Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/45

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

głos kobiecy. — Józefie, ratunku! O! święta Madonno!
Niebezpieczeństwo było straszne, i usprawiedliwiało wzywanie Matki Najświętszej.
Powóz, pchany ciężarem, zbliżał się z każdą chwilą ku przepaści.
Przednie konie zdawały się już w nią zapadać. Jeszcze trzy obroty kół, a konie, powóz, ludzie — wszystko runie w otchłań i zostanie zmiażdżone. Wtem z kabrjoletu wyskoczył podróżny, schwycił pocztyljona za kołnierz, podniósł go jak dziecko, rzucił na ziemię, sam zaś wskoczył na kozioł, ujął lejce i głosem potężnym:
— Na lewo!... — krzyknął na konnego pocztyljona — na lewo błaźnie, albo ci w łeb wypalę!
Rozkaz wywarł skutek cudowny; pocztyljon, prowadzący przednie konie, uczynił nadludzki wysiłek, zawrócił powóz przy pomocy podróżnego na środek drogi i popędził po niej z szybkością.
— Prędzej! — zawołał podróżny; — galopem! jeżeli ustaniesz, przejadę po twoim trupie.
Pocztyljon zrozumiał, że to nie żarty.
Powóz pędził z szybkością zdumiewającą; gwałtowny turkot, komin ognisty, czyniły go podobnym do jakiegoś wozu piekielnego, niesionego huraganem.
Podróżni, uniknąwszy jednego niebezpieczeństwa, mieli nad sobą drugie.
Gnała ich chmura przepełniona elektrycznością. Od czasu do czasu nieznajomy podnosił głowę