Józef Balsamo/Tom I/Rozdział I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Józef Balsamo
Podtytuł Romans
Wydawca Wende i spółka
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia „Rola“ J. Buriana
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Joseph Balsamo
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I
BURZA

W tydzień po scenie przez nas opowiedzianej, około piątej wieczorem, duży powóz, zaprzężony w cztery konie, z dwoma pocztyljonami, opuszczał Pont-à-Mousson, małe miasteczko, położone między Nancy i Metz.
Zaledwe powóz znikł z oczu, gdy kumoszki zaczęły sobie rozmaicie o nim opowiadać.
Bo też takiego wehikułu nie widziano nigdy na moście, zbudowanym przed pięćdziesięciu laty przez dobrego króla Stanisława, na Mozelli, dla prędszej komunikacji między jego małem państewkiem a Francją.
Ciekawości takiej nie wzbudzała nawet buda alzacka, która w dni jarmarczne przywoziła z Falzburga potwory o dwóch głowach, niedźwiedzie tańczące i muzykantów wędrownych.
Powóz głęboki jak landara, miał z przodu jakby kabrjolet koloru niebieskiego, a na drzwiczkach połyskiwała elegancka korona baronowska z literami I. B., artystycznie splecionemi. Dwa okienka z białemi firankami, które wychodziły na przedni kabrjolet, wpuszczały światło wewnątrz. Krata żelazna ochraniała szyby od stłuczenia.
Przedpotopowa ta buda była ośm stóp długa a sześć szeroka. Pośrodku sterczał nawet komin, z którego ciągle snuł się niebieskawy dymek. Powóz ten możnaby uważać za nowy wynalazek, w którym zdolny mechanik połączył siłę pary z siłą koni.
Z tyłu powozu szedł uwiązany śliczny koń, o łebku zgrabnym, niewielkim, z nogami sprężystemi, okiem ognistem — widocznie rasy arabskiej. Siodło na koniu wskazywało że podróżni, zamknięci w tej arce Noego, musieli go niekiedy dosiadać.
W Pont-à-Mousson ręka biała i muskularna wysunęła się z poza firanek skórzanych, opinających szczelnie kabrjolet, i dała pocztyljonowi hojny napiwek.
Pocztyljon uradowany, podziękował jaśnie panu, a głos dźwięczny odpowiedział mu po niemiecku:
Schneller! Schneller! (Prędzej! Prędzej!)
Pocztyljoni rozumieją wszystkie języki, skoro tylko ujrzą monetę, przeznaczoną dla nich.
Ruszył z miejsca galopem, poczem nieco zwolnił biegu.
O siódmej zmieniono konie w Saint Michel; ta sama ręka z poza firanki wysunęła pocztyljonowi pieniądze, ten sam głos kazał się śpieszyć.
Powóz wszędzie budził podziw, zwłaszcza, że noc ciemna nadawała mu pozór fantastyczny.
Za Saint Michel droga pnie się pod górę; w pół godziny ujechano zaledwie ćwierć mili.
Na szczycie wyniosłości konie przystanęły dla wypoczynku, a przed oczyma podróżnych, siedzących w kabrjolecie, roztoczył się rozległy horyzont, mgłą przesłonięty. Niebo, dotąd pogodne, zasępiło się; wielka chmura, ciągnąca z południa, groziła burzą, która mogła zaskoczyć podróżnych przed przybyciem do Bar-le-Duc, gdzie miano przenocować.
Droga spadzista wiła się na krawędzi góry. Po jednej jej stronie widniała głęboko dolina Meuzy. Pocztyljoni dla bezpieczeństwa jechali bardzo wolno.
Chmura nadciągała coraz bliżej; na widnokręgu zdawała się dotykać ziemi. Czarną swą masą zasłoniła ostatnie promienie słońca.
Zapadł siny mrok. Na drzewach liście drżały, chociaż wiatru nie było.
Nagle oślepiająca błyskawica przecięła obłoki; niebo zaroiło się wężami ognistemi i cały firmament rozgorzał jak wnętrze piekła. Zahuczał piorun, roznosząc echa po lesie i straszna burza szaleć zaczęła. Powóz z kominem posuwał się ciągle, tylko dym z jego otworu przybrał kolor opalu.
Niebo pociemniało jeszcze bardziej. W powozie okienko przednie zabłysło różowem światłem. Widocznie mieszkaniec ruchomej celi oświetlił swoje mieszkanie.
Nie dojechano jeszcze do doliny, gdy drugi piorun uderzył z hukiem straszliwym. W tejże chwili lunął deszcz ulewny. Rzęsiste krople padały obficie.
Powóz się zatrzymał.
— Co się stało? — zapytał dźwięczny głos — dlaczego, u djabła, nie jedziecie?
— Więc można jechać dalej, proszę pana? — spytali pocztyljoni.
— To ja powinienem pytać was, a nie wy mnie — odparł głos. — No, jedźcie!
Tyle było woli i siły w tem powiedzeniu, że pocztyljoni usłuchali, i powóz potoczył się z pochyłości góry.
— Dobrze! — odezwał się głos.
Firanki, na chwilę rozchylone, zasunęły się znowu i oddzieliły podróżnych od woźnicy.
Od deszczu ziemia gliniasta tak rozmiękła i oślizła, że konie znów stanęły.
— Proszę pana! — odezwał się pocztyljon — dalej jechać nie sposób.
— Dlaczego? — zapytał znany głos.
— Konie nie idą, ale się ślizgają.
— Jak daleko do stacji?
— Cztery mile.
— Podkujcie je srebrem, to pójdą, — rzekł nieznajomy, otwierając firanki i rzucając cztery talary.
— To bardzo szlachetnie, proszę pana, — przemówił pocztyljon, chowając pieniądze w cholewę buta.
— Pan coś mówi do ciebie, — zawołał pocztyljon, siedzący na koniu, gdy posłyszał dźwięk monety.
Rozmówiłem się już i zaraz jedziemy.
— Konie nie pójdą.
— Od czego masz ostrogi?
— Choćbym je całe w brzuchy im wpakował, jeszczebym nie ruszył z miejsca; niech mnie Bóg skarze, jeżeli...
Nie dokończył, bo przerwał mu nowy piorun.
— Na taki czas dobrzy chrześcijanie siedzą w domu. A! — co ja widzę... nasz powóz sam się posuwa... Wielki Boże! co to znaczy?...
Rzeczywiście ciężka landara, nie znajdując oporu, sama zaczęła staczać się powoli, a następnie własnym już rozpędem pchana, pędziła coraz szybciej.
Konie, napierane, poniosły i powóz popędził jak strzała po stromej spadzistości, zbliżając się nad przepaść.
Teraz z powozu ukazała się głowa podróżnego.
— Niezdaro! — krzyknął — pozabijasz nas. Na lewo jedź, na lewo!
— Ba! kiedy nie mogę, — odpowiedział woźnica, ściągając lejce i napróżno usiłując konie powstrzymać.
— Józefie! — dał się słyszeć po raz pierwszy głos kobiecy. — Józefie, ratunku! O! święta Madonno!
Niebezpieczeństwo było straszne, i usprawiedliwiało wzywanie Matki Najświętszej.
Powóz, pchany ciężarem, zbliżał się z każdą chwilą ku przepaści.
Przednie konie zdawały się już w nią zapadać. Jeszcze trzy obroty kół, a konie, powóz, ludzie — wszystko runie w otchłań i zostanie zmiażdżone. Wtem z kabrjoletu wyskoczył podróżny, schwycił pocztyljona za kołnierz, podniósł go jak dziecko, rzucił na ziemię, sam zaś wskoczył na kozioł, ujął lejce i głosem potężnym:
— Na lewo!... — krzyknął na konnego pocztyljona — na lewo błaźnie, albo ci w łeb wypalę!
Rozkaz wywarł skutek cudowny; pocztyljon, prowadzący przednie konie, uczynił nadludzki wysiłek, zawrócił powóz przy pomocy podróżnego na środek drogi i popędził po niej z szybkością.
— Prędzej! — zawołał podróżny; — galopem! jeżeli ustaniesz, przejadę po twoim trupie.
Pocztyljon zrozumiał, że to nie żarty.
Powóz pędził z szybkością zdumiewającą; gwałtowny turkot, komin ognisty, czyniły go podobnym do jakiegoś wozu piekielnego, niesionego huraganem.
Podróżni, uniknąwszy jednego niebezpieczeństwa, mieli nad sobą drugie.
Gnała ich chmura przepełniona elektrycznością. Od czasu do czasu nieznajomy podnosił głowę i zaniepokojony wpatrywał się w straszne błyskawice.
Gdy powóz zjechał z góry i z równą szybkością toczył się po płaszczyźnie, nagle chmura się rozdarła, a błyskawica, piorun i grzmot jednocześnie, hukiem straszliwym ogłuszyły i oślepiły podróżnych. Płomień fioletowy, zielonawy, później biały, objął konie. Dyszlowe wspięły się, rwąc uprząż, lejcowe padły, jakby im ziemi pod nogami zabrakło, poczem jeden z nich, na którym siedział pocztyljon, zerwał się, a czując się wolnym, poniósł i znikł z jeźdźcem w ciemnościach. Powóz posuwał się jeszcze przez kilka chwil, aż się wreszcie zatrzymał. Drogę zagrodził mu koń, rażony piorunem. Z głębi landary odezwał się rozpaczliwy głos kobiecy.
Trwoga śmiertelna ogarnęła wszystkich.
Odwaga podróżnego zachwiała się wobec szalejących żywiołów. Kobieta zemdlała. Ale nie o niej najpierw pomyślano. Nieznajomy zeskoczył z kozła i popędził ku tyłowi karety, gdzie uwiązany był śliczny rumak. Stał z grzywą rozwianą, wylękły, z sierścią najeżoną, z okiem błędnem i pianą na pysku. Szlachetne zwierzę daremnie usiłowało zerwać przytrzymujące je więzy, daremnie szarpało się niespokojnie, ale gdy pan jego gwizdnął i pogłaskał je podług zwyczaju, zarżało, widocznie go poznając.
— Jeszcze ten koń djabelski! — dał się słyszeć głos drżący z wnętrza powozu — przeklęte zwierzę!
Następnie tenże głos zniecierpliwiony i gniewny odezwał się po arabsku:
Nhe goullac hogoud shaked haffrit![1]
— Nie gniewaj się na Dżerida, mistrzu, wyrzekł podróżny — bał się, a miał czego, doprawdy!
Poczem odwiązał konia, zaprzągł do dyszla, a sam, rozchyliwszy firanki, wszedł do wnętrza powozu i drzwi zamknął za sobą.




  1. Nakazuję ci spokój, szatanie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.