Przejdź do zawartości

Jak tęcza/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Jak tęcza
Podtytuł Powieść
Wydawca „Lektor“ Instytut Literacki Sp. z o.o.
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia „Udziałowa“ we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.

I nigdy Helena nie uczuła się tak właśnie samą — jak w Wenecji.
Bo nigdzie tak miłość nie dysze pełną piersią, jak właśnie w Wenecji.
Helena miała wrażenie, że ma przed sobą jakąś niewolnicę, która kąpie w morzu swe ciało kamienne, strojne w błyszczące klejnoty, kąpie je dniem, nocą kąpie, w oczekiwaniu na chustkę mocarza, który ją przygarnie ku sobie.
Jak w ogrodzie zaklętym w czarodziejskie miłosne słowa, wśród kwiatów gorejących od tchnień rozkoszy, błądziła po Riva dagli Schiavoni, błądziła po placu Marka, błądziła po wąskich uliczkach, gdzie dziewczęta o kaskadach czarnych włosów, o ustach purpurowych jak liście aksamitnych róż, oczekują swych kochanków, chłodząc się niedbale świecącemi od blaszek wachlarzami.
Ich długie, czarne, jedwabne szale zwieszają się z ich spadzistych ramion. One stoją pod sklepami, w których świecą mozajki, błyszczą zielone szpilki i mienią się kryształy.
Na co czekają te dziewczęta o włosach jak noc czarnych, o oczach, jak noc czarnych, w długich szatach, jak noc czarnych?
Na — miłość.
Bo w tej Wenecji, gdy zadrżą światła na Piazecie, a z Lido drugi szereg świateł im echem odpowie, wszystko zdaje się szeptać tylko jedno słowo:
T’amo! —

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Gdzie się tam kryją brzydkie i siwe kobiety? Gdzie tam nikną z nastaniem nocy smutni i znużeni starcy? Gdzie dzieci, które jeszcze nie rozumieją słowa miłości? Helena nie wie.
Stoi i patrzy, jak od gołębi zacząwszy, idą ciągle pary, przytulone do siebie, idą całą teorją czarnych sylwetek, rozjaśnionych tylko płomieniem rozkochanych ócz. Muzyka gra na placu — stukot kroków po drewnianej posadzce towarzyszy jej, jak odgłos tysiąca kastanietów. Jest to olbrzymia ferandola, którą prowadzi miłość — wieczysta o kształtach Arjadny Tintoretta, o uśmiechu prządki Veronesa.
W ramy ujęte renesansu, bogactwo tej ekstazy miłosnej płomienieje jak bukiet rozigranych błyskawic i fale wody, z których on wykwita, zdają się nocną porą same płomienieć i palić. Tak oczy tych dziewcząt są ognia pełne, tak blade ich ręce wyciągają się miłośnie ku tym, którzy biegną łakomie po ich pieszczotę, tak usta ich zakwitają purpurą ich żywej, płomiennej krwi — tak wobec tego czaru pulsującej dokoła rozkoszy giną cuda dzieł sztuki, ginie Tycjan, ginie Tintoretto, ginie Canova, a chmura rozkochanych gołębi pokrywa sobą cuda Campanilli.
Helena ucieka z Wenecji, nie chce w niej przebywać dłużej. Jest samą. Jakże ona siąść ma do tej gondoli i płynąć tak w opuszczeniu i tęsknocie? Te gondole, o których tyle czytała, są sto razy więcej pełne uroku i czaru niż przypuszczała. To wielkie alkowy, w których jest miejsca tylko na dwoje, lecz z których może ulecieć tysiące pocałunków pod strop gwiaździstego nieba. Gdy Helena, zmuszona przejazdem z Riva degli Schiavoni do Lido, wsiada do takiej gondoli, doznaje strasznego ściśnienia serca. Żałoba wlecze się za nią. Wśród tego wielkiego miłosnego święta ona jedna jest skrzywdzoną. Dokoła rozlegają się śpiewy. I wszędzie „amor! amor!“ Och! Helena zamyka oczy, usuwa się na poduszki gondoli. Jedną rękę zanurzyła w wodę. Cicho, łagodnie, lekko pieści ją fala i całuje jej palce. Rozkoszne uczucie. I znów gondola przemknęła, z której śpiew dochodzi: „T’amo!“ Woda zadrżała jakby jakieś płomienie, których ona nawet ugasić nie może. Helena zanurzyła głębiej rękę. Od tamtej gondoli popłynęła głęboka, srebrna bruzda. Tam jest dwoje, którzy przytuleni do siebie patrzą w gwiazdy, patrzą w Wenecję niknącą, a całą brylantową od świateł drżących w wodzie. To inni, nie ona. Po co tu przyjechała? Tu wszyscy roztaczają nad sobą miłosne tęcze. Całe bramy takich tęcz, a popod niemi mkną gondole pełne westchnień, uśmiechów, pocałunków...
Helena nerwowo zaciska w prawej ręce pęk róż, które kupiła na Piaza od jakiejś czarno ubranej dziewczyny, opartej niedbale o kolumnadę naprzeciw sklepu, z którego wylewały się potoki iskier, drżących w lustrach i żyrandolach szklanych o tysiącach barw i odcieni. Róże były blade, jakby miłosna ekstaza wyssała z nich wszystką moc i różany odcień zdrowia.
Dziewczyna, która te róże na wachlarzu Helenie podała, była taka sama blada o oczach powleczonych mgłą, oczach kobiety, która ranek witała uśmiechem znużenia. Helena teraz siedzi w gondoli i czuje, że te róże bledną coraz więcej, giną w samotności, nikną w jej opuszczeniu.
One — nie chcą tej ciszy i tej biało ubranej kobiety, która, jak posąg osamotnienia, wpół martwa leży na czarnem tle poduszek gondoli.
Bladość ich jest drogą i cenną jak bladość pereł na szyjach kobiety w Glorri di Venezia — Veronesa. Perły te pobladły od zetknięcia się z gorącem ciałem patrycjuszek unieruchomionych w sali del Maggior Consiglio, róże pobladły od zetknięcia się z gorejącą ręką dziewczyny z ludu, która, stojąc tak oparta o kolumnę, oczekiwała swego kochanka.
Czuje to, rozumie Helena, wie, że ona niema prawa więzić przy sobie tych bladych kwiatów i nagłym ruchem, prawie rozpaczliwym, rzuca róże w ślad za gondolą, która srebrną, dyszącą miłością smugę pozostawia w wodzie, płynąc niesiona na skrzydłach szału. Róże, padając w wodę, rozpryskują dokoła siebie cały snop srebra, chwilę wyglądają tak, jakby miały dokoła jakąś tryumfalną, czarowną aureolę, wirują i wreszcie jakby pociągnięte nieprzepartą siłą płyną śladem miłosnej gondoli, płyną spragnione rozkochanych szeptów, które spadać będą w ich blade kielichy jak krople brylantowej rosy.
Helena leży teraz nieruchoma na poduszkach gondoli i patrzy, jak zbliża się do Lido, które ciemnawo i tajemniczo wysuwa się z ciemni, poznaczone trochą migocących świateł. Tam postanowiła żyć odgrodzona od tej Wenecji, której rozkochanie sprawia jej ból i jest jakby obelgą, rzuconą w jej smutne i spragnione serce.
Bezwiednie stanęła w samem ognisku miłosnem, opadła jak ćma zbłąkana w płomień wiecznie żarzącej się lampy o ścianach tak przeźroczystych, iż przez nie dostrzec można, jak drżą w miłosnej ekstazie złączone całe łańcuchy ust, spragnionych rozkoszy u samego źródła życia. Dla innych Wenecja jest klejnotem, pełnym czarów sztuki, brylantem szlifowanym rękami mistrzów. — Dla tej wielkiej Rozkochanej jaką jest Helena, Wenecja jest także tą wielką Rozkochaną — tylko niebezpieczną, bo rozkochaną w rzeczywistości, podczas gdy ona obnosi swą tęsknotę jak łańcuch kolczasty dokoła bioder zakuty. Gondola dobija do brzegu.
Helena wysiada i zanim odejdzie w głąb Lida, spogląda raz jeszcze ku Wenecji, z której objęć się wydarła cała spłomieniona i drżąca.
W oddali — cieniu — po przez wód czarną głębię, poznaczoną drżącemi słupami światła, leżała ona — tamta, tak przepełniona miłością jak kadzielnica, z której płyną całe obłoki wonnych dymów.
Lecz dla niej — dla Heleny, dla świeżo przybyłej z szarych, dalekich pól, czy ta oblubienica morskich fal kryje w sobie jakiś miłosny brylant jednego dnia, czarny agat jednej nocy, rubin krwawy rozszalałego pocałunku, błękitny turkus tęsknoty lub mieniący się opal rozkosznego omdlenia? — Co ona jej da ze swych darów, tej ciemnookiej i różowoustej kobiecie, stojącej na brzegu morskim z ciałem mieniącem się od gorącej krwi i lodowego zastygania serca pod fałdami lekkiego, białego fularu? — Czy i dla niej znajdzie się miejsce w wieczystem ognisku kryształowej lampy, przez której przeźrocze ściany dostrzedz można, jak drżą w miłosnej ekstazie złączone całe łańcuchy ust, spragnionych rozkoszy u samego źródła życia?
Czy jest co dla niej?...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.