Nazajutrz — wczesnym rankiem zastukano do pokoju Heleny.
Wsunęła się dyskretnie kwieciarka i na komodzie postawiła ładny i zgrabny koszyczek, cały przystrojony liliowemi dzwonkami i białemi różami, poczem ukłoniwszy się, wyszła.
Helena wyskoczyła z łóżka i pobiegła ku kwiatom. Namiętnie kochała kwiaty, a to „dzień dobry“, skropione srebrną rosą, wydało się jej czemś niezwykle miłem. Nikt jej do tej chwili nie obdarzał kwiatami. I nagle zrobiło się jej jasno na duszy i pogodnie. Tak, to u drzwi jej stawała miłość, ta miłość, po którą ona biegła w świat ze Lwowa. Znalazła ją prędzej, niż przypuszczała. Bosa, z włosami rozwianemi na nagie ramiona, z których zsuwają się liliowe batysty, uśmiecha się do kwiatów, zanurza w wonne kielichy róż twarz od snu jeszcze ciepłą.
— Róże! szepcze do siebie, róże!...
Gdy zeszła rano do kąpieli, na dół, do łazienek hotelowych, osłonięta lśniącym, długim płaszczem, z fiołkowej sycylienny, spotkała w westybulu Durantina, który powracał z picia żentycy. Był bardzo elegancko ubrany w komplecie białym, flanelowym, w białych butach i kapeluszu słomkowym, opasanym białą wstążką. Robił wrażenie sylwetki Guy, Gontran i Gaston, wyciętej z albumu Marsa. Przywitał Helenę z przesadzoną grzecznością. Szybko zaproponował jej przeniesienie się podczas obiadu od ogólnego stołu do osobnego stolika na werandę.
— Nie mogę patrzeć, gdy jem, na brzydkie kobiety! — tłómaczył, patrząc przytem figlarnie w oczy Heleny. Ona przystała. Zaczynała teraz powoli tracić wolę i czyniła to chętnie i z całą ufnością. Ciągle powtarzała sobie, że Durantin nic nie może popełnić takiego, coby grzeszyło przeciw zasadom przyzwoitości towarzyskiej.
Zjedli więc obiad pod werandą, przy małym stoliku, na którym kwieciarka postawiła pęk ślicznych róż.