Przejdź do zawartości

Strona:Gabriela Zapolska - Jak tęcza.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Miała więc przeczucie, nienawidząc Wenecji, miała przeczucie, uciekając z jej łona, okrytego zwodniczym blaskiem kryształów złoceń i świateł.
Czuła w niej rywalkę, czuła, że kiedyś staną oko w oko — ona, melancholijna słowianka, z tą oblubienicą płomienną Adrjatyku o rudych, gorących włosach. Ona — Helena, ze swej strony przedstawiała duch, chorą, smutną duszę, rwącą się w przestrzeń, wpatrzoną w zamglone światy. Dusza ta była tylko „ciekawa“ widocznie i to ciekawa na krótką chwilkę, bo on przeszedł koło niej z królewską obojętnością, rzuciwszy jej parę słów wyjaśnienia, tak, jakby obtarł miłosiernie zroszone śmiertelnym potem trwogi jej stygnące skronie.
A tam otchłanią wód oddzielona, śmiała się ta potężna i wielka Zdetronizowana, która ze śmiechem bachantki zstąpiła ze złoconego tronu i ułożyła się wdzięcznie na łożu róż i heliotropu. Zapomniała szybko o hołdach, jakie jej nieśli dumni dożowie Grimani, lub Mocenigo w swych złoconych, powłóczystych szatach, ale sto razy chętniej przyjmowała hołdy i dzięki rozkochanych par, którym cichy, a pełen czaru przytułek dawała.
I z taką Wielką Niezwyciężoną, mającą po swej stronie czar i rozkosz zmysłowych upojeń, stanęła do walki — biedna, dręczona trwogą i oślepiona przerażającą prawdą dusza Heleny.
Woń ducha pokrył gorący, upajający zapach rozkochanych, białych ramion.
Bezsłowną skargę duszy zagłuszył szept purpurowych ust poza wachlarzem ukrytych.
Helena opuściła w zniechęceniu najwyższem ręce i róże upadły na ziemię, u jej stóp białych i wąskich.
Wzrok jej popłynął przez lagunę i wpadł pomiędzy światła i barwy, grające w drżącej wodzie.
Z pokorą prawie pochyliła głowę.
— Byłaś mi bezlitosną — myślała — bezlitosną w twym triumfie i — wszak uciekłam przed tobą... znalazłaś mnie i tu — wyciągnęłaś twe przepotężne ramię i zabrałaś mi pod twój welon z mgły morskiej i srebra gwiazd utkany Tego, o którym śniła dusza moja!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Gdzie jest teraz on?... Gdzie?
Pod kolumnadą świateł krąży po flizach placu Marka, nad którym we framugach i na kapitelach drzemią wpół senne pary gołębi.
Jak posągi z czarnego marmuru, o opalowych twarzach, w których wprawiono djamenty ócz, stoją Wenecjanki, spowite w swe szale. Korony czarnych włosów wieńczą im żałobną aureolą czoła.