Przejdź do zawartości

Jak tęcza/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Jak tęcza
Podtytuł Powieść
Wydawca „Lektor“ Instytut Literacki Sp. z o.o.
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia „Udziałowa“ we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.

Nazajutrz — wczesnym rankiem zastukano do pokoju Heleny.
Wsunęła się dyskretnie kwieciarka i na komodzie postawiła ładny i zgrabny koszyczek, cały przystrojony liliowemi dzwonkami i białemi różami, poczem ukłoniwszy się, wyszła.
Helena wyskoczyła z łóżka i pobiegła ku kwiatom. Namiętnie kochała kwiaty, a to „dzień dobry“, skropione srebrną rosą, wydało się jej czemś niezwykle miłem. Nikt jej do tej chwili nie obdarzał kwiatami. I nagle zrobiło się jej jasno na duszy i pogodnie. Tak, to u drzwi jej stawała miłość, ta miłość, po którą ona biegła w świat ze Lwowa. Znalazła ją prędzej, niż przypuszczała. Bosa, z włosami rozwianemi na nagie ramiona, z których zsuwają się liliowe batysty, uśmiecha się do kwiatów, zanurza w wonne kielichy róż twarz od snu jeszcze ciepłą.
— Róże! szepcze do siebie, róże!...
Gdy zeszła rano do kąpieli, na dół, do łazienek hotelowych, osłonięta lśniącym, długim płaszczem, z fiołkowej sycylienny, spotkała w westybulu Durantina, który powracał z picia żentycy. Był bardzo elegancko ubrany w komplecie białym, flanelowym, w białych butach i kapeluszu słomkowym, opasanym białą wstążką. Robił wrażenie sylwetki Guy, Gontran i Gaston, wyciętej z albumu Marsa. Przywitał Helenę z przesadzoną grzecznością. Szybko zaproponował jej przeniesienie się podczas obiadu od ogólnego stołu do osobnego stolika na werandę.
— Nie mogę patrzeć, gdy jem, na brzydkie kobiety! — tłómaczył, patrząc przytem figlarnie w oczy Heleny. Ona przystała. Zaczynała teraz powoli tracić wolę i czyniła to chętnie i z całą ufnością. Ciągle powtarzała sobie, że Durantin nic nie może popełnić takiego, coby grzeszyło przeciw zasadom przyzwoitości towarzyskiej.
Zjedli więc obiad pod werandą, przy małym stoliku, na którym kwieciarka postawiła pęk ślicznych róż.
Podczas deseru ta sama kwieciarka, dyskretna i uśmiechnięta, postawiła przed nimi koszyczek, napełniony wyborowemi owocami. Helena zauważyła, iż stolik ich zwraca ogólną uwagę. Frejliny, wracając z obiadu, zatrzymały się i długo przypatrywały się Helenie przez lornetkę, jakby po raz pierwszy ją ujrzały.
To ją zmieszało.
Zdawało się jej, że powinna była pozostać przy ogólnym stole, lecz stało się, należało już przyjąć ten fakt, jako rzecz spełnioną.
Popołudnie spędzili w parku, wieczór w teatrze. Durantin był ciągle pełen przesadnej grzeczności, nie posuwając się do żadnej poufałości, co Helenę niezmiernie podbijało.
Zapytał ją jakby od niechcenia, skąd pochodzi, a na jej nieśmiałe wtrącenie, iż posiada kamienicę, odparł:
— To bardzo przezornie!
Helena nie mogła zrozumieć znaczenia tych słów. Dlaczego — „przezornie“. — Nie chciała jednak pytać.
Następnego ranka dostała znów kwiaty. Róże i owoce czekały na nią przy obiedzie. Popołudniu pojechali znów na spacer i jeździli drogą wśród gór, spotykając co chwila ekwipaże. Helena zauważyła, iż mężczyźni zaczynają się za nią oglądać. Przypisywała to swej urodzie, która rzeczywiście była senzacyjnie podniesiona bardzo wykwintnemi strojami i modną fryzurą. Durantin zdawał się nią pysznić i popisywać. Prowadził ją tam, gdzie było najwięcej osób. Kilkakrotnie napomykał, że w Rzymie Helena mogłaby zrobić senzacyę — swą dystynkcją i wielkopańskiemi manierami.
— To zaszczyt dla mężczyzny ukazać się w pani towarzystwie — powtarzał kilkakrotnie.
Dziwił się tylko, że ma mało klejnotów. Ona, ciągle zawstydzona, kłamała, iż właściwie swoje klejnoty zostawiła w domu.
— Paryżanki podróżują ze swemi klejnotami! — mówił Durantin — taka Otero, Liany de Pugy...
Helenę to nieprzyjemnie dotknęło.
— To Otero — odparła wyniośle — nie ja.
— Cóż... Otero — wyrzekł Durantin — ona także jest piękną kobietą. Dla mnie istnieją tylko piękne i brzydkie kobiety.
Po kilku dniach Helena i Durantin byli bardzo zaawansowani. Kwiaty, cukry, owoce, powozy były do dyspozycyi Heleny. To samo zachowanie się, pełne szacunku i przesadzonej galanterji ze strony Durantina trwało niezmiennie. Było coś rycerskiego w jego sposobie postępowania. U nas, w kraju, w ten a nie w inny sposób mężczyźni starają się o rękę kobiety. Najwyraźniej Durantin zaznaczał się jako konkurent i to zupełnie poważny.
Helena czuła zawrót głowy. Tego nie spodziewała się zupełnie. Na samym wstępie spotkać pretendenta na męża... Zaczynała teraz powoli rezygnować ze swego pragnienia miłosnych, gwałtownych wrażeń. Partja ta przedstawiała się jej sama przez się niepospolicie i wyrywała ją z nudnego otoczenia lwowskiego. Rzym! Włochy! Mąż na stanowisku świetnem, imponującem. Przytem — Francuz, egzotyczne uczucie — coś, co działa na nerwy i podnieca ciekawość. Lecz należało wyświetlić sytuację. Może on przypuszczał, iż ona posiada więcej niż ma w istocie.
Pewnego więc wieczoru, chodząc po parku Axelmansteinu — Helena opowiada mu stan swych interesów, opowiada dokładnie wartość kamienicy i ileby można osiągnąć, gdyby... gdyby przyszło ją sprzedać.
Lecz on przerywa jej żywo.
— Poco sprzedawać! Jeśli się dobrze rentuje, nie powinna pani sprzedawać, to najlepsze ulokowanie pieniędzy.
— Tak... ale...
Zresztą Durantin bardzo szybko zmienia temat rozmowy. Widocznie pieniądze go nie interesują, ma sam bardzo ładną pensję i dochody. Tego wieczoru po raz pierwszy bierze rękę Heleny i z delikatną, lekką pieszczotą całuje każdy jej palec jeden po drugim. Ona stara się usunąć rękę, ale czyni to nie szczerze, boć doznaje wielkiej przyjemności w tych pocałunkach cynicznych z całą umiejętnością i rutyną znającego się na rzeczy mężczyzny.
W tej chwili z cienistych krzaków wysuwa się rosła postać Edwina Lipszyca, kupca z Turynu.
Przechodząc, obrzuca złowrogiem spojrzeniem Helenę i Francuza, poczem niknie w oddali.
Durantin śmiać się zaczyna.
— Uprzedziłem go! — szepcze wesoło.
Helena uczuwa zdziwienie. Uprzedził go? W czem? Czy on przypuszcza, że ona poszłaby za jakiegoś kupca z Turynu?
Durantin widocznie odczuwa, co się w niej dzieje, gdyż dodaje trochę sentymentalnie:
— Och! Ruy Blas był lokajem, a kochał się w królowej...
To Helenę uspokaja. Wyprostowuje się i stara się przybrać chód królewski. Durantin sięga znów po jej rękę.
— Cudowną masz pani rękę — szepcze wśród pocałunków.
Mimo jednak tego zbliżenia, tego ciągłego przebywania ze sobą, Helena czuje, iż pomiędzy nią a Durantinem niema nic wspólnego. Gdy się wyczerpie repertuar watykański i przegląd strojów kuracjuszek, pozostaje jakaś pustka, którą napróżno Helena próbuje zapełnić. Zdziwiło ją niezmiernie powiedzenie Durantina:
— Pani jesteś najinteligentniejszą kobietą, jaką w życiu spotkałem.
Wiedziała, że umysł miała dość rozwinięty, czytała wiele. Weryho także nie mało przyczynił się do rozjaśnienia jej pojęć — lecz być „najinteligentniejszą kobietą“, jaką ten dyplomata spotkał? — to zdawało się jej trochę dziwne.
— I zapytuję się siebie — ciągnął dalej Durantin — po co pani tyle wiedzy?
— Jakto? wszak u nas od kobiet wymagają mężczyźni inteligencji.
— Och! Ja mam inne pod tym względem pojęcia. Dla mnie wystarcza w kobiecie piękność.
— Ależ — głupia żona, choćby była najpiękniejsza, tylko ujmę przynosi.
— Nawet żonie wystarcza tylko uroda!
Helena zamilkła, lecz zrobiło się jej jakoś dziwnie, niejasno.
Uczuła, iż przy boku tego człowieka odegrywa rolę tylko kształtnego manekina. Gdy uroda jej zniknie — przestanie istnieć dla niego.
To dziwne.
Druga rzecz dziwną także jej się wydawać zaczynała. Oto — Durantin nie złożył jej wizyty.
Jakkolwiek mieszkała tylko w hotelu, ale zdawało się jej, że niejako jego obowiązkiem było zostawić u niej choćby bilet. Zaczęła przypuszczać, że Durantin czeka na zaproszenie z jej strony. Może tak kazały zwyczaje francuskie. I postanowiła przełamać lody.
Wieczorem, siedząc przy stoliku na werandzie przed szklankami oranżady, Helena i Durantin milczeli. Zdawać się mogło, iż słuchają śpiewu Tyrolek, ukrytych wśród krzaków, lecz z pewnością tak nie było. On od czasu do czasu, obrzucał okiem znawcy jej czarną, gazową suknię, z pod której przebijały się srebrno-szare fałdy jedwabnej podszewki. Olbrzymie boa gazowe — przetykane różami z popielatych aksamitek, otaczało jej szyję i wiło się aż ku ziemi, służąc za rodzaj puszystego tła kształtnej główce, okrytej dużym, czarnym kapeluszem, formy Louis XVI z wielkiemi, cienistemi skrzydły.
Długi oksydowany łańcuszek — przetykany opalami — zwieszał się z jej szyi, zakończony ślicznym, starym flakonikiem cennie wyżłobionym w kawałku górskiego kryształu i opasanym siateczką z srebra weneckiej roboty. Łańcuszek ten okręciła Helena na palcu, a założywszy łokieć o poręcz krzesła, siedziała tak śliczna, cała jak cacko, jak prawdziwa modna rycina z twarzą marmurowo białą, wśród której świeciły gorączkowo jej wielkie o sinawych powiekach oczy.
Helena nie słuchała śpiewu Tyrolek — przeciągłe ich tony nie przemawiały już do jej duszy, jak przed tygodniem — ona w tej chwili starała się dobrać odpowiednie słowa, aby upoważnić Durantina do złożenia jej wizyty. Idzie jej to niesporo. Wreszcie zdenerwowana, płonąc śmiałością, pyta:
— Dlaczego pan mnie do jej pory nie odwiedził? Niech pan przyjdzie jutro.
Durantin podnosi głowę, patrzy na nią sekundę, nie odpowiada, aż wreszcie swobodnym zupełnie tonem zaczyna.
— Ja mam lepszy projekt... Jutro pojedziemy do Berchtesgaden.
Helena nie może zrozumieć, w czem pojechanie do Berchtesgaden może przeszkodzić obowiązkowej wizycie, którą zwykła grzeczność nakazuje — lecz nie odzywa się, bo oto Durantin roztacza przed nią cały plan wycieczki do Berchtesgaden.
— Wrócimy wieczorem, a może jutro rano! — dodaje, jakby od niechcenia.
I jadą do Berchtesgaden nazajutrz po obiedzie. Helena jedzie jakaś niepewna i niezadowolona sama ze siebie. Owe podniecenie gorączkowe, które miała w sobie przez ten tydzień, niknie jakoś stopniowo, a ogarnia ją jakiś niepokój, jakieś dziwne uczucie osamotnienia, gdy jest przy boku Durantina. Boi się, aby nie napadło ją znów to uczucie lęku, ta straszna trwoga, wśród której z niej życie zdaje się odbiegać. Nie miałaby wtedy punktu oparcia, nikogo. Smutek straszny zaczyna się zakradać do jej duszy. Walczy z nim — lecz dziś, jadąc właśnie do Berchtesgaden, więcej niż kiedykolwiek zaczyna się poddawać temu smutkowi. Durantin przeciwnie — jest rad, wesół, rozgadany. Jest w nim jednak jakiś odcień pewności siebie, który Helenę drażnić zaczyna. Przytem nagle dostrzegła pewne nieprawidłowości w zachowaniu się papieskiego sekretarza. Idzie przed nią, wchodzi w drzwi pierwszy — siada, gdy ona stoi.
Dawniej nie zuważyła tych drobiazgów. Brzydkie jego zęby drażnią ją także. Wmawia w siebie, iż jest zanadto zdenerwowana, a jednak odwraca się mimowoli i w migającej po za oknami wagonu zieleni szuka jakiegoś dla wzroku wytchnienia.
Gdy przyjechali do Berchtesgaden, lodowe zimno owionęło Helenę. Ubrała się w biały szewiotowy kostjum, nie przeczuwając tego zimna. Durantin zaproponował jej, ażeby pozostali dla przypatrzenia się wschodowi słońca z balkonów hotelu, który jest tu urządzony z całym angielskim komfortem.
— Pan zna Berchtesgaden? — zapytuje Helena.
— Tak — odpowiada Durantin — i wiążą mnie z niem jak najmilsze wspomnienia.
Coś wstrętnego skrzywiło usta Francuza. Jadą właśnie w stronę hotelu. Olbrzymia, wspaniała, majestatyczna panorama rozesłana dokoła chłonie w siebie resztki dogasającego słońca. Ze wszystkich stron słychać dzwonki o cichym, trochę stłumionym odgłosie. Poczepiane domki, chaty drobniuchne, małe jak zabawki dziecinne, bieleją wśród skał. Jest to wielkie, wstrząsające swą pięknością. Na dole rwą się potoki całe srebrno stalowe. Do jednej z gór przyczepiony w angielskim stylu postawiony hotel szpeci ten wspaniały szmat ziemi.
Za chwilę — Helena i Durantin na tarasie hotelowym przed stolikiem na czerwono polakierowanym, na krzesłach zielonych, jak trawa, siedzą — ona drżąc z zimna owinięta pożyczonym od portjera pledem — on ciągle pewny siebie, przybierając teraz jakieś miny zwycięzcy, który łaskawie ofierze swej trochę uprzejmości udzielać raczy.
Przed nimi herbata i kawa, do której Durantin kazał podać koniak. Helena nie mówi prawie nic, czuje wstrząsający w sobie niepokój, coś nakształt kurczu ściska jej gardło. Pod pledem zacisnęła dokoła szyi ręce i siedzi tak bardzo blada, z oczyma nagle podsiniałemi, patrząc przed siebie szklanym wzrokiem, nie widząc nic, pomimo ogromu przestrzeni. Czuje, iż w tej chwili może rozegra się los jej życia. Czuje, że z ust Durantina padną wyrazy stanowcze. Kobiety mają przeczucia takich chwil i nigdy się w nich nie mylą. O! jak Lwów jest w tej chwili od niej daleko, jak bardzo daleko jej salonik i dwa zielone fotele, na których ona i Weryho tyle chwil spędzili... Zawieszona wysoko, przyczepiona do stromego boku góry — na tarasie hotelu drży z zimna i wzruszenia przy boku nieznajomego mężczyzny, który los jej w swej woli uwięził
Jak Lwów daleko!
Klekocą dzwonki, słychać nawoływania. W górze — pod stropem niebios bledną wierzchołki gór. Jedną ścieżką nad samą krawędzią schodzi powoli cały sznur turystów. Wydają się mali jak laleczki i giną w kępach szarawej zieleni. Wreszcie skryli się za odłamem skał. Teraz tą samą ścieżką idą krowy — pełzają prawie, kładąc się bokiem na ścianę góry. I krowy znikły za odłamem skał. Powoli ustaje ruch. W oknach chatek przebłyskują ognie. Wysoko, na odłamie skały, płonie niewielki stos i, szamocząc się z wichrem, kona.
Jak Lwów daleko!
Na taras wchodzi kelner. Przynosi świeżą herbatę. Durantin nalewa kieliszek koniaku. Zachęca Helenę do picia. Ona odsuwa kieliszek. Nie, nie trzeba jej podniecającego trunku. W niej w tej chwili rozegrała się marzycielska natura. Ona potrzebuje łagodnych słów, delikatnej pieszczoty, szeptu, który do marzeń kołysze. Czeka na te słowa i lęka się ich. Jeżeli Durantin odczuje ją, znajdzie w swej duszy to, na co jej dusza czeka, wtedy skończy się wszystko, człowiek ten posiądzie ją całą na zawsze i do śmierci.
Czeka tych słów i lęka się.
Wobec ogromu tej piękności natury, dusza jej zbudziła się i pragnie.
Pragnie.
Dusza — nie zmysły.
Dusza — ta z płaszczyzn szarych i smutnych, wśród gór, jak zmrożony ptak, nie umie szybować na wirchy i nagle porwał ją lęk i nagle rwie ją tęsknota: ktoś, kto po nią się schyli, nie znajdzie oporu. Bo przed Durantinem nie kobieta się w tej chwili znajduje — lecz duch, duch bardzo roztęskniony, niepewny i smutny.
Po duch ten sięgnąć trzeba.
Lecz on, ten cały zmysłami żyjący mężczyzna, sądzi, że przyszła chwila.
Wyciąga swe nogi obute w szarą irchę, zapalony papieros przylgnął mu do dolnej wargi, na której igra jakiś dziwny uśmiech. Patrzy na drzwi pokoju, który zajęła Helena, a które wychodzą na taras. On ulokował się w przeciwległem skrzydle hotelu.
— Tak... tak.. — mówi jakby sam do siebie — to ten sam pokój.
Helena milczy, lecz słucha.
— Dziwny zbieg okoliczności — mówi dalej Francuz — i pani wie — ciągnie z tym samym uśmiechem — siedzieliśmy tak samo przedtem na tarasie i piliśmy herbatę!
Helena zdobywa się na zapytanie.
— Kto... my?
— Ja i jedna śliczna dama z Reichenhallu. Przyjechaliśmy tu na wycieczkę. O! spędziliśmy nader miłe chwile. Już wyjechała... Mieszkała także w Axelmansteinie. Była nadzwyczaj elegancka. Coś kosmopolitycznego... Zresztą piękna kobieta — to produkt internacjonalny. Ta była rzeczywiście piękna. Podróżowała sama. Mówiła, że jest wdową... Później pokazało się, że czekał na nią w Wiedniu jej przyjaciel. Pojechali dalej. Robiła w Reichenhallu furorę... Tak jak pani. Zaszczytem dla mężczyzny było znaleść się w jej towarzystwie.
Wzrok jego dziwny, przejmujący, straszny, pobiegł znów w stronę uchylonych drzwi pokoju.
— Spędziliśmy niezwykle miłe chwile... Przyjechaliśmy na parę godzin, bawiliśmy dwa dni...
Umilkł, przygryzł usta, wreszcie jakby przypomniał sobie o istnieniu Heleny.
Rzucił na tacę zgasłego papierosa, powstał i zbliżył się ku pobladłej kobiecie.
Pochylił się nad nią tak blisko, iż oddech jego przepojony tytoniem czuła, a ręka jego oparła się poufale o jej krzesło.
— Nie wątpię, że i ta wycieczka pozostawi nam równie miłe wspomnienia — wyszeptał z galanterją.
Ona usunęła się prawie cała w pled i siedziała tak jak martwa, nie mogąc znaleść słowa, nie mogąc zrobić żadnego gestu.
On pomylił się co do jej milczenia.
Sądził, iż ogarnęło ją tak wielkie wzruszenie.
Uznał za stosowne, iż należy być dyskretnym.
— Pójdę się przejść trochę! — wyrzekł z uśmiechem — powrócę za pół godziny, wejdź do swego pokoju, bo jest chłodno, dobrze?
Nie czekając na jej odpowiedź, skłonił się nisko, uśmiechnął raz jeszcze filuternie i znikł poza wejściowemi drzwiami jak widmo.
Helena siedziała jeszcze chwilę.
Teraz już cień ogarnął góry i cień ten zaczynał płynąć od szczytów ku dołowi jak welon krepy, przetykany jaśniejszemi smugami. Coraz więcej świateł połyskiwało wszędzie. Była to iluminacja, przebijająca się przez welon mgły. Światła te robiły wrażenie purpurowych gwiazd uwięzionych w przestrzeni.
Helena wpatrzyła się w jedną z tych gwiazd, większą i bardziej płomienną.
— To dlatego... dlatego! — pomyślała, nagle przedstawiając sobie dokładnie całą sytuację.
Wstrząsnęła się cała.
Obejrzała się dokoła.
Niedaleko wpół otwarte drzwi jej pokoju ciemniały tajemniczo... tego pokoju!...
Co za upadek, duch jej! ha! ha! duch!... a potem Watykan, salony rzymskie, stanowisko żony dyplomaty!...
I ten pokój! ten pokój, przez który zaledwie się przesunęła i który obrażał ją teraz swem istnieniem tak, jak ten cały hotel, jak to całe Berchtesgaden.
Porwała się szybko. Zrzuciła ze siebie pled.
Uciec!
Uciec jak najspieszniej, precz, nie widzieć na oczy tego człowieka, który śmiał myśleć, że i ona przyjeżdża tu na wycieczki w myśli wesołej, chwilowej zabawy.
Wpadła do pokoju, porwała kapelusz, rękawiczki, parasolkę, torebkę i jak szalona zbiegła po schodach.
Portjerowi rzuciła dziesięć marek.
— To za mój pokój!
Biegła teraz w stronę kolei. Zapamiętała, gdzie jest dworzec. Nie lękała się spotkać Durantina. Było w niej tyle rozpaczliwej energji, iż czuła, że potrafi wyrwać się od niego i cisnąć mu nawet w twarz swój gniew i pogardę.
Gdy dopadła do stacji, ciemno już było zupełnie.
Garstka turystów, ubranych w wełniane pończochy, z workami na plecach i olbrzymiemi kijami w rękach, oczekiwała na odejście pociągu.
Był to ostatni pociąg, który odchodził z Berchtesgaden.
Helena, kupiwszy bilet, usiadła w kącie werandy.
Drżała tak strasznie, że musiała pomiędzy zęby założyć chustkę, aby zapobiec głośnemu szczękaniu. Teraz energja ją opuściła. Łzy napływały jej do oczów. Lękała się strasznie, aby Durantin, szukając jej, nie zjawił się na peronie. Zamiast obelg byłaby wybuchnęła płaczem. Jakże strasznie nienawidziła się teraz.
Wreszcie pociąg był gotów do odjazdu i Helena wsiadła do wagonu. Wtuliła się w sam kąt, lecz nie zamykała okna. Chciała dostać zapalenia płuc, chciała umrzeć.
Teraz rozumiała wszystko. Teraz wiedziała, co znaczy owe „przezornie“ — na wiadomość o posiadaniu domu, co znaczyły uśmiechy portjera, lornetowanie starych frejlin. — Wszyscy ją mieli za kokietkę i całe zachowanie się Durantina względem niej, natchnione niby fałszywym szacunkiem, nie dążyło do niczego więcej, jak do chwilowej zabawy. A ona — szalona — głupia mieszczanka sądziła, że ten dyplomata ma zamiar starać się o jej rękę..
Ach! Jakże sobą gardziła.
Wreszcie przybyła do Reichenhallu. — Wsunęła się cicho do swego numeru, jakby wstydziła się wszystkich. Na progu powitał ją zapach więdnących kwiatów. To ranny bukiet Durantina zwiądł na stole w kryształowym wazoniku. Porwała go i wyrzuciła do parku.
Gdy otworzyła drzwi, oblało ją zielone, przeźroczyste światło. Przypomniała sobie ów wieczór, podczas którego doznała takiego niezwykłego, podniosłego uczucia, ów wieczór cały z seledynu i szmaragdu, gdy widziała się tak bardzo piękną, tak inaczej piękną, niż zazwyczaj i gdy w tym pięknie oddychała, odpoczywała wtedy całą swą istotą, wywyższona ponad wszystko, co marne i brzydkie, odgrodzona swą własną pięknością, która była nią całą i tworzyła dokoła niej świat odrębny, czarowny.
A teraz?
Jakże nisko jest w tej chwili! Zdaje się jej, że cała jest obłocona, obryzgana cuchnącą miazgą, której już nic z niej nie zmyje. Wychodzi na ganek, może tu zdoła odnaleść siebie, piękność swej istoty, może zdoła wznowić się choć na chwilę, oderwać, zapomnieć...
Obok niej na balkonie stoi pan Edwino Lipszyc, kupiec z Turynu.
Zobaczywszy ją, zbliża się ku balustradzie balkonu. Ona nie widzi go prawie, nie chce go widzieć, ona chce pozostać ze sobą.
Lecz on ma inne dążenie. Widocznie jej zażyłość z Durantinem i w nim wzbudziła dwuznaczne o niej mniemanie. Stoi przez długą chwilę wpatrzony w nią swym pałającym, namiętnym wzrokiem. W ustach jego gaśnie papieros. On patrzy na nią ciągle i oddycha ciężko. Wreszcie decyduje się. Pragnie jej dać znać o sobie i szybko z papierosa zwija kulkę papierową.
Kawiarnianym, brzydkim gestem, bardzo wprawnie rzuca tę kulkę na zapatrzoną w przestrzeń załzawionemi oczyma kobietę.
Kulka uderza ją w sam policzek. Jest pośliniona i wilgotna.
Helenie zdaje się, że ją ktoś uderzył w twarz.
Porywa się jak szalona. Kulka osunęła się i zatrzymała na fałdach stanika. Helena sądzi, że to jakiś owad, chwyta ją w palce i odrzuca z wstrętem.
Edwino Lipszyc, kupiec z Turynu, tymczasem ze swego balkonu szepcze:
— Bonsoir Madame...
Ona, jak zranione zwierzę, cofa się do swego pokoju. Za nią przez otwarte drzwi wpływa struga zielonawego światła. Helena tak jak jest ubrana, w kapeluszu, w boa, pada na łóżko i leży tak po ciemku, a z oczu jej nawet nie płyną łzy.
Dusza jej tak czuje się na nią rozżalona, że nie pozwala jej nawet na ulgę łez.
— Patrz, coś ze mną zrobiła! — mówi jej duch, który, surowy i groźny, sądzi w tej chwili jej strojne, wonne, pełne próżności ciało.
Sądzi i — potępia.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.