Józef Balsamo/Tom VIII/Rozdział CII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Józef Balsamo
Podtytuł Romans
Wydawca Wende i spółka
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia „Rola“ J. Buriana
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Joseph Balsamo
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VIII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
CII
KRÓL W PARLAMENCIE

Ceremonja ta odbyła się z całą powagą, jakiej wymagała zarówno duma królewska jak i intrygi, które go popchnęły do tego zamachu stanu.
Pałac królewski otoczony był przez strzelców i żołnierzy, którzy mieli być przydani do asysty kanclerzowi.
Pan de Maupeou nienawidzony był i wiedział o tem, również jak i książę d’Aiguillon.
Król udawał spokój, chociaż w duszy niepokoił się bardzo. Chwilami podziwiał sam siebie w lustrze, wspaniałe szaty królewskie i koronę.
— E!... nic jednak tak nie działa, jak majestat i władza.
Mógłby wszakże dodać: „I miłość ludu“, ale frazes ten słyszał tyle razy w Metz podczas swej choroby, że niechciał go nadużywać.
Delfinowa, dla której to widowisko miało urok nowości, już od rana przygotowywała się na nie.
Pani Dubarry była odważną.
Wierzyła w siebie, jak tylko wierzyć może w swe siły młodość i piękność. Tyle już o niej mówiono złego, że chyba nic już dodać nie sposób Weszła do sali tak olśniewająco piękna, że mimowoli szmer wyrwał się z ust obecnych.
Książę d’Aiguillon stąpał na czele parów, poprzedzających króla. Oblicze jego, pełne godności, nie nosiło śladów ani troski, ani niepokoju; nie miał też miny zwycięzcy, był tylko spokojny.
Tłum pokazywał go sobie, obdarzając zarazem piorunującemi spojrzeniami. Wielka sala przepełniona była różnorodną publicznością, tłoczyło się tam około trzech tysięcy osób.
Za drzwiami drugie tyle domagało się wejścia, którego bronili strzelcy i żandarmi. Słychać było tylko głuchy szmer ludu, tak słusznie porównywany do szumu fal.
W sali panowała cisza grobowa. Król z miną surową i nieubłaganą dał znak kanclerzowi, że może zabrać głos.
Członkowie parlamentu wiedzieli naprzód, o co idzie królowi. Samej ceremonji nie bali się, lecz następstw, których nie można z góry obliczyć.
Kanclerz zabrał głos. Mówił zwięźle a pięknie; amatorzy krasomówstwa nie mogliby mu nic zarzucić. Miejscami wyrażał się tak dosadnie, że arystokracja uśmiechała się, członkowie parlamentu dotknięci byli do żywego.
Król rozkazywał, przez usta kanclerza, aby poddani jego ukończyli raz na zawsze spory z byłym namiestnikiem Bretonji. Książę d’Aiguillon mu się podoba, tem samem winni go słuchać wszyscy.
Sędziom i adwokatom nie wolno się wtrącać do polityki: „słuchać monarchy“ to ich obowiązek. Niezadowoleni spojrzeli po sobie.
Bunt mieli w sercach, lecz na twarzach spokój kamienny, który rozgniewał Ludwika XV i parów. Delfinowa zbladła z gniewu.
Pierwszy to raz obecną była przy podobnej ceremonji. Chociaż nie wtrącała się do polityki i rządu, dumna była, jak przystało na córkę Marji-Teresy. To też przybywszy jako stronniczka opozycji, dała się pociągnąć kanclerzowi, a nawet zła była na niego; zdawało jej się, że za delikatnie przemawiał; ona znalazłaby słowa tak ostre, jak końce sztyletów i z radością kłółaby ten tłum, ośmielający się tak zimno i hardo przyjmować rozkaz króla.
Ludwik XV, jak wszyscy egoiści zresztą, był świetnym fizjognomistą. Rzucił okiem dokoła. Najprzód spostrzegł delfinową; zaciśnięte jej usta i gorący blask oczu, łatwo powiedziały mu, co się dzieje w tej młodej duszy.
Jakby dla sprzeczności, spojrzał na panią Dubarry: zamiast uśmiechu zwycięskiego, który spodziewał się ujrzeć, widział tylko namiętną chęć zwrócenia na siebie uwagi króla, jakby hrabina miała zamiar zbadać, co myśli dalej uczynić.
Nic tak nie pobudza ludzi o słabym charakterze jak myśl, że inni mogą ich lekceważyć. Zdaje im się, iż wszystko, cokolwiek czynią, to za mało, że nie wolno im zawieść zaufania innych, o których zdanie im chodzi.
Król był zadowolony z mowy kanclerza, nie powinien był nic do niej dodać, nawet tego wymagała etykieta.
Lecz w tej chwili, gdy czuł zwrócone na siebie oczy tylu tysięcy osób, szatan pychy podszepnął mu myśl i... Ludwik XV dał znak ręką, że chce sam zabrać głos.
Na chwilę uwaga powszechna zamieniła się w osłupienie. Głowy opozycji pochyliły się jakby na komendę.
Książęta, parowie, wzruszeni byli niezwykle.
Ci ostatni, pomyśleli jednak, że Jego Królewska Mość nic już dodawać nie powinien do przekonywającej mowy kanclerza. Nawet Richelieu, trzymający się bardzo zdaleka, spojrzał na tajemniczy wyraz twarzy monarchy. Wzrok jego, trochę buntowniczy, napotkał jaśniejące oczy pani Dubarry; wytrawny dworak przeszedł szybko z miny ironicznej do pełnej szacunku. Przesłał pięknej hrabinie uśmiech, pełen powinszowań i galanterji; hrabina jednak znała starego marszałka i nie dała się złapać na słodki uśmiech. Wszystko to, o czem mówimy, trwało zaledwie sekundę. Ludwik XV przemówił:
— Słyszeliście rozkaz mój! Życzę sobie, aby wola moja była skrupulatnie wykonaną; nie zmienię jej nigdy!
Ostatnie słowa wyrzekł głosem zimnym i ostrym, jak stal. Wrażenie było silne. Dreszcz przeszedł zgromadzonych; dreszcz ten udzielając się wszystkim, jak iskra elektryczna, przebiegł tak szybko, że cały tłum drgnął jednocześnie; nawet stronnicy króla ze wzruszeniem spojrzeli na monarchę. Zachwyt i zdziwienie były na wszystkich twarzach, we wszystkich sercach. Delfinowa podziękowała królowi, mimowoli błyskiem pięknych oczu. Pani Dubarry zelektryzowana wstała z miejsca; z rozkoszą uderzyłaby w dłonie, gdyby nie bojaźń, że ją ukamienują przy wyjściu z sali.
Ludwik XV mógł się nasycić triumfem.
Członkowie parlamentu coraz niżej pochylali czoła.
Król podniósł się z miejsca, a za nim kapitan gwardji i cała arystokracja. Bito w bębny, zdaleka słychać było dzwonki. Głuche szemranie tłumu zamieniło się w ryk.
Monarcha przeszedł salę z dumą, cechującą go zawsze, a widział przed sobą tylko pochylone nisko postacie.
Książę d’Aiguillon prowadził orszak. Kanclerz, doszedłszy do drzwi, przeraził się tym tysiącznym tłumem i rzekł pośpiesznie do strzelców:
— Otoczcie mnie.
Richelieu ukłonił się siostrzeńcowi i szepnął jadowicie:
— Nisko pochylili czoła, książę, kiedyś jednak podniosą je wysoko! wysoko!... Ostrożnie więc!...
Pani Dubarry przechodziła właśnie obok, wraz ze swemi damami i marszałkiem de Mirepoix. Usłyszała słowa marszałka.
— O! nie mamy się czego obawiać — odpowiedziała spokojnie — czyś nie słyszał, książę, słów Jego Królewskiej Mości? Powiedział przecież, że nie zmieni nigdy swej woli.
— Rzeczywiście piorunujące słowa — odparł książę z uśmiechem — ale sędziowie nie zauważyli, na szczęście, że mówiąc: „nie zmienię nigdy“, król patrzył na ciebie, pani.
I ukłonił się dworsko, tak jak tylko panowie owych czasów kłaniać się umieli.
Pani Dubarry była kobietą i złą polityczką. W słowach dyplomaty widziała tylko wyszukany komplement tam, gdzie d’Aiguillon przeczuł złość i nienawiść.
Hrabina odpowiedziała uśmiechem, lecz jej protegowany zbladł jak chusta.
Wrażenie więc, wywołane odezwaniem się króla, było olbrzymie, lecz często silne uderzenie odurza, ale tylko na chwilę, później krew krąży spokojniej, niż poprzednio.
Taką przynajmniej uwagę czyniła mała grupka osób, patrząc na odjazd wspaniałego orszaku. Było ich trzech... Wypadkiem znaleźli się tutaj na rogu ulicy i, nie znając się dotychczas, prowadzili rozmowę o sesji, której koniec przeczuli.
— Oto namiętności ludzkie! — przemówił starzec o miłej i uczciwej powierzchowności. — Król w parlamencie to nie bagatela.
— Tak, ale gdybyż to po słowach następował czyn — odparł pesymistycznie młodzieniec.
— Przepraszam pana — przerwał starzec — czyśmy się już kiedy widzieli.
— W nocy 31 maja, nie mylisz się, panie Rousseau.
— A! pan jesteś młodym chirurgiem, pan Marat, czy tak?
— Tak.
Podali sobie ręce.
Trzeci nie przemówił dotąd, ciągle przyglądał się tłumowi.
Młody lekarz oddalił się pierwszy, z trudnością przeciskając się między publicznością.
Milczący człowiek zwrócił się do starca:
— Pan tu zostaje?
— Cóż robić, zaczekam, jestem za stary, aby przecisnąć się teraz.
— Więc — odrzekł nieznajomy cicho — dziś wieczorem ulica la Plâtrière, panie Rousseau... Nie zawiedź mnie pan.
Filozof zadrżał, jakby ducha ujrzał przed sobą. Twarz jego, tak zwykle blada, pokryła się trupią bladością. Chciał odpowiedzieć.
Nieznajomy znikł.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.