Przejdź do zawartości

Jak tęcza/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Jak tęcza
Podtytuł Powieść
Wydawca „Lektor“ Instytut Literacki Sp. z o.o.
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia „Udziałowa“ we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.

— Jurku!
Nie odpowiadałam ci na twój list, nie odpowiedziałam i nie żałuj tego. To co ci odpowiedzieć mogła ta Helena z dni ostatnich, może pozostać dla mnie nie istniejące. To jedno ci powiem. Za wysoko mnie stawiasz, stawiając na równi z sobą. Chcesz mnie koniecznie zaprowadzić pomiędzy alabastrowe kolumny twych świątyń a zapominasz, że masz do czynienia z przeciętną kobietą, która tylko „chwilami“ rwie się ku twoim wyżynom. Skrzydeł używać nie umiem, a ty koniecznie wmawiasz we mnie skrzydła. Ja ci więcej powiem, ja tobie wydaję się jak łabędź płynący po tej tafli jeziora, na które patrzysz i na której, czekasz, że kierunek mego płynięcia zakreśli harmonijne girlandy, nabijane srebrem poezyi. I wydaję ci się łabędziem dumnym, pysznym, sennym, pełnym wdzięku. Tymczasem, gdy łabędź opuści tafle „twego“ jeziora, wychodzi na błotnisty brzeg i często skrzydła swe wlecze po kałuży. Tak, tak jest. Ja wlokę skrzydła swe po kałuży, to jest imitację skrzydeł, bo one mi do niczego nie służą. Jest jednak we mnie chwilami jakaś druga kobieta, a właściwie istota. Jest coś bardzo duchowego, pięknego, eterycznego, coś takiego, jak „Ty“ zawsze jesteś. Ja tu czuję, przemieniam się w taką inną, przemieniam zwykle przed tą chwilą, gdy czuję potem taki straszny lęk, takie zamieranie pamięci i życia w swem ciele. „Tamto“ zwykle poprzedza „to“ właśnie. Chciałam o tem mówić doktorowi. Ale on mnie nie zrozumie. Lękam się, że nazwie mnie histeryczką. Ty wiesz, boś nieraz był przytem, gdy oblana zimnym potem chwytałam cię za rękę, mówiąc „boję się“. Ale przedtem, Jurku, przedtem, ja byłam chwilę inną, ja byłam właśnie taką błądzącą wśród twoich świątyń. Nic mnie z ziemią nie wiązało. Szłam sama po nieznanej krainie i byłam wtedy nie kobietą, lecz istotą zupełnie odrębną, zdolną do skoncentrowania i rozpromieniania Piękna, Dobra i wielkiej Doskonałości. Skąd mi się to bierze, ja nie wiem. Jestem prostą mieszczanką lwowską, która dużo czytała... lecz „To“ niema nic wspólnego z czernią drukowanych liter. To nie jest żadna konsekwencja literackich ewolucyj. „To“ jest wyższe ponad wszystko, co istnieje w utartych przez życie linjach, formach i faktach. Lecz to trwa mgnienie jedno, błysk. Opadam z tej wyżyny na dół, fryzuję włosy, troszczę się o długość sukni, prostuję się pod wzrokiem przechodzącego mężczyzny. Jestem Helena... z dni ostatnich! I potem znów pokutuję, dręczę się, widzę całą banalność i głupotę swego postępowania. Nienawidzę siebie i kocham się równocześnie w sobie... I w tej chwili, kiedy piszę te słowa, płaczę nad sobą i mam pełne usta pogardy za to, co mnie spotkało. A przecież współczuję sobie i chciałabym znaleść wytłómaczenie. Zdaje mi się, że jestem ptakiem, który wydalił się z gniazda i leży na jakiemś pustkowiu zraniony. Bo mnie zraniono, Jurku, zraniono bardzo, a tak ohydnie, że tobie nawet powiedzieć tego nie mogę. Dosyć wstydu, że wie to Inna we mnie i ta przezemnie cierpi. Miłość? Taka tęczowa?... Ja nie wiem, ale zdaje mi się, że jej niema. Powiedziałam wielkie słowo. Nie wiem, czy miałam prawo. Może to moja wina. Teraz zdaje mi się, iż początek tęczowego łuku zostawiłam — we Lwowie. Tam się mimowoli zwraca ta Inna. Może i ona zbłądziła, może i ona kłamie. Wtedy kto prawdę mówi? Odpowiedz!

Helena.

— „Jesteś mi jako łabędź senny, piękny, dumny i cichy, płynący po tafli jeziora, przed którem ja siedzę i patrzę“. Z twego listu wyjąłem te słowa i zwracam ci je tak, jak zwraca się rzucony z oddali pęk róż i jaśminu. Piszesz mi, że cię „zraniono“. Wierzę. Czy nie uważałaś pani nigdy, jak ludzie po ulicach chodzą? Uderzają się łokciami, potrącają się, jakby na świecie było bardzo ciasno. Tak samo idą ludzie i przez życie. Dlatego ja najczęściej chodzę środkiem ulicy, bo wolę mieć do czynienia z końmi, niż z panną, prezentującą swą nową parasolkę, dlatego ja idę przez życie swoją odrębną ścieżką. A pani chcesz koniecznie iść wspólnym trotuarem, niosąc przed sobą krysztaliczną lampę, w której płonie twój duch. Rozbito ci tę lampę brutalnym gestem, lecz ocaliłaś ducha. Przynajmniej widzę to z twego listu. I znów strofować cię muszę. Dlaczego żądasz od zewnętrznych objawów wewnętrznego zadowolenia? Zwróć się ku sobie samej a znajdziesz spokój, którego szukasz. Mówisz mi o dwoistości swej natury? Postaraj się, aby ta inna pokonała kobietę przeciętną. Ja to uczyniłem. I we mnie było dwóch. Dziś inny dominuje i tyranizuje przeciętnego człowieka. Dziwiłaś się, dlaczego żądam zamurowania okna w mym pokoju? Może teraz mnie zrozumiesz. Powróć i zamuruj tak okna, przez które wlatuje do ciebie chaos zewnętrznego zadowolenia. Gdy odosobnisz się, wnikniesz w siebie, znajdziesz w swej duszy cały skarbiec artystycznych wrażeń, które ci życie wyiskrzą królewsko. Za ciężkie będą wrota do tego skarbca, nie potrafisz ich odsunąć, — wówczas spojrzysz na pierwsze z brzegu utarte pojęcia Piękna i porównywać zaczniesz, czy „Ty“ pojmujesz je tak samo. To jest łuk tęczy, którą pozostawiłaś tutaj i to są te brylantowe girlandy, któremi — o łabędziu spłoszony — zarysujesz mi taflę jeziora, przed którem ja siedzę spokojny, bez wewnętrznych szamotań, skąpany w doskonałem zadowoleniu i oczekujący na twój powrót, pani mojej duszy.

J.

List Weryhy wypadł z rąk Heleny.
Od czterech dni, od chwili wysłania swego listu, czekała na tę odpowiedź jak na deskę zbawienia.
Zamknęła się w numerze hotelowym, lękając się spotkać z Durantinem lub Lipszycem. Wreszcie sama myśl spojrzenia w oczy komukolwiek z mieszkańców hotelu po tem, co zaszło, była dla niej straszną.
Za co oni mnie mieli! — myślała, przewracając się na kanapie, na której zgorączkowana, zmęczona dnie całe spędzała.
Zwróciła się do Weryhy jako do jedynego źródła uspokojenia. W tej chwili on cały, jego pocałunek, jego rozmowy wydawały jej się pełne uroku i piękna. Sądziła, że on odczuje na odległość stan jej duszy, że odpowie jej tak, jak on odpowiadać umiał. I jeżeli z listu jego wyczyta to, co wyczytać pragnie, powróci.
Lecz list nadszedł, a w nim nie było nic z tego, na co czekała. To nie był ten początek tęczy, który zdawało się został we Lwowie. List wydał się jej suchy, spokojny, pełen nawet egoizmu. Podczas gdy ona cierpiała, on siedział spokojny, bez wewnętrznych szamotań i czekał, aż ona zarysuje mu „brylantowe girlandy“, które on z lubością odcyfrowywać zacznie.
— I tu nic!... — wyszeptała Helena spieczonemi od gorączki usty.
— A teraz co? Wracać? Nie ma po co. Zostać tu niepodobieństwo. Trzeba jechać... ale gdzie?
Na stole leżał przewodnik po miejscach kąpielowych i kurortach. Helena w jakiemś dziwnem, niepojętem podnieceniu nerwowem sięgnęła ręką po tę książkę.
— Niech los rządzi — wyszeptała prawie ironicznie.
Oczy jej świeciły dziwnie, gdy otworzyła Bädeckera.
Na kartce, na której przytrzymała palec lewej ręki widniało

Wenecja — Lido.

— Pojadę!
Czemprędzej zaczęła pakować rzeczy, pragnąc wyjechać jeszcze popołudniu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ta kobieta miała w sobie — zgubę swoją.
Nie umiała — nic przeczekać.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.