Przejdź do zawartości

Strona:Gabriela Zapolska - Jak tęcza.djvu/56

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— To za mój pokój!
Biegła teraz w stronę kolei. Zapamiętała, gdzie jest dworzec. Nie lękała się spotkać Durantina. Było w niej tyle rozpaczliwej energji, iż czuła, że potrafi wyrwać się od niego i cisnąć mu nawet w twarz swój gniew i pogardę.
Gdy dopadła do stacji, ciemno już było zupełnie.
Garstka turystów, ubranych w wełniane pończochy, z workami na plecach i olbrzymiemi kijami w rękach, oczekiwała na odejście pociągu.
Był to ostatni pociąg, który odchodził z Berchtesgaden.
Helena, kupiwszy bilet, usiadła w kącie werandy.
Drżała tak strasznie, że musiała pomiędzy zęby założyć chustkę, aby zapobiec głośnemu szczękaniu. Teraz energja ją opuściła. Łzy napływały jej do oczów. Lękała się strasznie, aby Durantin, szukając jej, nie zjawił się na peronie. Zamiast obelg byłaby wybuchnęła płaczem. Jakże strasznie nienawidziła się teraz.
Wreszcie pociąg był gotów do odjazdu i Helena wsiadła do wagonu. Wtuliła się w sam kąt, lecz nie zamykała okna. Chciała dostać zapalenia płuc, chciała umrzeć.
Teraz rozumiała wszystko. Teraz wiedziała, co znaczy owe „przezornie“ — na wiadomość o posiadaniu domu, co znaczyły uśmiechy portjera, lornetowanie starych frejlin. — Wszyscy ją mieli za kokietkę i całe zachowanie się Durantina względem niej, natchnione niby fałszywym szacunkiem, nie dążyło do niczego więcej, jak do chwilowej zabawy. A ona — szalona — głupia mieszczanka sądziła, że ten dyplomata ma zamiar starać się o jej rękę..
Ach! Jakże sobą gardziła.
Wreszcie przybyła do Reichenhallu. — Wsunęła się cicho do swego numeru, jakby wstydziła się wszystkich. Na progu powitał ją zapach więdnących kwiatów. To ranny bukiet Durantina zwiądł na stole w kryształowym wazoniku. Porwała go i wyrzuciła do parku.
Gdy otworzyła drzwi, oblało ją zielone, przeźroczyste światło. Przypomniała sobie ów wieczór, podczas którego doznała takiego niezwykłego, podniosłego uczucia, ów wieczór cały z seledynu i szmaragdu, gdy widziała się tak bardzo piękną, tak inaczej piękną, niż zazwyczaj i gdy w tym pięknie oddychała, odpoczywała wtedy całą swą istotą, wywyższona ponad wszystko, co marne i brzydkie, odgrodzona swą własną pięknością, która była nią całą i tworzyła dokoła niej świat odrębny, czarowny.
A teraz?
Jakże nisko jest w tej chwili! Zdaje się jej, że cała jest obłocona, obryzgana cuchnącą miazgą, której już nic z niej nie zmyje. Wychodzi na ganek, może tu zdoła odnaleść sie-