepiej poślijmy je na dobranoc Wenecji. Chce pani, co?
Roześmiał się z dziwną, dziecięcą prawie prostotą.
— Rzuć je pani sama. Zabiorą ze sobą trochę czaru, jaki masz w swej postaci.
W jednej chwili Helena oprzytomniała.
Ton głosu nieznajomego był w tej chwili zupełnie różny od dźwięku, jaki miał jego głos owego pamiętnego wieczoru.
Było w nim coś swawolnego, coś ironizującego, coś, co zdawało się Helenie lekceważeniem.
Wzięła kwiaty, które jej podawał i milcząc, powstawszy, skierowała się w głąb willi.
On poszedł za nią trochę zdziwiony.
— Czy obraziłem panią? — zapytał, odczuwając instynktownie w ruchu, z jakim odeszła, że coś się jej w nim niepodobało.
Ona przeraziła się nagle, że on może tę obrazę wziąć za chęć pozbycia się go zupełnie.
Zwróciła więc ku niemu swą twarzyczkę, która prześlicznie zarysowała się w aureoli jasnego kapelusza, narzuconego masą liliowego kwiecia i siłą nerwową wywołała na usta uśmiech.
— Pan? Mnie? Nie. Pan mnie nie obraził wcale...
— A jednak miałaby pani prawo kazać mi iść precz jak ostatniemu natrętowi. Ośmielam się rozmawiać z panią i... nie przedstawiłem się pani.
Stanął na chwilkę i wyrzekł z układnym, szablonowym ukłonem:
— Karol Hawrat, adwokat ze Lwowa.
Ją aż zabolało to jakiekolwiek imię i nazwisko.
Przestał być wizją — był adwokatem ze Lwowa.
Uderzyło ją to, że był ze Lwowa, a ona nie widziała go nigdy.
— Ja jestem także ze Lwowa — odparła ze śmiechem.
— I na to potrzeba aż laguny i Lida, ażeby się zejść w taką śliczną noc księżycową i zamienić tych słów kilka.
Szli teraz aleją koło maneżu z huśtawkami, przy którym paliło się kilka jaskrawych pochodni.
Ochrypła katarynka grała walca.
— Tak jęczy ta włoska katarynka, jak nasza lwowska w niedzielny wieczór z poza Żółkiewskich parkanów — wyrzekł Hawrat, stając koło balustrady — ale pani tam pewnie nigdy nie była?
— A pan był?
— Byłem nieraz.
Głos jego zabrzmiał twardo i ostro. Zapatrzył się chwilę w czerwone smugi światła i zwrócił się nagle ku Helenie:
— Chodźmy dalej!
Poszli pod drzewami milcząc, jakby pomiędzy nimi przeszedł jakiś cień. Helena czekała, czy on nie zrobi żadnej aluzji do pierwszego ich spotkania.
Ale on w tej kwestji zupełnie milczał. Tylko obracał machinalnie w ręku róże, które ciągle jeszcze niósł ze sobą.
Helenie się zdawało, iż od czasu do czasu obrzuca ją ciekawem spojrzeniem, jakby chciał zbadać, z kim ma do czynienia.
Uczuła się tem głęboko dotkniętą.
Wszystko w tym człowieku za zbliżeniem się drażniło ją i bolało. W głębi swej duszy wykołysała tę dziwną postać i tylko raz jeden na chwilę, gdy się zjawiła z czarnych draperyj gondoli, zdała się jej godną wyobrażenia, jakie o niej powzięła.
A mimo to czuła się tak szczęśliwą, iż wreszcie go odnalazła, że pierś jej, zdawało się, nie mogła pomieścić tej radości.
— Co zrobimy z różami, które miała pani posłać Wenecji? — zapytał nagle wskazując na kwiaty. — Przeznaczyliśmy je morzu, chodźmy do Stabilimento i wrzućmy je z werandy w wodę. Chce pani?
Lecz Helena szybko zaprzeczyła.
— Nie!... nie tam.
— Dlaczego?
— Tam brzydko... tam się ludzie kąpią.
— A!... prawda!...
I po chwili milczenia dodał z radością w głosie:
— Pani jesteś artystką?
— Nie! Nie jestem artystką.
Żachnął się niecierpliwie.
— Pani mnie nie rozumie. Pani sądzi, że ja przypuszczam, iż pani jesteś aktorką, malarką, rzeźbiarką... Co znowu! Pani jesteś lepiej, wyżej. Pani jesteś artystką w odczuwaniu życiowego piękna... No... i cóż... jesteś pani taką artystką? Czy zgadłem?
Z całą szczerością odparła Helena.
— Zgadłeś pan!...
On zaczął się śmiać jakimś cichym, nerwowym śmiechem.
— To dobrze!... To bardzo dobrze!... Nie chce pani, aby te kwiaty, które pani przedstawiają się jako zbiór czaru delikatnej woni, barw i kształtów, weszły w kontrast z temi karykaturami, które pluszczą swe reumatyzmami pokrzywione ciała pomiędzy sznurami bezpieczeństwa... To ładnie! To dobrze! To po kobiecemu, ale ładnie po kobiecemu!...
I po chwili dodał znów z wielką radością:
— Cieszę się! cieszę się!...
Mimowoli Helena spytała:
— Z czego?
— Bo to mi pani sylwetki nie psuje... bo ja sobie panią taką może przedstawiałem.
— Pan... sobie mnie przedstawiał?
— Naturalnie. Czy pani sądzi, że nie myślałem o tobie? Czy pani tak sądzi?
Stali już przed kratą bramy, prowadzącej do ogrodu willi.
Ona była w cieniu.
Na jego twarz padało pełne światło.
Chciała mu odpowiedzieć, iż sądziła się zupełnie zapomnianą wobec jego wycieczek do Wenecji, lecz w porę opamiętała się. Uznała, że podobne powiedzenie byłoby głupie i niestosowne. Na ustach jego dostrzegła cień ironji.
— Nie, nie sądzę!... — odparła krótkim, prawie suchym głosem.
Pchnęła bramę i weszła do ogrodu.
— Pani mieszka w Stabilimento?
— Tak
— Ja także.
— Wiem o tem!
Przeraziła się tych słów, chciała je cofnąć, było już zapóźno. On jednak miał tyle taktu, że tych jej słów nie podniósł.
Przechodząc, rzucił na krzak róż trzymane w ręku kwiaty.
— Niech umrą przy swoich — wyrzekł z jakimś smutnym uśmiechem. — Lżejszą będzie im śmierć, mniejszy ból.
Teraz Helenie wydało się to, co zrobił ładne i pełne wdzięku, lecz schowała w głębi swej duszy odniesione wrażenie.
Doszli już do drzwi willi — Helena weszła do sieni.
— Dobranoc panu! — wyrzekła cicho.
— Pani już idzie do pokoju? — zapytał Hawrat jakby z żalem — noc tak piękna, chodźmy przejść się trochę!
Przed oczyma Heleny przesunęły się nagle sylwetki papieskiego sekretarza, kupca z Tryestu...
— Nie — wyrzekła najsłodszym, na jaki mogła się zdobyć głosem — jestem znużona... idę na górę. Dobranoc panu!
Zebrała fałdy sukni i, nie podając Hawratowi ręki, weszła szybko w głąb sieni.
Po czerwonym, sukiennym dywanie zaczęła wchodzić na schody.
Elektryczne światło oblewało ją całą.
Patrzącemu z dołu mężczyźnie wydała się nagle dziwnie ponętną i piękną.
Blada, wysoka, kształtna, w wielkim kapeluszu na drobnej główce, osadzonej rasowo, niosła z wdziękiem i gracją wybornie skrojoną suknię, która niezliczoną ilością fałdów, na kształt przewróconego kielicha kwiatu, wlokła się za nią z delikatnym szelestem.
Już na zakręcie — zwróciła raz jeszcze twarzyczkę ku niemu i z pod długich rzęs spojrzała smutnie i trochę surowo.
Coś chorobliwie marzącego było w wyrazie tych oczu i w linji jej opuszczonych ku dołowi ust.
Skinęła głową — i znikła na zakręcie schodów.
Hawrat postał chwilkę i patrzył jeszcze w pustą już przestrzeń.
Wydała mu się ona teraz jakąś wizją, spowiniętą w lekkie muśliny.
Przytem chód jej był bardzo piękny, równy i szlachetny.
Potarł ręką po czole i pomyślał.
— To jakieś niezwykłe zjawisko!
Stanął niezdecydowany.
Chciał powrócić jeszcze do Wenecji — ale nagle Wenecja wydała mu się daleką i za jakąś mgłą zimną ukryta.
— Nie pojadę... pójdę do pokoju... może czytać będę... prędzej zasnę...
A jednak tej nocy ani Hawrat, ani Helena tak prędko zasnąć nie mogli.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.