Józef Balsamo/Tom XII/Epilog

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Józef Balsamo
Podtytuł Romans
Wydawca Wende i spółka
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia „Rola“ J. Buriana
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Joseph Balsamo
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom XII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
EPILOG

Dnia 9 maja 1774 roku, o ósmej wieczorem, Wersal ciekawy przedstawiał widok.
Już od początku miesiąca król Ludwik XV leżał chory.
Niektórzy, widząc coraz groźniejsze objawy ospy, chcieli, aby król przygotował się na wszystko możliwe i przyjął Sakramenty.
Wkrótce jednak zjawiła się w Wersalu posępna i majestatyczna postać Ludwiki, córki królewskiej, która na wieść o niebezpieczeństwie, opuściła swoją celę klasztorną.
Ukazała się, jak posąg fatalizmu, blada i nieruchoma.
Podobną była do tych starożytnych wieszczek, które zjawiały się nagle na dworach królewskich i wykrzykiwały ponuro i złowieszczo: Biada! biada! biada!
Przyjechała do Wersalu o pierwszej z południa, w chwili gdy Ludwik całował ręce pani Dubarry i przyciskał je, jak talizman, do czoła rozpalonego, do policzków opuchłych.
Na widok Ludwiki wszystko się rozpierzchło; siostry jej, dworzanie, nawet pani Dubarry, wszystko pouciekało do przyległych pokojów.
Tylko pozostali lekarze, siedzący przy kominku.
Król otworzył przygasłe i osłabione oczy i wyszeptał z pewnym bólem:
— Córko moja!...
— Tak, to ja, córka twoja, królu!
— Skąd przychodzisz?
— Od Boga, królu!
Król poprawił się na łóżku i uśmiechnął się lekko.
— Bo tu nie pamiętają o Bogu — ozwała się księżna Ludwika. — Chcę ci go, ojcze, przypomnieć.
— Mnie?... ależ, moja córko, nie konam jeszcze, przeciwnie, choroba moja jest lekka, trochę gorączki i opuchlina...
— Twoja choroba, panie — lodowato ciągnęła księżna — należy do chorób tego rodzaju, że według wymagań etykiety, powinna zgromadzić u łoża Twego wszystkich dostojników państwa. Masz ospę...
— Córko!... — przerwał jej król, blednąc i trzęsąc się — co ty mówisz?!
— Księżno!... — powtórzyli przerażeni lekarze.
— Mówię — ciągnęła księżna — że Jego Królewska Mość jest dotknięty ospą.
Król wydał okrzyk.
— Doktorzy nie mówili mi tego — zaprzeczył.
— Nie śmią; ale ja widzę, że niedługo, królu, z królestwa Francji przeniesiesz się w królestwo inne... Pomyśl o Bogu, przejrzyj myślą czyny swoje.
— Ospa! ospa! — rozpaczał król. — Przecież to choroba śmiertelna!
Zwrócił się do doktorów:
— Bordeu!... la Martiniére!... — powiedzcie, czy to prawda?...
Pochylili głowy.
— A więc muszę zginąć — powtarzał król z przerażeniem.
— Nie trać tylko, królu, przytomności umysłu — zaopinjował pierwszy Bordeu — z każdej choroby można się wyleczyć.
— Bóg udziela spokoju — odrzekła Ludwika.
— Ależ, księżno — szepnął jej Bordeu — zabijasz króla!
Zbliżyła się do chorego i, całując ze czcią jego ręce, wyrzekła:
— Zerwij z przeszłością, królu, daj przykład narodowi swemu. Postanów sobie żyć po chrześcijańsku, jeżeli żyć będziesz, umrzeć po chrześcijańsku, jeżeli Bogu podoba się powołać Cię do siebie.
Złożyła ostatni pocałunek na ręku króla i, owinąwszy się woalem, opuściła komnaty pałacu, pozostawiając za sobą nie dające się opisać przerażenie.
Król był jak odurzony.
— Nie chciałbym — odezwał się — aby się powtórzyły sceny z Metzu z księżniczką de Châteauroux, niech pani d’Aiguillon zabierze panią Dubarry do Rueil!
Rozkaz ten wywołał jeszcze większe osłupienie.
Doktór Bordeu chciał coś powiedzieć, ale król ręką nakazał mu milczenie.
Bordeu wiedział zresztą, że kolega jego gotów oznajmić wszystko delfinowi. Bordeu przewidywał, jak się zakończy choroba króla i nie sprzeciwiał się już, więc opuściwszy pokój królewski, udał się do pani Dubarry, ażeby jej zwiastować cios na nią spadający.
Hrabina, widząc, jaki wyraz ponury i wyzywający przybierały już twarze wszystkich, nie ociągała się z opuszczeniem pałacu i w towarzystwie wiernej przyjaciółki pani d’Aiguillon, udała się do dziedzicznego swego zamku, do Rueil.
Doktorowie odtąd nie dawali nikomu przystępu do króla, z wyjątkiem duchownych, od których król przyjął Ostatnie Namaszczenie.
Dwór udał się do komnat delfina, ale książę zamknął się i nie przyjmował nikogo.
Nazajutrz królowi zrobiło się lepiej i posłał księcia d’Aiguillon z ukłonem do pani Dubarry.
Było to dnia 9 maja 1774 roku.
Dwór znów opuścił apartamenty delfina i podążył do Rueil, gdzie ulubienica mieszkała, tak tłumnie, że od czasu wygnania pana de Choiseul do Chanteloup, nie widziano takiego szeregu karet.
Ważyły się szale. Czy król żyć będzie i czy pani Dubarry jest jeszcze królową, czy też król umrze i pani Dubarry jest już tylko nędzną, godną pogardy nierządnicą.
Takie zadawano sobie pytania i oto dlaczego Wersal o godzinie ósmej wieczorem 9 maja 1774 roku, przedstawiał tak ciekawy, tak interesujący, widok.
Wieczór zapadł.
Na rogu ulicy, naprzeciw pałacu, na ławce, ocienionej kasztanem, siedział, opierając się na lasce trzcinowej, jakiś człowiek, już niemłody. Zgarbiony był i zmizerowany, ale oczy jego rzucały blaski, pełne inteligencji.
Siedział pogrążony w myślach i nie słyszał, jak do ławki zbliżał się jakiś człowiek.
Był to młodzieniec pełen sił i zdrowia.
Wyraz twarzy miał złośliwy, śmiał się do siebie złym, ironicznym śmiechem. Na widok starca przestał się na chwilę śmiać i przypatrywał mu się z zajęciem.
— Pan sobie chłodu używa! — odezwał się szorstko, podchodząc.
Starzec podniósł głowę.
— Co ja widzę?... toż to mój mistrz! — wykrzyknął młodzieniec.
— A pan jesteś moim młodym uczniem? — rzekł starzec.
— Pozwolisz mi pan usiąść przy sobie?
— Najchętniej.
— Mówią, że król ma się lepiej — z nagłym wybuchem zjadliwego śmiechu ozwał się młodzieniec.
Starzec nic nie odpowiedział.
— Cały dzień — mówił dalej młodzieniec — jeżdżono, karety pędzały z Paryża do Rueil i z Rueil do Wersalu.
Podobno król, jeżeli wyzdrowieje, poślubi panią Dubarry.
I zaśmiał się jeszcze głośniej.
Starzec znów nic nie odpowiedział.
— Wybacz mi pan, że się tak śmieję — mówił dalej młodzieniec, widocznie zdenerwowany — bo, widzi pan, każdy dobry francuz kocha swego króla i cieszy się, gdy ten ma się lepiej.
— Nie żartuj tak, mój panie — szepnął cicho starzec — nieszczęściem jest śmierć każdego człowieka, a cóż dopiero króla!
— Nawet Ludwika XV? — przerwał młodzieniec z ironją. — O! mój drogi mistrzu! ty co jesteś tak wielkim filozofem, czy możesz coś podobnego twierdzić! O! znam siłę i zręczność twoich rozumowań, ale nato wcale się nie zgadzam.
Starzec potrząsnął głową.
— A zresztą — dodał młodzieniec — poco myśleć o śmierci królewskiej, któż tu o tem mówi?
Jeszcze się nam ten dostojny pieszczoszek wywinie z niebezpieczeństwa.
Ospa! To i cóż z tego! ma przy sobie takich lekarzy jak Bordeu i La Martiniére.
Tylko, że teraz lud francuski nie daje na mszę za jego zdrowie, jak na początku choroby... Wszystko się sprzykrzy.
— Milcz, młodzieńcze, milcz — zawołał nagle wzburzony starzec — mówisz o człowieku, na którego zwrócony jest w tej chwili palec Boży.
Młodzieniec, zdziwiony tą szczególną mową, spojrzał na towarzysza, który nie spuszczał oczu z królewskiego pałacu.
— Może pan masz dokładniejsze nowiny ode mnie? — spytał sarkastycznie?
— Patrz pan! — rzekł starzec, wskazując palcem jedno z okien pałacowych — widzisz tam?
— No? — Okno oświetlone.
— Ale jak oświetlone?
— Świeca stoi w latarce.
— Tak.
— I cóż z tego?
— Czy wiesz, młodzieńcze, co ta świeca oznacza?
— Nie, panie.
Młodzieniec spojrzał badawczo na starca, jakby chciał się przekonać, czy nie zwarjował.
— Jeden z mych przyjaciół, pan Jussieu — mówił dalej starzec — postawił świecę, która dopóty się będzie paliła, dopóki król będzie żył.
— Więc to znak?...
— Znak, który następca Ludwika XV śledzi oczyma, tam, z poza firanek. Znak, który uprzedza ambitnych o chwili, kiedy się zacznie ich panowanie, a takiego biednego, jak ja, filozofa o tem, kiedy Bóg zdmuchnie epokę i życie.
Teraz młodzieniec zadrżał i zbliżył się na ławce do towarzysza.
— O! — wyrzekł starzec — przypatrz się, młodzieńcze, dobrze tej nocy; patrz, ile niesie ona chmur i nawałnic. Jutrzenkę, jaka po niej nastąpi, zapewne będę oglądał, bo nie jestem jeszcze tak stary, ażeby nie doczekać jutra. Ale to panowanie, jakie się zacznie, ty oglądać będziesz do końca; panowanie, które, jak ta noc, przyniesie tajemnice, których ja oglądać nie będę. Nie może więc być obojętnym dla ciebie płomień tego drżącego światełka, którego znaczenie już ci wytłumaczyłem.
— To prawda — szepnął młodzieniec — prawda, mój mistrzu.
— Ludwik XIV — mówił dalej starzec — panował lat 73, jak długo panować będzie Ludwik XV?
— A! — wykrzyknął nagle młodzieniec, wskazując palcem okno, które raptownie pogrążone zostało w zupełnych ciemnościach.
— Król nie żyje! — wyszeptał starzec, powstając z przerażeniem.
I obaj przez chwilę milczeli.
Nagle z pałacu wyjechała kareta w ośm koni. Poprzedzało ją dwóch jeźdźców z pochodniami.
W karecie siedział delfin, Marja-Antonina i Elżbieta, siostra króla!
Blask pochodni oświetlił złowrogo ich blade twarze.
Kareta przemknęła obok ławki, na której siedzieli dwaj rozmawiający.
— Niech żyje Ludwik XVI! niech żyje królowa! — ostrym głosem zawołał młodzieniec, jakgdyby raczej znieważał nowego monarchę, niźli go witał.
Delfin się ukłonił, królowa wychyliła twarz smutną i surową. Kareta znikła w oddali.
— A! panie Rousseau! — odezwał się wtedy młodzieniec — więc pani Dubarry jest już wdową.
— A jutro znajdzie się na wygnaniu — odrzekł starzec — dowidzenia, panie Marat![1]

KONIEC TOMU DWUNASTEGO.





  1. Dalsze losy bohaterów tego opowiadania, Andrei, Filipa Taverney, Balsama i innych, odnajdą czytelnicy w następnej powieści, p t. „Naszyjnik królowej“, w której autor przedstawia zaranie francuskiej rewolucji w r. 1789, straszną klęskę głodową podczas zimy 1774 roku, dwór Ludwika XVI i Marji-Antoniny.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.