Przejdź do zawartości

Strona:Gabriela Zapolska - Jak tęcza.djvu/44

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— łyżeczki cynowe są wstrętne i pogięte. — Sekretarz Papieża, który w Watykanie jada na srebrze — nie jest tem bynajmniej zrażony, lecz je poziomki, ocierając usta czerwoną, ordynarną serwetką. Helena, przez chwilę niepewna, — je także, tłómacząc sobie, iż Durantin przez delikatność nie chciał obrzydzać jej podanych w ten sposób poziomek, przypuszczając, że jest głodna.
Zaczyna już znajdować usprawiedliwienie, tłumaczyć go — sama czuje zbyt szybki postęp sympatji, lecz chętnie poddaje się wrażeniom.
— Kto wie! myśli — kto wie!...
Wracają — gdy zmierzch już zaczyna zacierać kontury gór. W dolinie Reichenhallskiej słychać dzwonki, któremi restauracje wabią swych stołowników na kolację.
Z oddali jednak, wśród zmroku, te dzwonki mają wielki urok, jakby to mniszki z klasztorków w górach ukrytych zwoływały się wśród wieczornej mgły na pacierze.
Melancholja nocy letniej, nocy górskiej, nocy chłodnej i cichej powoli zasuwała się jak krepa, spadająca z wierzchołków gór.
Gdy Helena wysiadła z powozu i weszła do swego pokoju, pożegnana pełnym szacunku uściskiem ręki Durantina, była jak oszołomiona jakąś pianą musującego, leciuchnego wina.
Serce jej było zupełnie spokojne, zmysły także, lecz w głowie aż szumiało od słów Francuza, od ogromu Watykanu, od ciężaru encyklik.
Ułożyła na komodzie gałęzie powiędłych dzwonków zbliżyła się do stołu. W świetle jasno płonącej elektryczności dojrzała na stole dużą, szarą kopertę.
Był to list Weryhy.