Przejdź do zawartości

Jak tęcza/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Jak tęcza
Podtytuł Powieść
Wydawca „Lektor“ Instytut Literacki Sp. z o.o.
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia „Udziałowa“ we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Gdy się jej przedstawił jeden z mężczyzn, uczynił to z taką pewnością siebie, iż Helena przez chwilę stała niepewna, nie wiedząc, jak ma przyjąć to zachowanie się nieznajomego.
Było to w sali jadalnej Axelmansteinu po obiedzie, gdy goście z table d’hôtu się rozeszli.
Duża — banalna sala restauracyjna pusta była już prawie, tylko na brzegu stołu kończyły pić kawę jakieś dwie stare frejliny, tak wysznurowane i upudrowane, że zdawały się być jakiemiś automatami z gabinetu figur woskowych. — Helena pozostała, także pijąc powoli kawę i patrząc w okna na ogród, do którego napływali już bardzo postrojeni goście. — Pozostała głównie dla tej przyczyny, iż ów mężczyzna w popielatych butach widocznie oczekiwał na jej wyjście, stojąc tuż przy drzwiach wejściowych i udając, że przegląda rozwieszone na ścianach wycieczkowe afisze z Berchtesgaden. — Od dwóch dni, od owego wieczoru, gdy przyszedł pod jej balkon, nie opuszczał jej ani na krok, śledząc ją ciągle dziwnem spojrzeniem olbrzymich, trochę w głąb wsuniętych oczów. Zresztą był brzydki, chudy — tylko dosyć zgrabny w ruchach i nadzwyczaj czysty i elegancki w ubiorze. Ogolony zupełnie, miał pozór przebranego księdza lub aktora na urlopie. Ręce nadzwyczaj delikatne o długich, wązkich palcach utrzymywał widocznie z niezmierną starannością. Coś było w tym człowieku kociego, jakiś chód aksamitny, spojrzenie powłóczyste, jakby badawcze. — Niepokoił spojrzeniem i Helenę podbijał właśnie tym niepokojem. I teraz — gdy tak siedzi nad pustą już niemal filiżanką po kawie, czuje, jakby dreszcz przeszywający ją nawskróś, płynący od spojrzenia tego człowieka. Woli już swego sąsiada hotelowego, który trzyma się dalej, oporniej, śledząc ją tylko szybkiemi, urywanemi spojrzeniami, które strzelają z pod jego ściągniętych brwi, jak błyskawica. — Ten nie ma elegancji mężczyzny w popielatych butach, ale ma jakąś energię — coś, co imponuje Helenie i terroryzuje ją na odległość. Nie zbliża się wszakże, jakby odstręczony milczeniem, którem Helena przyjęła jego pozdrowienie wieczorne. Niemniej przeto Helena czuje, iż podobała mu się i że pomiędzy nimi istnieje prąd sympatyczny, który jej sprawia miłe wrażenie. Pomiędzy temi dwiema adoracjami Helena nagle ożywia się i nabiera wielkiej, sztucznej energji życiowej. Stroi się zapamiętale. — Pod kolumnadą Axelmansteinu kupuje trzy czarujące modele i pewną koronkową bluzkę, całą naszywaną drobniutkiemi kamieniami. — Dokoła niej spadają popołudniu całe kaskady miękkich, jasnych fularów w lila i popielatych tonach. Drobne nóżki w malowanych półbucikach wysuwają się z tych falban, jak kwiaty z osłon porte bouquet’ów. — Rankiem wczesnym biała wełna, klasycznie po angielsku skrojona, drapuje ją, jak skóra rękawiczek. — Angielskie kapelusze kształtnie stroją jej małą główkę.
Jest jedną z najszykowniejszych kobiet sezonu.
Gdy pojawi się pod tężniami lub w parku, ciągnie spojrzenie wszystkich swą elegancją i pewnym wielkopańskim wdziękiem, który ma w sobie wrodzony od dziecka. Lecz głównie ta elegancja, ta chęć okazania się modną i powabną, rozwinęła się w niej od chwili, gdy milcząco ku niej zwróciły się wybitniej adoracje tych dwóch mężczyzn. Roztacza przed nimi swe wdzięki i lekkie tkaniny swych strojów. Za nią płynie smuga delikatnej woni Cherry Blossomu pomieszanego z ambrą. — Przechodzi w obłokach lekkiego szmeru jedwabnych spódniczek i rozpylonej dokoła siebie woni perfum. Cóż dziwnego, że śladem jej, jak cienie widać postacie tych dwóch mężczyzn, znudzonych monotonią miejsca leczniczego.
Lecz ona nie chce wiedzieć o istnieniu sezonowych miłostek. Ona ciągle w swej piersi nosi pragnienie jakiejś wielkiej, gwałtownej miłości, która przeprowadzi ją przez życie, jak przez tęczę wrażeń, smutków i rozkoszy. — Czy się zakończy ta miłość małżeństwem? — Ależ tak — naturalnie. O tem Helena nie wątpi, bo inaczej myśleć jej nie nauczono. Tylko zanim dojdzie do tego ołtarza, musi się dziać coś strasznego. To pragnienie budzi się w niej pod wpływem ciągłego chodzenia jej śladami tych dwóch wpatrzonych w nią ludzi. Zapomniała zupełnie o liście, wysłanym do Weryhy, o szmaragdowej barwie mgły, o pięknie, które opływało ją całą. Teraz, gdy wychodzi na balkon, śledzi ognie papierosów, które płoną ku niej, jak dwie kadzielnice. Kładzie w uszy butony brylantowe, aby połyskiwały w ciemności i stoi tak nieruchoma, kształtna, wonna, mając przy swej głowie na straży dwa zwodnicze, złośliwe ogniki. I ten kadryl płomyków od strony dwóch mężczyzn i od strony kobiety mieni się fałszywie, gra, błyska w szmaragdowej topieli. Aż biją małe, wązkie płomyki fałszu. Helena tego nie czuje. Od czasu do czasu poruszy nieznacznie głową, aby zagrały promienie w jej uszach na tle ufryzowanych włosów. Odpowiadają jej natychmiast ogniki papierosów.
Milcząca gra blasku ułudnych fałszów.
Lecz teraz oto przyszła stanowcza chwila. Helena czuje, iż pan w popielatych butach postanowił zbliżyć się ku niej i rozpocząć rozmowę. Wstaje wreszcie od stołu i idzie prosto ku drzwiom. Pan w popielatych butach kłania się i patrząc na nią przenikliwie, zapytuje czystym francuskim akcentem — czy nie ona zgubiła kąpielową książeczkę, którą on znalazł. Na Helenę mimowoli uderzają płomienie. Czuje, iż powinna przejść, nie odpowiadając temu śmiałkowi. Lecz równocześnie pociąga ją ciekawość rozpoczynającej się miłosnej przygody. We Lwowie nikt o tem wiedzieć nie będzie, — myśli z błyskawiczną szybkością i wyciąga rękę po książeczkę. W tej chwili już żałuje tego, co uczyniła. Widzi, iż książeczka jest wydana na jego imię i że w ten sposób ten człowiek wywiódł ją w pole i zaprezentował jej się równocześnie.
— Ernest Durantin! czyta — Francuz, dodaje sama do siebie. Powoli odzyskuje przytomność. Czuje, iż powinna okazać się pewną siebie i sprytną, inaczej może odrazu doznać porażki.
— To pana książeczka — mówi, śmiejąc się i starając się mówić jak najlepszym francuskim akcentem — dlaczego pan gra komedję?
Francuz śmieje się również.
— Czy pani się o to gniewa?
Śmieje się brzydko, zęby ma żółte, lecz szafirowe oczy mają bardzo wielką głębię i coś marzącego.
— Gniewać się? Za co? rzuca Helena — schodząc po stopniach do parku.
Orkiestra już gra wyjątki z Cavallerii, całe grupy gości stoją przed altanką. Na żółtym piasku alei rozbiegły się dzieci w jaskrawych sukienkach, wielkich różowych, lub błękitnych kapeluszach. Małe nóżki w białych trzewiczkach migają w przestrzeni. Po sadzawce wolno, z wielkim majestatem płyną czarne łabędzie, żłobiąc po wodzie srebrne bruzdy. Grupy kobiet, w lekkich, o pastelowych barwach sukniach pozasiadały brzegi trawników. Tu i ówdzie biją fontanny, rozpryskując srebrny pył wodny na barwne klomby, całe jaskrawe od płomiennych kielichów nasturcji i ciemne od aksamitu bratków.
Helena i Durantin idą powoli aleją, ona cała jasna od swej białej, w wielkie irysy, fularowej sukni, z parasolką śnieżną jak ogromny powój, rozpiętą po nad głową, strojną w płaski kapelusz, zarzucony całą masą białych maków.
Dochodzą do małej ławeczki cokolwiek na uboczu, niedaleko kolumnady czytelni. Siadają jak dwoje dobrych znajomych. Helena jest prawie rada, że ma jakiegoś towarzysza. Czuła się zanadto sama, zanadto opuszczona w chwili, gdy zbierało się towarzystwo kuracjuszów. I chętnie prawie słucha, co jej opowiada pan Durantin. Z gadatliwością, właściwą Francuzom, w dziesięć minut zaznajamia Helenę z całą swoją przeszłością, teraźniejszością i przyszłością.
Jest obecnie sekretarzem Papieża, „secretaire du Pape“ — powtarza z naciskiem, ach! jednym z dziesięciu, ale zawsze sekretarzem.
Helena odwraca się ku niemu z ciekawością. Watykan! Wielka pompa biało odzianego zastępcy Chrystusa, tiary złote, wachlarze dokoła tronu, krocie ludu przysiadłe do stóp jednego starca, krocie kobiet czarno odzianych, w welonach koronkowych i ten cały aparat niezwykły, ta bajeczna pompa, te miliony świętopietrza i te trzy tysiące watykańskich pokoi! Wszystko to w tej chwili przedstawia dla Heleny ten pan Durantin, wysuwający z taką wytworną niedbałością swe delikatne, popielate buciki na żółte tło piasku i prezentujący z taką samą niedbałością ślicznie utrzymane, wypieszczone ręce, poznaczone siecią błękitnych żyłek.
— Pan widuje często Papieża? — zapytuje Helena.
Pan Durantin wzrusza ramionami z miną zblazowanego człowieka.
— Ach Boże!... — codzień prawie. Jego Świątobliwość zaszczyca go szczególnemi względami. Często rozmawia z nim w przedmiocie swoich encyklik i stara się wybadać go, jakie to albo owo zrobi wrażenie we Francyi. On naturalnie, musi używać całego sprytu dyplomatycznego, aby z tak delikatnej sytuacyi wybrnąć odpowiednio, ale jakoś mu się udaje.
I oto — Francuz mówi dalej, mówi bez przerwy, mówi ciągle o sobie, nie pytając wcale o nią, o jej dzieje i jej sytuacyę. Helena woli to, bo ten sekretarz Papieża zaczyna jej imponować potrosze. Nadaje sobie takie tony, potrąca ciągle o jakieś wielkie, zaufane misye, które często spadają na jego barki, że Helena zaczyna w panu Durantin widzieć jakąś tajemniczą, dyplomatyczną rękę rządu francuskiego, przydzieloną do Watykanu. Po dwóch godzinach siesty na ławeczce parku, gdy muzyka zakończyła swój koncert zaproszeniem do walca, Helena miała minę bardzo dumną i starała się dostroić do wysokiego tonu swego towarzysza.
Kilkakrotnie dostrzegła, jak jej sąsiad hotelowy przeszedł mimo ich ławki i błysnął ku niej płomiennem spojrzeniem, lecz Helena odpowiedziała mu zimnym, obojętnym wzrokiem. Pan Durantin opowiadał jej właśnie, jak najczęściej posyłają po niego, po „petit Durantin“ — aby z samego rana Ojciec św. nabrał trochę dobrego humoru, bo on jeden, jako Francuz potrafi tak odpowiedzieć Jego Świętobliwości, że troszkę wesołego usposobienia już Leonowi XIII pozostaje na resztę dnia. Helena widzi mimowoli p. Durantin stojącego w pokoju Papieża — z miną pełną szacunku, lecz jako już zaufanego ulubieńca. — Francuz coraz więcej zaczyna jej imponować. Teraz już nazwiska kardynałów wylatują z jego ust jak piłki. — Ach! kardynałowie ci — nie są bynajmniej tak straszni.
Przeciwnie — bardzo, bardzo przyjacielscy. Z nimi p. Durantin przepędza niejedną miłą chwilę.
Śliczny widok przedstawiają w pontyfikalnych strojach. Zresztą w ogóle Watykan robi wrażenie jakieś czarodziejskie. Imponuje, wstrząsa, porywa. — Trzeba mieć tak silną głowę jak on — Durantin — aby nie czuć się po prostu pijanym od tej pompy i przepychu. O ile sam Leon XIII. żyje prosto i skromnie, o tyle jego otoczenie przeraża zbytkiem i wspaniałością.
On — Durantin — Ernest Durantin — przywykł już do tej wielkości. — Stąpa wśród nich bez dumy i rad jest, jeżeli się wyrwie trochę w skromniejszy świat i przypomni sobie, że nie zawsze jada się na srebrze.
Obecnie bawi w Reichenhallu, bo nawał pracy podkopał trochę jego siły — a z zimą czeka go jeszcze większa praca... och! straszna praca!...
Z ogrodu Axelmansteinu rozeszli się prawie wszyscy. Pod kolumnadą czytelni widać kilku drzemiących suchotników, rozłożonych na niskich płóciennych fotelach.
Dzienniki powypadały im z żółtych rąk — leżą na kamiennych flizach. Jeden ze śpiących wypuścił razem z „Figarem“ wiązankę purpurowych róż, którą kupił przed chwilą od przechodzącej kwieciarki. Robi ona na szarem tle kamienia wrażenie krwistej strugi, która w ataku kaszlu z ust śpiącego spłynęła.
Helena jest trochę zmieszana.
Lęka się teraz po prostu, aby Durantin w zamian za swoją szczerość nie zażądał równej szczerości. Ona już wie o nim wszystko. Zna miejsce jego urodzenia, zna jego rodziców, wie, jaką pobiera pensję, wie, jakie ma wysokie nadzieje na przyszłość i ta energia, ta pasja w karjerze, to wydostanie się „en plein pied“ pomiędzy największe i najbardziej dominujące szczeble społeczeństwa imponuje jej. Czemże ona jest w porównaniu z tym sekretarzem papieskim, u którego Leon XIII zasięga rady w chwili pisania encyklik do biskupów francuskich? Oto — właścicielka kamieniczki przy ulicy Zygmuntowskiej, kamieniczki, dla której erę stanowi położenie czerwonego dywanu na frontowych schodach...
O wielkie kręgi wodotrysków Watykańskich! O szpalery drzew laurowych, na których tle drzemią cicho marmurowe posągi, o freski arcy-mistrzów i alabastrowe kolumny sal, pod któremi idzie szybko ten Durantin, prowadzony przez monsignora w fioletowych pończochach.
A jej dziedziniec — ten dziedziniec, który zdawał się jej zawsze czysty i nawet ładny!... Pośrodku jest tam klombik duży jak materac, dokoła niego stróż zasadził rezedę, bratki... Och! Helena wstydzi się teraz tego klombiku, tej rezedy, która przypomina okna suteryn lub biednych kuchenek.
Przed nią staje ciągle Weryho... przypomina go sobie, jak czyta kult piękna — jak jest... artystą, tam w tym małym pokoiku, którego jedno okno zasłonił kawałkiem czarnego kretonu. Ha! ha!... Co za wykwint w tem przejściu przez ganek, na którem sąsiadująca kucharka ustawia balie i stare butelki. Watykan o księżycowej nocy — laury, cytrynowe gaje i cichy szmer wodospadu, sączącego się srebrną pianą po marmurowych stopniach aż ku basenowi, w którym biel wodnych gwiazd jak rozsypany pył djamentów świeci.
Cała konieczność powierzchownych wrażeń, aby wywołać w sobie stan odczucia piękna, bierze w tej chwili górę w Helenie. Weryho niknie, maleje, robi się nawet śmieszny ze swoją samotwórczością wrażeń artystycznych. Dwie godziny czasu wystarczyły, aby oszołomić ten błąkający się umysł kobiecy, oszołomić i upoić prawie.
— Pan jest szczęśliwy — mówi do Durantina, wzdychając. Pan może żyć w takiej rozkosznej krainie...
— A pani? — Dlaczegoż by pani tam mieszkać nie mogła?
— W Watykanie?
— Nie — ale we Włoszech? W Rzymie?... Ja przyznaję, że choć Francję kocham jako dobry patrjota, nie umiałbym już opuścić Włoch... Może jednak obowiązki nie pozwalają? Pani jest zamężna?
— Nie — jestem wdową!
— A!...
Następuje milczenie. Helena uważa, iż Durantin przysuwa się do niej bliżej — wreszcie Francuz proponuje.
— Pojedźmy do Chiemsee!
Helena przystaje.
Jakże odmówić takiej poważnej, dyplomatycznej figurze. Byłoby to śmiesznością. Taka niewinna przejażdżka odkrytym powozem, w dzień, nie jest wykroczeniem przeciw konwenansom. A zresztą człowiek taki „correct“, sekretarz papieski, nie popełniłby nigdy czegoś nieprzyzwoitego.
Za chwilę — wsiadają do powozu przed bramą Axelmansteinu. Jest jednak jedna sekunda, w czasie której Helena się waha. Dobrze to napozór, ale instynktem kobiecym Helena odczuła ten odcień. Portjer hotelowy spojrzał na nią z uśmiechem, leciuchnym — ale z uśmiechem. Do tej chwili — kłaniał jej się bardzo nisko, mówiąc „gnädige“. Nigdy nie dostrzegła tego przelotnego uśmiechu, którym kelnerzy, portjerzy hotelowi — lokaje — wyrażają w tak chłoszczący sposób swoją nagłą pogardę dla dam z towarzystwa, na których dostrzegają jakiś cień, jakąś skazę...
Lecz cofać się już nie było czasu. Durantin pomógł jej wsiąść — woźnica zaciął konia i powóz strojny w gałęzie fiołkowych, delikatnych dzwonków pomknął główną ulicą. Przed jednym ze sklepów dostrzegła Helena swego sąsiada hotelowego. Błysnął ku niej niechętnem spojrzeniem. Widocznie był zazdrosny, to ją rozweseliło. Wiedziona uczuciem, właściwem każdej kobiecie, postanowiła się pochwalić. Wskazała na niego Durantinowi. Skarżyła się, iż ją prześladuje. Sekretarz Papieża wzruszył pogardliwie ramionami.
— Och! To jakiś kupiec z Tryjestu, nazywa się Edwino Lifszytz... kupiec...
Helena skrzywiła się wyniośle. Durantin dodał wprawdzie, iż kupiec ten jest podobno bardzo dobrze sytuowany, ale cóż to za pozycja... un marchand!
I znów zaczęła się opowieść watykańska, znów gładki, a wymowny Francuz roztacza przed nią opisy uroczystości, w których przyjmuje czynny udział.
Konie u powozu są rącze — sam powóz jest dość elegancki i czysty. Helena czuje, że wygląda bardzo ładnie i obrazkowo. Wsiadając, zerwała z pęków dzwonków, zastępujących przy powozie latarnie, sporą garść gałęzi. — Trzyma je teraz na kolanach lewą ręką, w prawej zaś ma roztwartą białą parasolkę. — Droga prowadzącą do Chiemsee, jest ładna, gładka — obramowana po obu stronach skałami, które robią wrażenie teatralnych dekoracji. — Tu i ówdzie widać ruiny zameczku — jakaś kaplica na wpół zwalona w gruzy — chowa się w kępach zieleni. — Drogą, jadą ciągle powozy w stronę jeziora lub w stronę Reichenhallu. — Jest to prawie corso dość wykwintne i mające pewne cechy dostatku. — Helena czuje się zadowolnioną. Ten elegancki dyplomata przy jej boku zajmuje ją coraz więcej. Wreszcie — ukazuje się jezioro — ciemne, jakby płat ciemno-zielonego atłasu, obramowany aksamitem porosłych zielenią gór. — Wysiadają z powozu i długo tak siedzą nad jeziorem, jedząc poziomki i pijąc mleko. Wprawdzie tu spotyka Helenę pewne rozczarowanie. Podwieczorek jest podany brudno — łyżeczki cynowe są wstrętne i pogięte. — Sekretarz Papieża, który w Watykanie jada na srebrze — nie jest tem bynajmniej zrażony, lecz je poziomki, ocierając usta czerwoną, ordynarną serwetką. Helena, przez chwilę niepewna, — je także, tłómacząc sobie, iż Durantin przez delikatność nie chciał obrzydzać jej podanych w ten sposób poziomek, przypuszczając, że jest głodna.
Zaczyna już znajdować usprawiedliwienie, tłumaczyć go — sama czuje zbyt szybki postęp sympatji, lecz chętnie poddaje się wrażeniom.
— Kto wie! myśli — kto wie!...
Wracają — gdy zmierzch już zaczyna zacierać kontury gór. W dolinie Reichenhallskiej słychać dzwonki, któremi restauracje wabią swych stołowników na kolację.
Z oddali jednak, wśród zmroku, te dzwonki mają wielki urok, jakby to mniszki z klasztorków w górach ukrytych zwoływały się wśród wieczornej mgły na pacierze.
Melancholja nocy letniej, nocy górskiej, nocy chłodnej i cichej powoli zasuwała się jak krepa, spadająca z wierzchołków gór.
Gdy Helena wysiadła z powozu i weszła do swego pokoju, pożegnana pełnym szacunku uściskiem ręki Durantina, była jak oszołomiona jakąś pianą musującego, leciuchnego wina.
Serce jej było zupełnie spokojne, zmysły także, lecz w głowie aż szumiało od słów Francuza, od ogromu Watykanu, od ciężaru encyklik.
Ułożyła na komodzie gałęzie powiędłych dzwonków i zbliżyła się do stołu. W świetle jasno płonącej elektryczności dojrzała na stole dużą, szarą kopertę.
Był to list Weryhy.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.