Józef Balsamo/Tom VII/Rozdział LXXXV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Józef Balsamo
Podtytuł Romans
Wydawca Wende i spółka
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia „Rola“ J. Buriana
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Joseph Balsamo
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
LXXXV
WYWOŁYWANIE DUCHÓW

Pani Dubarry była przebrana za mieszczanką średniej klasy, twarz miała prawie zakrytą czarną koronkową mantylką.
Przyjechała dorożką z Richelieu’m, który w przebraniu wyglądał na starego sługą zamożnego domu.
— Czy poznajesz mnie, panie hrabio? — rzekła pani Dubarry.
— Witam panią hrabiną.
Richelieu trzymał się zdaleka.
— Niech pani raczy usiąść; proszą pana, zechciej zająć również miejsce.
— Ten pan jest moim intendentem.
— Myli się pani hrabina; to książę de Richelieu, poznaję go doskonale i sądzę, że i on również mnie sobie przypomina. Inaczej dałby dowód wielkiej niewdzięczności.
— Nie rozumiem pana.
— Przecież należy się trochę wdzięczności tym, którzy nam życie uratowali.
Dubarry rozśmiała się, mówiąc:
— Aha, widzisz książę.
— Jakto hrabio, tyś mi uratował życie? gdzie, jak i kiedy? — zapytał zdziwiony książę.
— Wtenczas gdyś książę zajmował urząd ambasadora w Wiedniu, 1725 roku.
— Ależ pana jeszcze wtedy na świecie nie było.
Balsamo uśmiechnął się znacząco.
— Mnie się trochę inaczej zdaje; spotkałem ludzi niosących pana już prawie nieżywego, miałeś ranę od szpady, która cię nawskroś przebiła, właśnie w tem miejscu, gdzie w tej chwili ręka twoja, mości książę, strzępi koronki. Trochę one za bogate, jak na intendenta hrabiny. Wlałem trzy krople mego eliksiru w ranę i zamknęła się natychmiast.
— Ależ, panie, wszak pan nie możesz mieć więcej nad lat trzydzieści pięć?
— No, książę — rzekła hrabina — masz więc do czynienia z prawdziwym czarodziejem i musisz w niego uwierzyć.
— My, czarownicy — mówił Balsamo — zmieniamy postać i nazwisko, stosownie do epoki, w jakiej żyjemy. W roku 1725 nosiłem greckie jakieś miano. A teraz zechce mi pani hrabina powiedzieć, czem jej służyć mogę?... Może książę także sobie czego życzy?
— Przyszliśmy, hrabio, oboje, aby zasięgnąć twojej rady.
— Wielki to zaszczyt dla mnie, pani hrabino, skądże powzięłaś tę myśl?
— Przepowiednia twoja zawróciła mi zupełnie głowę, lubo wątpię, aby się kiedy spełnić miała.
— Nie trzeba nigdy wątpić o tem, co mówi nauka.
— Jakoś korona moja, panie hrabio, bardzo jest w tej chwili zachwiana; a to trudniejsza sprawa, niż zatamowanie krwi trzema kroplami eliksiru.
— Bo chodzi o obalenie ministra trzema potężnymi wyrazami... — rzekł Balsamo. — Czy zgadłem o co chodzi?
— Zgadłeś, hrabio. Cóż na to powie Mości książę?
— To taka bagatela, że niema się czemu wcale dziwić — rzekł Balsamo.
— O gdybyś, hrabio, znalazł jaki sposób...
— Na uleczenie choroby państwa?
— Chorujemy na Choiseul’a.
— I chcielibyście się państwo wyleczyć?
— Tak jest, wielki czarowniku.
— Musisz nam co na to poradzić, panie hrabio. Choćby dla własnej sławy.
— Gotów jestem służyć państwu, ale przedewszystkiem muszę wiedzieć, czy przed przyjściem tu do mnie, książę miał już jakie projekty?
— Miałem, panie hrabio. Jakto przyjemnie, gdy można czarownika nazywać hrabią; nie wychodzi się ze swej sfery.
Balsamo uśmiechnął się.
— Proszę być szczerym, książę.
— Z przyjemnością, na honor.
— Książę, pragniesz poradzić się o coś? Nie mówił mi o tem wcale — rzekła Dubarry.
— Mogłem to tylko powiedzieć do ucha samemu hrabiemu.
— Dlaczegóż to, Mości książę?
— Pani musiałabyś się zaczerwienić po uszy, hrabino.
— Mości książę, ciekawa jestem bardzo, mów proszę, choć się zaczerwienię, nie zważaj na to.
— Gotowaś mnie obić, hrabino, gdy powiem, co mam do powiedzenia.
— Nie nudź, książę, proszę cię.
— Otóż hrabio, rzecz to jest bardzo smutna, ale prawdziwa, króla bardzo trudno zabawić, stracił wszelką energję...
— To mnie wcale nie obraża mój książę.
— Dobrzeby zatem było, gdybyś hrabia, który posiadasz tak drogocenne eliksiry...
— Dał jakiś, któryby zdolny był wrócić królowi zdolność bawienia się?...
— Tak właśnie.
— To dzieciństwo, pierwszy lepszy szarlatan może zrobić to samo.
— A właściwość eliksiru poszłaby na rachunek wdzięków pani Dubarry.
— Książę! zawołała z gniewem Dubarry.
— Miał książę słuszność, że nie chciał o tem mówić — rzekł Balsamo — bo pani już się rumieni. Mojem zdaniem jednakże, to kwestja zupełnie podrzędna, król choćby dziesięć razy więcej kochał hrabinę, co jest rzeczą zupełnie niemożebną, nie porzuciłby jednak dla niej ministra, bo ten najzupełniej zawładnął jego umysłem.
— To prawda — rzekł marszałek. — Ale gdzież inny punkt oparcia?
— Mniemasz, książę, iż niema innego?
— Należałoby go znaleźć.
— Rzecz nie wydaje mi się zbyt trudną.
— Trzeba być czarownikiem, żeby móc tak powiedzieć.
— Chodzi tylko o to, aby przekonać króla, że pan de Choiseul go zdradza. Naturalnie w jego mniemaniu tylko, bo minister tego, co czyni, za zdradę nie poczytuje.
— A cóż on czyni takiego?
— Wiesz o tem równie dobrze jak i ja, hrabino, popiera opór parlamentu przeciw królowi.
— Tak; ale trzebaby wiedzieć, w jaki to sposób urządza.
— Przez agentów, podniecających członków parlamentu, a mających zapewnioną zupełną bezkarność.
— Jacy są ci agenci? Trzebaby przynajmniej wiedzieć ich nazwiska.
— Pani Grammont naprzykład. Wyjechała poto tylko, aby zaostrzyć i podtrzymać całą tę opozycję.
— Pewno, że nie po co innego — zawołała Dubarry.
— Tak, ale król uważa ten wyjazd za proste usunięcie się z dworu.
— To prawda.
— Jakże mu dowieść, że to pozór tylko?
— Trzeba oskarżyć panią de Grammont przed królem.
— Cóż z tego, że ją oskarżymy?
— Jeśli nie przedstawimy dowodów na potwierdzenie oskarżenia?
— A gdyby znalazły się na to dowody, czy sądzisz, hrabio, że Choiseul pozostałby na swojem miejscu?
— Pewno że nie!...
— Chodzi więc tylko o to, aby odnaleźć zdradę pana Choiseul i uzasadnić ją niezbitymi dowodami przed królem?
Marszałek śmiać się zaczął.
— Hrabia nie wątpi o niczem! Złapać Choiseula na gorącym uczynku!... Potrzebaby nielada zręczności. Szczwany to lis... mój hrabio.
Balsamo czekał cierpliwie, dopóki nie skończył książę.
— A teraz pomówmy poważnie i osądźmy.
— I owszem.
— Czy pan de Choiseul jest podejrzany o to, że popiera bunty parlamentu?
— To rzecz wiadoma. Ale dowodów na to niema....
— Czy pan de Choiseul nie przygotowuje wojny z Anglikami, w tym celu, aby więcej niż kiedykolwiek stać się niezbędnym królowi?
— Tak myślą powszechnie — ale dowody.
— Czy pan de Choiseul nie jest najzawziętszym wrogiem hrabiny Dubarry i czy nie stara się wszelkimi sposobami zrzucić ją z tego tronu, który jej przepowiedziałem.
— I to prawda, ale gdzież na to dowody? Gdybym choć tego dowieść mogła królowi... Ach! gdybym mogła!...
— Czegóż potrzeba na to?... Bagatelki.
— Drobnostki! — powiedział Richelieu, uśmiechając się szydersko.
— Gdybyśmy mieli, naprzykład, list jaki poufny — rzekł Balsamo.
— Tak, to drobnostka.. więcej nicby nie potrzeba.
— List pani de Grammont, nieprawdaż, panie marszałku? — mówił dalej hrabia.
— Czarowniku, kochany, drogi czarowniku wynajdź nam list taki. Od lat pięciu staram się o niego, wydałam już w tym celu z jakie sto tysięcy franków, ale dotąd nic podobnego dostać nie mogłam.
— Trzeba się było do mnie udać, pani hrabino.
— Jakto? — zapytała hrabina.
— Gdybyś się do mnie była udała...
— To co?
— Byłbym cię już oddawna wybawił z kłopotu.
— Pan?
— Ja.
— Czy już zapóźno, mój hrabio?
Balsamo uśmiechnął się.
— Nigdy nie jest zapóźno — odrzekł.
— O! kochany hrabio... — rzekła Dubarry, składając ręce błagalnie.
— Zatem, potrzeba listu.
— Tak.
— Od pani de Grammont?
— Jeśli to jest możliwe.
— Listu, któryby skompromitował pana de Choiseul w trzech punktach, o których mówiliśmy przed chwilą?
— Za taki list, hrabio, oddałabym moje oko.
— To byłoby za wiele, hrabino; tem więcej, że ten list...
— Że ten list?
— Dam ci darmo, hrabino.
Rzekłszy to, Balsamo, wyciągnął z kieszeni ćwiartkę papieru, złożoną we czworo.
— Co to jest? — zawołała Dubarry, pochłaniając papier oczami.
— Co to jest? — pytał Richelieu.
— List, którego sobie państwo życzycie.
Rozwinąwszy papier, Balsamo przeczytał, osłupiałym ze zdziwienia gościom, pismo, które już znamy.
W miarą jak czytał, Dubarry mieniła się na twarzy; gdy skończył, Richelieu zawołał:
— To prosta potwarz, my w to wierzyć nie możemy, mój hrabio.
— Nie, książę, to najwierniejsza kopja listu pani de Grammont, który w tej chwili został prawdopodobnie wręczony panu de Choiseul, w Wersalu, przez umyślnego posłańca.
— Czy pan prawdą mówi, panie Balsamo? — pytał niespokojnie Richelieu.
— Nigdy nie kłamię, panie marszałku.
— Czyżby księżna de Grammont mogła napisać list podobny?...
— Napisała go, panie marszałku.
— Mogłaż popełnić podobną nieostrożność?
— To nie do uwierzenia, ale mimo to jest prawdą.
Stary książę patrzył na panią Dubarry, która nie miała już nic do powiedzenia. Po krótkiem milczeniu, rzekła:
— Daruj mi, hrabio, ale tak samo, jak książę, nie mogę dać wiary, aby księżna de Grammont, kobieta rozumna, narażała się na takie niebezpieczeństwo, aby pisać podobny list do brata. Wreszcie, ażeby znać tak dokładnie to pismo, trzebaby go było przeczytać.
— A mając już raz w ręku tak nieoceniony dokument, czyż możnaby go się dobrowolnie pozbawiać?...
Balsamo spokojnie potrząsnął głową.
— Cóż mi zależy na tem, czy pan de Choiseul jest lub nie jest ministrem; ja nikogo z tych panów nie kocham, ani nienawidzę, pocóż miałbym zachowywać podobne dokumenty? Wreszcie nie mam zwyczaju odpieczętowywać cudzej korespondencji, czasami tylko, gdy mi się podoba, mogę sobie przeczytać list pod kopertą i pieczęciami. Przyszliście państwo do mnie, prosząc o przyjacielską radę, dałem ją wam. Wątpię, żebyście chcieli zaproponować mi zapłatę za to posiedzenie.
— Ależ hrabio — powiedziała Dubarry.
— Daję państwu radę i dowody w ręce — a państwo utrzymujecie, że są fałszywe.
— Ależ bo... bo... posłuchaj, hrabio.
— Oryginał tej kopji istnieje niezawodnie.
— Któż cię mógł o tem uprzedzić, panie hrabio? — zapytał Richelieu.
— W tem właśnie jest moja tajemnica; nie na to żyję i pracuję naukowo od trzech tysięcy siedmiuset lat, abym mógł i chciał w jednej chwili wszystkich z tem zaznajomić.
— Panie hrabio, psujesz przyjemne wrażenie, jakie sprawiłeś na mnie.
— Nie dbam o to wcale, czy mi książę wierzy lub nie, wszak nie szukałem cię, książę, na dzisiejszem polowaniu królewskiem.
— Hrabia ma zupełną słuszność, Mości książę.
— Nie gniewaj się na nas, panie Balsamo powiedz nam tylko choć słówko, jakim sposobem dowiadujesz się tak ważnych tajemnic?
— Uczynię to dla ciebie, hrabino — rzekł powoli Balsamo — tajemnicę tę objawił mi duch.
— Duch? — zawołali razem Richelieu i Dubarry — duch, który objawia ci wszystko?
— Wszystko co tylko chcę wiedzieć.
— Więc to duch powiedział ci, panie hrabio, że pani de Grammont pisała do brata?
— Ręczę ci pani, że duch mi to powiedział.
— To cudowne!
— Ale państwo w to nie wierzą — rzekł Balsamo.
— Nie, nie mogę temu wierzyć, mój hrabio, jakże chcesz, aby wierzyć takim dziwnym rzeczom?
— A uwierzylibyście mi państwo, gdybym wam powiedział, co w tej chwili robi posłaniec wiozący list do ministra od pani de Grammont?
— Może — odrzekła Dubarry.
— Uwierzyłbym — rzekł Richelieu — gdybym mógł na własne uszy posłyszeć owego ducha. Ale panowie czarownicy mają ten przywilej, że sami tylko glosy ich słyszą, że sami tylko widzą te nadzwyczajności.
Balsamo popatrzył na Richelieu’go, a wzrok miał tak dziwnie przenikliwy, że stary książę poczuł dreszcz od stóp do głowy.
— W istocie zachowuję dla samego siebie przywilej rozmawiania z duchami, lub oglądania rzeczy nadzwyczajnych, czasami jednak, gdy zdarza mi się sposobność, być w towarzystwie osób tak pięknych jak hrabina Dubarry, lub tak znakomitych, jak książę de Richelieu, otwieram skarbiec mój, aby się z niemi podzielić.... Czy bardzo pragnęlibyście państwo usłyszeć głos, który jest mojem natchnieniem?
— Bardzobyśmy chcieli go usłyszeć — rzekł Richelieu, ściskając pięści, aby powstrzymać drżenie.
— Bardzo — powtórzyła Dubarry, drżąc cała.
— A więc niebawem posłyszycie go państwo. W jakim języku chcecie państwo, aby przemówił?
— Po francusku — rzekła Dubarry — innego nie znam. A książę?
— Ja także. Da mi to sposobność przekonania się, czy djabli używają równie poprawnie naszego języka, jak mój przyjaciel Voltaire.
Balsamo podszedł z pochyloną głową do saloniku, który, jak wiadomo, stykał się ze schodami.
— Zamknę te drzwi, aby państwa zbytecznie nie narażać.
Dubarry pobladła, zbliżyła się do Richelieu go i wzięła go pod rąkę.
Balsamo, dotykając prawie drzwi od schodów, zwrócił się w stroną, gdzie przebywała Lorenza i zawołał donośnym głosem po arabsku:
— Czy słyszysz mnie ukochana? Jeżeli słyszysz, zadzwoń dwa razy.
Balsamo czekał na odpowiedź, patrząc uważnie na swoich gości, zasłuchanych i oczekujących, tem więcej, że żadne z nich nie zrozumiało słów jego.
Dzwonek dał się słyszeć po dwakroć.
Hrabina aż podskoczyła z kanapy, książę ocierał zimny pot z czoła.
— Skoro mnie słyszysz, podejdź do kominka, naciśnij sprężynę, ukrytą w prawem oku lwa rzeźbionego, a gdy drzwiczki się otworzą, przejdź do mego pokoju, potem zejdź po schodach i stań w pokoju, dotykającym tego w którym się znajdują.
Za chwilą leciuchny szmer oznajmił hrabiemu, że rozkazy jego zostały spełnione.
— Jakim pan przemawiasz językiem, panie hrabio? — zapytał Richelieu, zbierając się na odwagę — czy to język kabalistyczny?
— To zwykłe narzecze, używane przy wywoływaniu duchów.
— Obiecałeś nam, hrabio, że będziemy rozumieli.
— To, co duch odpowie, ale nie to, co ja będę mówił.
— Czy djabeł już się stawił?
— Czy obiecałem panu djabła?
— Zdaje mi się, że wywołuje się tylko djabła.
— Wszystko, co tylko jest duchem, wezwane być może.
— A więc ten duch, ta wyższa istota...
— Jest w tej chwili już w bliskim ze mną stosunku — rzekł Balsamo, wyciągając rękę w stronę obicia, poza którem były drzwi ukryte.
— Boję się — szepnęła Dubarry — a książę?
— Co prawda, wolałbym w tej chwili być pod Mahon lub Philippsburgiem.
Balsamo odezwał się posępnym i poważnym głosem, zwracając się do nich:
— Teraz kto chce się czego dowiedzieć, niech milczy i słucha.
I zwrócił się znów ku drzwiom ukrytym.

KONIEC TOMU SIÓDMEGO.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.