Przejdź do zawartości

Jak tęcza/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Jak tęcza
Podtytuł Powieść
Wydawca „Lektor“ Instytut Literacki Sp. z o.o.
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia „Udziałowa“ we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

— Pytasz mnie pani, czy list twój czytać zechcę? Ależ przyleciał do mnie, do mego cichego i ciemnego kąta, jak blado-liliowy motyl, którego zagnała... burza. Czytam skrzydła tego motyla i znajduję na nich moc hieroglifów czarownych. Upajam się niemi. I choćby pisane były tylko pyłem, który wiatr niesie, to i z nich jeszcze utworzę sobie całą kaskadę brylantów, pod tą kaskadą głowę swą podłożę i choćby chwilę mieć będę całą aureolę jasności dokoła swej duszy. Bo to słowo, które mi pani chcesz na smudze szmaragdowej mgły górskiej przesłać, w hieroglifach liliowych najjaśniej promienieje. Piszesz mi, „zrozumiałam cię!“ A jednak nie, tyś jeszcze mnie nie zrozumiała. Ty się lękasz jeszcze, ty się wahasz w progu tych pałaców, które ja z tobą energią i siłą wznoszę co chwila. Dlaczego się wahasz? Codzień, co minuta możesz mieć inny dach nad głową, kolumny z innych malachitów, alabastrów, jaspisów, korali otoczyć cię mogą, a na twe skinienie, jakieś duchy, o! takie w mglistych szatach nabijanych rosą zniosą ci najpiękniejsze Piękna, jakie duszę ludzką w ekstazę wprowadzić są w stanie.
Ja takich chwil mam miliony, jeden gest piękny, jeden smutek, jeden ból, jeden blask słoneczny i jeden cień przy tym blasku, kilka tonów urwanego śpiewu, sygnaturka w oddali, krzyż na wpół spróchniały, biały kot na czarnym aksamicie, złoty grzebień wpięły w warkocz, opadająca róża, — i mam już moje pałace, mam cały płaszcz z gwiazd utkany, który zapada pomiędzy mną a realnym światem. Takich bogatych wrażeń, które aż bolą mnie swojem bogactwem, nie ma nikt w życiu. I gdy pomyślę, że to nie wyczerpie się nigdy, że ja zawsze mogę być tym posiadaczem najcenniejszych zbiorów, pragnąłbym nawzajem oddziałać tak na Ciebie, ażebyś i ty przestała poszukiwać wrażeń, „z drugiej ręki“ — i sama je tworzyć zaczęła. Czemże jest bowiem dzieło prawdziwej sztuki? Zastanów się tylko! To jest wyrażenie plastyczne nastroju duszy tworzącego artysty. Weź przykład. Ty często na skrzydłach twych myśli garniesz ku sobie legendową postać Madonny. Tak, garniesz, bo jesteś kobietą i masz chwile prawdziwej poezji. Lecz, czy kiedykolwiek zadałaś sobie trud odtworzyć sama, według twoich duchowych pragnień i pojęć, taką Madonnę? Nigdy! Brałaś ją gotową. Szłaś do Ghirlandaja i patrzyłaś na jego dzieło. Ależ to była jego Madonna, jego pojęcie, jego skrystalizowanie legendowych marzeń. Widziałem u ciebie nad klęcznikiem Murilla. Po co! Na co! Czy — gdy mówisz Ave — żadna wizja nie wykwita z twej duszy? Gdybyś ty wiedziała, jakie ja widzę Madonny — nie przez pryzmat duszy Rafaela ani Cimabuego. Nie — one są moje — chwilami całe owite w czarną chmurę, ledwo dostrzegalne po za tą smutną czernią, prawie groźne, to znów delikatne i powiewne, gdy słońce zaświeci, jak roztopiona łza, jak rosy kropelka.
Czasem mi taka legenda przesunie się wizją wielkiego, potężnego Majestatu w koronie błyskawic, w stopach bosych, tonących w puchach gronostaji, a gdy dusza moja tonie w błogim spokoju, nie widzę wcale Madonny, lecz ją odczuwam koło siebie i wtedy jest dla mnie najprawdziwsza i najdoskonalej istniejąca. Gdy patrzę na płótna Mistrzów, doznaję chwilowo zaspokojonej ciekawości. Podpatruję ich pojęcia, widzę choć bardzo niedokładnie jakiś cień ich nastroju. Ale powtarzam raz jeszcze, dla mnie to tylko zaspokojenie ciekawości. Wychodzę z założenia, iż każde dzieło sztuki winno być dla widza pretekstem do tworzenia własnego arcydzieła. Już późno. Cisza dokoła wielka i prawie uroczysta. Wolę ten list przerwać. Mówiłem w nim dużo, ale mówiłem i także bardzo mało. Po co mam jednak pisać więcej? Skoro pani zwróciłaś się i zwróciłaś się pięknym porywem, ten zwrot zatarł „tamto“, które mogło mnie nie zdziwić, bo mnie nic nie dziwi, ale pozostawić jakby rysę, jakby coś nagle zmąciło mi czystą taflę jeziora. W tej chwili rysa się wyrównała, przedemną tafla prawie cała srebrna, ja patrzę na nią i czekam, co mi duch twój na tafli tej girlandami gwiazd rzuci?

J.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Helena, nie rozbierając się, stała długo z listem Weryhy w ręku. Prześlizgnął się po jej duszy i spłynął, nie zostawiwszy śladu. Czyta go, a w jej umyśle dźwięczały puste słowa. Chwilę spróbowała zamknąć oczy i wyobrazić sobie Madonnę. Boże stopy toną w gronostajach? Nie, nie. Ona niema żadnego własnego wyobrażenia. Same utarte, te z muzeów i reprodukcyj cisną się jej gotowe do jej mózgu. Ten Weryho jest szaleniec. Dlaczego on szuka jakichś nadzwyczajności? Do tej chwili słyszała, że za pomocą dzieł sztuki doznaje się wrażeń. On pisze, iż to jest tylko zaspokojenie ciekawości... A zresztą! Takie dyssertacje estetyczne w liście... O pocałunku ani wzmianki. Coś tam o rysie, o tafli jeziora, ale dlaczego tak szczerze i otwarcie nie pisze, jak ona to uczyniła...
Schowała list do teczki, zdjęła kapelusz i powoli zaczęła się rozbierać.
Lepiej nawet — myśli, zdejmując suknię — lepiej, że nie wspomina nic o pocałunku. Czułaby się związana czemś, skrępowana. Wszak była tak naiwna, iż w liście swoim napisała najwyraźniej „taki pocałunek łączy...“ Ot, trochę seledynowej mgły, jakaś chwila egzaltacji, marzenie o jaspisowej kolumnadzie własnego świata i szaleństwo spełnione. Najlepiej na ten list Weryhy nie odpowiadać... Trzeba być wolną... na wszelki wypadek.
Na wszelki wypadek?
Powoli wzruszyła ramionami. Co jej się roi? Ten Francuz, nieznany jeszcze przed kilkoma godzinami? Dlaczego? Los bywa rozmaity. Kto wiedzieć może, co jej właśnie przeznaczono. Czy Lwów ma być wiecznie jej siedliskiem, czy nigdy nie wyfrunie na szerszą arenę? Czy nie jest dość piękną, dość elegancką, ażeby mogła w jakimś światowym salonie reprezentować żonę jakiegoś dyplomaty, jakiejś „figury“, kogoś, stojącego na świeczniku społeczeństwa.
Wszak Durantin, gdy wracali z Chiemsee, powiedział jej wiele znaczące słowa. Ona, śmiejąc się, starała przygotować go do swego skromnego społecznego stanowiska.
— Och! Jestem tylko zwykłą mieszczanką — powiedziała z udaną swobodą — nie mam żadnych tytułów, pochodzenie moje bardzo skromne.
— Jesteś pani piękną kobietą — odparł rycersko pan Durantin — to są twoje tytuły i dowody rodowe.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.