Józef Balsamo/Tom VII/Rozdział LXXXIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Józef Balsamo
Podtytuł Romans
Wydawca Wende i spółka
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia „Rola“ J. Buriana
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Joseph Balsamo
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
LXXXIII
POLOWANIE NA CZAROWNIKA

Mnóstwo karet stało na wszystkich drogach lasku Marly, w którym odbywały się łowy królewskie.
Właściwie Ludwik XV, pod koniec życia, sam już nie polował wcale, lecz siedząc w karecie, przyglądał się tylko pogoniom.
Ktokolwiek z czytelników naszych zna Plutarcha, ten pamięta może, co znakomity historyk powiedział o Marku Aureliuszu, tak zawsze zajętym sądami i sprawami państwa, iż niewiadomo było nigdy, kiedy zechce zasiąść do obiadu; kucharz jego tedy zakładał co godzinę nowego dzika na rożen, aby pieczyste na każde żądanie było zawsze gotowe.
Tak samo postępowano z Ludwikiem XV. Na polowania popołudniowe przeznaczano kilka danieli, za któremi pogoń, stosownie do humoru króla, mogła trwać dłużej albo krócej.
Tego dnia łowy skończyć się miały o czwartej. Na dziś zatem wybrano daniela, ściganego już od południa, zdolnego, jak się zdawało, dotrzymać placu do godziny oznaczonej.
Pani Dubarry dała sobie słowo ścigać króla, który ze swej strony zawzięcie ścigał oczyma daniela.
Wypadek zrządził jednak inaczej.
Pani Dubarry i Richelieu jechali tedy razem, zamieniając ukłony z osobami, spotykanemi po drodze, gdy wtem oczom ich ukazał się dziwny obraz: powozik jakiś leżał wywrócony czterema kołami do góry. Pojazd pani Dubarry przejeżdżał właśnie około niego.
— Patrzno, książę — odezwała się spokojnie Dubarry.
— Pogruchotany powóz — również spokojnie odpowiedział Richelieu.
— Patrzno, książę, tam ktoś leży na trawie.
— Mam wzrok bardzo słaby, hrabino.
— Ten ktoś kłania się, a zatem widocznie jeszcze żyje.
Richelieu na wszelki wypadek się odkłonił.
— Zdaje mi się, hrabino, że to...
— Kardynał de Rohan? Tak, książę.
— Cóż on tam robi, u licha?
— Zobaczymy — rzekła i zwracając się do stangreta, powiedziała: — Podjedźno do tego powoziku przewróconego.
Stangret skręcił z gościńca i zapuścił się w gęstwinę.
— Na honor! to kardynał! — zawołał Richelieu.
W istocie był to kardynał de Rohan, który, wyciągnąwszy się na trawie, czekał cierpliwie, aby kto ze znajomych zabrał go ze sobą.
Zobaczywszy panią Dubarry, zmierzającą ku niemu, kardynał powstał:
— Witam panią hrabinę! — zawołał.
— Co kardynał tu robi? Co ci się stało?
— Nic tak wielkiego.
— Możeś skaleczony?
— Nie, nie, nic mi się nie stało.
— Ale jakże się to stało?
— A! to ten idjota mój stangret, Anglik, sprowadzony umyślnie z Londynu; kazałem mu skręcić z gościńca, aby na bocznej drodze spotkać się z myśliwymi, a on tak to pięknie wykonał, że połamał mój najpiękniejszy powóz.
— Nie masz się na co skarżyć, Eminencjo, gdyby stangret był Francuzem, pewno byłbyś wypadek życiem przypłacił, lub co najmniej miałbyś kilka żeber złamanych.
— Może masz słuszność, hrabino.
— Proszę się zatem pocieszyć.
— Biorę rzecz całą dość filozoficznie; tylko wypadnie mi może czekać tu za długo, a ta perspektywa wcale mi się nie uśmiecha.
— Jakto, książę miałbyś czekać! Rohan na nic czekać nie może! — rzekła hrabina.
— Cóż robić, muszę się zgodzić z losem.
— To być nie może; pozwól książę, że wysiądę i oddam ci moją karetę.
— Co pani mówi, zawstydzasz mnie, hrabino.
— A więc racz wsiąść, Mości Książę.
— Nie, nie, dziękuję pani, zaczekam na księcia de Soubise, lada chwila będzie on jechał tędy to mnie zabierze.
— Mógł się udać inną drogą.
— Mniejsza o to.
— Racz zatem przyjąć, książę....
— Nie, nie, dziękuję ci, hrabino.
— Dlaczego?
— Nie chcę ci sprawiać ambarasu moją osobą.
— Jeśli, książę, nie wsiądziesz, ja wysiądę, zostawię ci pojazd do rozporządzenia, a sama każę ująć tren sukni lokajowi i jak driada zacznę błądzić po lesie.
— Dłuższy opór byłby wielką niegrzecznością — powiedział, uśmiechając się, kardynał i wsiadł do karety pani Dubarry.
Książę de Richelieu ustąpił mu swego miejsca i zasiadł na przodzie.
Zaczęła się sprzeczka co do tego, ale stary marszałek pozostał na miejscu obranem.
— Czy Wasza Eminencja pogodziła się nareszcie z polowaniem? Mówiono mi, że nie lubisz tej rozrywki i pierwszy też raz spotykam cię tutaj.
— Nie, nie, hrabino, ściągnął mnie tu inny ważny interes, potrzebowałem parę słów powiedzieć królowi, a teraz, z łaski tego niedołęgi stangreta, nietylko nie zobaczę Najjaśniejszego Pana, ale w dodatku spóźnię się na pewną schadzkę w mieście mi wyznaczoną.
— Czy oceniasz, hrabino, szczerość Jego Eminencji — wtrącił Richelieu — przyznał się wszak w tej chwili, że ma jakąś schadzkę.
— Na którą się spóźnię — dodał kardynał.
— To być nie może — rzekła Dubarry — książę de Rohan zawsze musi zrobić wszystko, co postanowił.
— Tym razem potrzebaby na to cudu.
Richelieu i hrabina zamienili z sobą spojrzenia; Dubarry zwróciła się do kardynała:
— Czy Wasza Eminencja wierzy w cuda? — zagadnęła.
— A to dobre, hrabino, religja nasza czyni z nich artykuł wiary — odpowiedział, siląc się na powagę de Rohan.
— Nie mówię o dawnych bynajmniej, pytam, czy Wasza Eminencja wierzy w cuda w naszych czasach.
— Co prawda, coraz rzadziej się one teraz przytrafiają. Jednakże....
— Jednakże, co?
— Patrzyłem niedawno na rzeczy, które, jeżeli nie były cudowne, to w każdym razie nadzwyczajne.
— Książę widział takie rzeczy?
— Na honor....
— Czy nie wiesz, hrabino, że, jak mówią, Jego Eminencja ma jakieś związki z duchami, co może nie jest zupełnie zgodne z religją.
— Ale zato może być bardzo dogodne pod wielu innemi względami — rzekła Dubarry.
— Cóż książę widział?
— Przyrzekłem tajemnicę.
— To zaczyna być poważne.
— Wierz mi pani, że tak jest.
— Jeśliś przyrzekł, Eminencjo, zachować tajemnicę o czarach, to może nie o czarownikach?...
— Nie.
— A my właśnie, oboje, ja i książę, jesteśmy obecnie zajęci wyszukaniem jakiegoś czarownika.
— Doprawdy?
— Bez żartów.
— Udajcie się państwo do niego.
— Z przyjemnością.
— Chętnie wam usłuży.
— Nazwisko jego?...
— Hrabia de Fenix.
Pani Dubarry i Richelieu spojrzeli na siebie, blednąc.
— To dziwne! — rzekli razem.
— Czy może go znacie? — zapytał de Rohan.
— Nie. Czy książę uważa go za czarownika.
— Stanowczo.
— Mówiłeś z nim, książę?
— Naturalnie.
— I wydał się księciu?...
— Nieocenionym.
— W jakich okolicznościach?...
— Ależ... — kardynał zawahał się. — Kazałem sobie wróżyć.
— I cóż powiedział?
— Rzeczy niesłychane.
— Czy ma on jeszcze inne jakie nazwisko, oprócz tego, któreś nam, Wasza Eminencja, wymienił?
— Tak, słyszałem jeszcze, że go nazywano....
— Jak? — zagadnęła niecierpliwie Dubarry.
— Józef Balsamo — rzekł kardynał.
Richelieu i hrabina znów spojrzeli na siebie.
— Czy djabeł jest w istocie bardzo czarny, mości książę? — spytała nagle Dubarry.
— Zapewne, musi być bardzo czarny, ale ukazuje się tylko prostakom.
— Bądź co bądź, Eminencjo, musisz przyznać jednakże, że to wszystko bez mocy szatańskiej obejść się chyba nie może.
— Pewny jestem, że nie.
— Zielone ognie, widma, rondle z których cuchnące wydzielają się zapachy....
— Wcale a wcale.... mój czarownik jest człowiekiem zupełnie światowym, obejście ma wytworne, mieszkanie eleganckie.
— Możebyś kazała sobie powróżyć temu czarownikowi, hrabino? — zagadnął Richelieu.
— Mam ochotę szaloną....
— Dlaczegóż jej nie zadowolnić?
— Gdzież odbywają się posiedzenia? — zapytała.
Dubarry pewna była, że kardynał wskaże jej adres.
— W pięknym gabinecie, wytwornie przybranym...
— Dobrze, ale w którym domu?
— Dom jest bardzo przyzwoity, choć dosyć oryginalnej budowy.
Hrabina zaczęła się niecierpliwić, widząc, że jej kardynał nie rozumie. Richelieu pośpieszył jej z pomocą:
— Hrabina chce się poprostu dowiedzieć, gdzie mieszka ten czarnoksiężnik?
— Gdzie mieszka, pytacie?
— Naturalnie.
— Zaraz.... czekajcie.... mieszka.... w dzielnicy les Marais, prawie na rogu bulwaru Świętego Franciszka.... nie.... Anastazego.... nie... Wiem, że święty, ale jaki.... zawsze święty.
— Jaki święty?... Książę musisz znać przecie ich wszystkich.
— Gdzie tam, ja znam świętych bardzo niewielu; ale, czekajcie, mój lokaj będzie zapewne wiedział.
— Wzięliśmy go z sobą, jest za karetą.
Dubarry kazała stanąć. Zawołano lokaja, który wysłuchał już był dokładnie całej rozmowy i wiedział, o co go pytać będą.
— Powiedzno mi, Olinve, czy pamiętasz dokąd jeździłem kilka dni temu późnym wieczorem?
— Kiedy jaśnie panie?
— Tego dnia, gdym powracał z Saint-Denis.
— Z Saint-Denis? — powtórzył, lokaj, zamyślając się.
— No tak, wtedy gdy kazałem czekać na siebie na bulwarze.
— Wiem, już wiem; pamiętam, wyszedł z domu człowiek i coś ciężkiego włożył do karety.
— Nikt cię o to nie pyta, ośle jeden.
— Co zatem jaśnie pan rozkaże?
— Jak się ta ulica nazywa?
— Saint-Claude, jaśnie panie.
— Ulica Saint-Claude! — powtórzyła hrabina, rzucając na Richelieu’go pełne znaczenia wejrzenie.
Książę udał, że nie spostrzegł tego i zawołał:
— Król, król, hrabino.
— Gdzie?
— A ot.... na prawo.
— Prędko, zjedźmy na lewo, żeby nas nie zobaczył.
— Ależ hrabino, ja mam interes do króla, myślałem, że wieziesz mnie do niego....
— Prawda, książę ma interes; my więc tu wysiądziemy, a mój powóz podwiezie Waszą Eminencję, gdzie trzeba.
Kazała stanąć. Stangret zatrzymał konie.
— Odwieziesz Jego Eminencję do króla, a potem wrócisz tu po mnie.
— Jakto więc sam mam jechać?
— Potrzebowałeś Wasza Eminencja pomówić z królem, będziesz miał zatem zupełną swobodę.
— Dobroć pani przechodzi wszelką granicę, rzekł kardynał, całując rękę hrabiny.
— Król cię szukać będzie, hrabino.
— Tem lepiej.
— Będzie niespokojny o ciebie.
— Jeżeli się trochę pomęczy, to mu nic nie zaszkodzi.
Lokaj spuścił stopień, Dubarry i Richelieu wysiedli. Kareta poniosła kardynała na wzgórze, gdzie stał król, szukający słabym swym wzrokiem hrabiny, którą dziś wszyscy widzieli prócz niego.
Dubarry wzięła pod rękę księcia i poszła z nim w zarośla.
— Wiesz, książę, że to wyjątkowo szczęśliwy traf, to spotkanie tutaj kardynała!
— Żeby się go pozbyć za chwilę; rozumiem — odpowiedział książę.
— Nie, ale ażeby się dowiedzieć o adres tego człowieka.
— Więc udamy się do niego, hrabino?
— Naturalnie. Tylko....
— Co, hrabino?
— Przyznam się, że się boję.
— Kogo?
— Czarownika. Ja, bo bardzo wierzę...
— Hm!...
— A ty, książę, wierzysz w czarowników?
— Nie przeczę.... czasami.
— Co mówisz o mojej przepowiedni?
— To rzecz dowiedziona. Powiem ci, hrabino, że i ja sam doznałem kiedyś mocy czarów.
— Jakże to było mój książę?
— Znałem także jednego czarownika, który mi oddał ogromną przysługę.
— Jaką przysługę?
— Wskrzesił mnie.
— Nie może być!... Jakto wskrzesił?
— Byłem umarłym.
— Opowiedz-że mi to mój książę.
— Dobrze, ale schowajmy się, hrabino.
— Cóż za tchórz z ciebie, mój książę.
— Nie jestem tchórzem tylko ostrożnym.
— Tu nam będzie dobrze?
— Doskonale.
— No opowiadaj, książę.
— Gdy byłem ambasadorem w Wiedniu, otrzymałem pchnięcie szpadą, przez pół ciała. Szpada była własnością pewnego męża, rana więc tembardziej była niebezpieczną. Upadłem. Podniesiono mnie, byłem nieżywy.
— Jakto nieżywy?
— A przynajmniej bardzo bliski śmierci.
Przechodzi ulicą czarownik i pyta: Co to za człowieka niesiecie? Objaśniają, kim jestem. Kazał się zatrzymać ludziom, którzy mnie nieśli, nalał na ranę jakiegoś płynu, trzy krople innego wlał mi w usta, krew zaraz przestała płynąć, odzyskałem oddech, otworzyłem oczy i byłem wyleczony.
— To cud, mój książę.
— Właśnie to mnie przeraża, że w mojem przekonaniu był to cud w istocie, ale nie boski, lecz djabelski.
— Masz słuszność książę, Pan Bóg nie byłby ocalił takiego, jak ty, bałamuta. Czy też żyje jeszcze twój czarownik?
— Bardzo wątpię, chyba że wynalazł płyn złoty.
— Jak pan, panie marszałku.
— Wierzysz w te bajki, hrabino?
— Ja we wszystko wierzę, Mości Książę.
— Czy był bardzo stary?
— Jak Matuzal.
— A nazywał się?
— Althotas.
— Straszne jakieś nazwisko.
— Nieprawdaż pani?
— Kareta moja powraca, siadajmy.
— Gdzie jedziemy?
— Do Paryża, ulica Saint-Claude.
— Dobrze, ale król cię czeka, hrabino.
— Tem lepiej, to mnie cieszy, dosyć mnie nadręczył, niechaj pocierpi za to stary!...
— Pomyślą, że cię kto wykradł, hrabino?
— Tem więcej, że widzieli mnie z tobą, mości książę.
— Przyznani się szczerze, że się trochę boję, hrabino!...
— Czego, mój książę?
— Żebyś się z tem nie wydała, bo jak się ludzie dowiedzą, śmiać się z nas będą straszliwie.
— Cóż ci to szkodzi, mój książę, jedziemy przecie we dwoje?
— Wreszcie, jeżeli cokolwiek wspomnisz o tem, hrabino, utrzymywać będą, żeśmy byli razem na schadzce, nie zaś u czarownika.
— Nikt ci nie uwierzy, kochany książę.
— Kto to wie.... kto to wie.... gdyby nie król.
Dubarry skinęła na swoich ludzi, kareta podjechała w zarośla; wsiadła razem z Richelieu’em i zawołała: Do Paryża, ulica Saint-Claude, co koń wyskoczy.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.