Józef Balsamo/Tom VIII/Rozdział CIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Józef Balsamo
Podtytuł Romans
Wydawca Wende i spółka
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia „Rola“ J. Buriana
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Joseph Balsamo
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VIII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
CIV
LOŻA WOLNOMULARSKA

Rousseau zauważył że ludzie ci porozumiewali się na migi prawie, kilku zaledwie prowadziło przyciszoną rozmowę. Niektórzy milczący kryli nawet twarze w ręce, lub rękawy; widać było kilku nowych przybyszów, bo dawano sobie tajemnicze znaki porozumiewawcze, lecz paru członków stowarzyszenia było znów ciągle w ruchu. Chodzili na palcach i często znikali w drzwiach sekretnych, zawieszonych czarną firanką z malowanemi płomieniami.
Wśród ciszy grobowej odezwał się dzwonek.
Jeden z obecnych podniósł się z ławki i wstąpił na estradę.
Uczynił znany nam już ruch ręką, na który wszyscy członkowie odpowiedzieli w ten sam sposób i oznajmił, że sesja zaczyna się.
Rousseau pierwszy raz widział tego człowieka.
Mówił zwięźle, stylem wytwornym, a zakończył mowę tem, iż zebrano się tu dla przyjęcia nowego członka.
— Niech was to nie dziwi, iż znajdujemy się w miejscu niestosownem, ale cóż, musimy się strzec. Nie można tu odbyć próby ni obrzędów zwykłych przy przyjmowaniu nowicjuszów. Lecz brat, który do nas przystępuje, nie czyni tego przez bojaźń, lecz przez szacunek dla nas. Jest to umysł wzniosły. Umiał on podpatrzyć tajemnice natury i serca ludzkiego. Dostateczną będzie jego przysięga, by go przyjąć bez wahania.
Mówca spojrzał na obcych, chcąc zbadać jakie wrażenie wywołały jego słowa.
Rousseau był zelektryzowany! znał on tajemniczą mowę wolno-mularzy, oraz wszelkie wstępne przygotowania przed przyjęciem nowego członka; to jedynie niepodobało mu się, odpychało go.
Nic dziwnego, był to umysł wzniosły i jasny, nienawidzący mistycyzmu; uważał wprost za niedorzeczność to straszenie nowicjuszów, gdy bać się nie było czego.
Skromny filozof nasz zaczął już żałować, że przyszedł, bo upokarzała go myśl, iż wygłoszą jego nazwisko i sądzić go będzie ten tłum ludzi, nieznanych mu i obojętnych.
Z drugiej jednak strony wiedział, że główną cechą wolno-mularzy jest równość, przyznać więc musiał w duchu, iż przewodniczący bardzo go pochlebnie określił, przedstawiając jako kandydata.
Właśnie zamierzał mu podziękować, gdy głos jakiś cierpki i nerwowy, dał się słyszeć z głębi sali.
— Jeśli tak wyróżniasz jakiegoś człowieka u nas, gdzie niema książąt, ani chłopów, lecz wszyscy są równi, to zadaj mu przynajmniej pytanie uświęcone zwyczajem.
Rousseau odwrócił się, chcąc przypatrzeć się twarzy mówiącego; jakież było jego zdziwienie, gdy poznał w nim młodzieńca, z którym spotkał się dziś rano.
— Słyszałeś pan? — spytał przewodniczący, zwracając się do filozofa.
— Doskonale! — odparł zapytany — i dziwię się niezmiernie tej przemowie, znając mówcę. Jakto, człowiek, do którego zawodu należy przezwyciężanie cierpień fizycznych i pomoc bratnia dla wszystkich, nietylko dla wolno-mularzy, taki człowiek dowodzi mi teraz potrzeby cierpień fizycznych?!...
Szczególną obrał drogę do uszczęśliwienia ludzkości!
— Nie o tem była mowa — odparł pospiesznie młodzieniec. — Tu jesteśmy tylko braćmi, zajęcia nasze nikogo nie obchodzą. Jest mi to obojętnem, iż ten oto — wskazał na Rousseau’a — jest filozofem, żądam więc, aby zapomniał obecnie, że jestem doktorem. Tembardziej, iż całe życie wystrzegać się musimy, aby nie zauważono, iż nas łączy znajomość. Powtarzam więc, jeśli przewodniczący oszczędza tego kandydata i nie poddaje go próbom, jakie my w swoim czasie przechodziliśmy, nie dość przysięgi, powinien odpowiedzieć na pytania.
Rousseau milczał.
Przewodniczący odgadł z jego twarzy rozczarowanie, a może chęć opuszczenia raz na zawsze zgromadzenia.
— Bracie!... rzekł z wyższością do Marata — nie wolno ci się wtrącać i krytykować mowy przewodniczącego, a nadewszystko odpowiadać, gdy cię nie pytają.
— Mam prawo wtrącać się — odpowiedział grzeczniej nieco młody człowiek.
— Tak, ale nie ganić. Brat, który chce z nami połączyć swe losy, jest nam dobrze znany, nazwisko jego jest już rękojmią. Pocóż powtarzać czcze formułki? Lecz wiem, że i on kocha równość, więc dla formy zadam mu jedno pytanie:
— Czego szukasz w stowarzyszeniu?
Rousseau postąpił naprzód i odrzekł z godnością:
— Szukam tego, czego odnaleźć nie mogę. Szukam prawdy, nie sofizmatów. Po cóż otaczać się sztyletami, które nie ranią, trucizną, będącą w rzeczywistości czystą wodą, sztucznemi przepaściami, wysłanemi materacami.
Znam swe siły fizyczne; gdybym nie był wtajemniczony w wasze sztuczki, umarłbym ze strachu, przechodząc wasze próby.
Po cóż narażać życie ludzkie? dla tak marnej przyczyny. Z umarłego nie mielibyście żadnego pożytku; zbadałem ciało i duszę człowieka, przecierpiałem więcej sam, niż wy wszyscy razem. Jeśli zgodziłem się należeć do was, gdy nalegano na mnie, to tylko dlatego, iż miałem nadzieję być wam użytecznym.
Ja ofiaruję wiele, a nie otrzymuję nic wzamian.
Niestety! zanim zdołacie mię obronić od nieprzyjaciół, oswobodzić, gdyby mię uwięziono, uratować, gdybym umierał z głodu, pocieszyć w rozpaczy — zanim, powtarzam, dowiecie się o tem, brat ten, którego przyjmiecie dzisiaj, jeśli pan pozwoli — dodał filozof, zwracając się do Marata — brat ten spłaci dług naturze, bo postęp chroma i światło rozprzestrzenia się powoli.
— Mylisz się, znakomity bracie — odpowiedział mu głos słodki i pociągający — jesteśmy silniejsi, niż przypuszczasz; w nas jest przyszłość świata, a przyszłość to nadzieja, to wiedza; przyszłość — to Bóg, który nowe światło rozleje, obiecał to — więc dotrzymał Pan Bóg nie kłamie nigdy!!
Rousseau zachwyconem okiem powiódł po licu mówiącego, w którym poznał tajemniczą postać, wzywającą go na schadzkę.
Człowiek ten, ubrany czarno, wytwornie i dystyngowanie, stał naprzeciw estrady; twarz jego promieniała cała pięknością.
— A! — odrzekł filozof, nauka to bezdenna przepaść. Pan mówisz mi o nauce, pociesze przyszłości, nadziei.
Tamten o surowości i sile! któremu z was wierzyć? Zatem i między wami są ludzie wprost przeciwnych pojęć? Wilki i owce! Słuchajcie mego wyznania wiary, jeśliście go nie odgadli z mych dzieł!
— Dzieła twe, panie są wzniosłe — zawołał Marat — ale to mrzonki, jesteś pan tak użytecznym, jak Pythagores, Solon i Cyceron. Przedstawiasz nam dobro; ale dobro sztuczne, niemożebne, nieistniejące w rzeczywistości, podobnym jesteś do człowieka, chcącego nakarmić zgłodniałą rzeszę powietrzem!
— Czyś widział kiedy — odparł Rousseau, marszcząc brwi — wielkie wstrząśnienia natury bez przygotowań? — czyś widział narodziny człowieka, ten fakt tak zwykły a wzniosły? — czyś przyszedł na świat wpierw, zanim dziewięć miesięcy przeżyłeś w łonie matki? Żądasz, abym ulepszył świat odrazu czynami? To nie będzie reforma, ale rewolucja!
— Zatem — przerwał Marat — nie chcesz pan niepodległości i wolności?
— Przeciwnie, niepodległość — to mój ideał, wolność — to moje bóstwo. Ale chcę wolności słodkiej i pogodnej, która grzeje i odżywia. Marzę o równości, która połączy ludzi przez przyjaźń, nie zaś przez obawę.
Chcę nauki i wiedzy dla każdego członka społeczeństwa, tak, jak mechanik chce harmonji, to znaczy żądam harmonji doskonałej, podziału pracy. Powtarzam raz jeszcze, co już wypowiedziałem w swych dziełach: Trzeba nam postępu, zgody i poświęcenia!
Marat uśmiechnął się pogardliwie.
— Tak — odrzekł — strumieni, płynących mlekiem i miodem. Pola Elizejskie Wirgiliusza to marzenie poety, marzenie z którego filozofowie chcą stworzyć rzeczywistość.
Rousseau milczał. Nie wypadało mu jakoś sprzeczać się z jednostką, gdy cała cywilizowana Europa uznała go za reformatora.
Przewodniczący odezwał się:
— Słyszeliście wszyscy? — zapytał.
— Tak — odparło zgromadzenie.
— Czyż więc brat ten godnym jest należeć do nas? czy pojmuje swe obowiązki?
— Tak!... odrzekli wszyscy, lecz z pewnem wahaniem.
— Powtórz przysięgę — bracie wyrzekł przewodniczący do filozofa.
— Byłoby mi bardzo przykro — odpowiedział Rousseau dumnie, gdybym nie podobał się niektórym z obecnych, powtórzę więc raz jeszcze to, co już wam mówiłem dawniej.
Wierzcie mi, mogę więcej uczynić dla was, żyjąc jak dotąd, t. j. zdaleka; pozostawcie mię w odosobnieniu. Czuję, że żyć długo nie będę, trudno, lampa się dopala, nic na to nie poradzicie, trzeba oddać ziemi, co ziemskie. Zresztą nienawidzę ludzi a jeśli im służę, to dlatego, że sam jestem człowiekiem i mam nadzieję, że kiedyś będą lepszymi. Oto myśl moja w całości.
— Odmawiasz więc pan złożenia przysięgi? — zawołał Marat.
— Odmawiam, mogę wszak być bratem waszym, nie przychodząc na zebrania.
— Bracie — rzekł nieznajomy o miłym głosie — nie odchodź od nas pod wrażeniem chwilowego zniechęcenia, poświęć swą dumę słuszną zresztą. Twoje rady i obecność będą dla nas światłem. Nie pogrążaj nas w ciemnościach twą odmową.
— Mylisz się — rzekł Rousseau — nie zabieram wam nic, bo nic więcej dać wam nie mogę jak moje myśli, które zamieściłem w swych dziełach, a czytać je może pierwszy lepszy przechodzień. Jeśli chcecie mieć imię Rousseau’a między sobą...
— Tak, tak, chcemy, — zawołało kilka głosów.
— To weźcie me dzieła, połóżcie na stole, a jeśli w czemkolwiek zechcecie się mnie poradzić, otwórzcie pierwszy lepszy tom, otrzymacie moją odpowiedź.
Filozof zabrał się do wyjścia.
— Przepraszam — rzekł chirurg — każdy ma wolną wolę, sławni ludzie również, ale jeśli pan nie chcesz należeć do naszego towarzystwa i nie jesteś niczem związany, możesz zdradzić nasze tajemnice, będąc nawet najuczciwszym człowiekiem w świecie.
Rousseau uśmiechnął się z politowaniem.
— Żądasz więc pan przysięgi, że dotrzymam tajemnicy?
— Naturalnie.
— Jestem gotów.
— Bracie, przeczytaj.
Wezwany przeczytał, co następuje:
— Przysięgam na Boga Najwyższego, Stworzyciela świata, wobec czcigodnego zgromadzenia, że nie zdradzę nigdy, com widział i słyszał; w przeciwnym razie skazuję się sam na karę, jaką wyznaczą mi sędziowie według prawa.
Rousseau podniósł już rękę, gdy nieznajomy zbliżył się z pośpiechem do prezesa i szepnął mu kilka słów do ucha.
— To prawda! — odparł tenże i dodał głośno:
Jesteś pan tu jedynie gościem, a nie bratem; jesteś człowiekiem honoru i jako od takiego żądamy tylko słowa, że zapomnisz o wszystkiem, coś u nas widział.
Przysięgam na honor, że zapomnę o wszystkiem, jak się zapomina rano o śnie — odparł Rousseau, silnie wzruszony.
Wyszedł, a za nim wielu członków.

KONIEC TOMU ÓSMEGO.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.