Józef Balsamo/Tom I/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Józef Balsamo
Podtytuł Romans
Wydawca Wende i spółka
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia „Rola“ J. Buriana
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Joseph Balsamo
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
PROLOG
I
GÓRA PIORUNÓW

Na lewym brzegu Renu, o kilka mil od miasta Worms, prawie u źródeł niewielkiej rzeczki Selz, wyrastają pierwsze grzbiety gór, których najeżone wierzchołki zdają się biec ku północy, niby spłoszone stado bawołów, niknące we mgle.
Góry owe panują nad okolicą pustą prawie, a nazwy biorą bądź od kształtów, bądź od podań, jakie są do nich przywiązane. Jest tu i „Krzesło królewskie“, i „Góra róż dzikich“, jest „Skała sokola” i „Szczyt wężowy“, góra zaś, która najwyżej wystrzela ku niebu, a granitowy szczyt swój wieńczy prastaremi ruinami, zwie się „Górą Piorunów“.
Gdy wieczorem mrok pod konarami dębów jeszcze zgęstnieje a ostatnie promienie zachodzącego słońca ozłocą wierzchołki olbrzymów, zdaje ci się że cisza zstępuje z wyżyn nieba na dolinę, że jakaś ręka niewidzialna a wszechmocna, rozwiesza ponad znużonym światem płaszcz lazurowy, usiany gwiazd miljonami.
Wszystko zwolna milknie, wszystko usypia na ziemi i w powietrzu.
Wśród tej uroczystej ciszy tylko mała Selz, czyli Selzbach, jak ją nazywają okoliczni mieszkańcy, szemrze niestrudzona w cieniu jodeł nadbrzeżnych, dniem i nocą dążąc do Renu, aby w głębinach jego utonąć.
Bieży z miłością i pośpiechem, nie zatrzymują jej ani skały, mchem miękkim wysłane, ani złociste piaski łożyska, ani ukwiecone brzegi; bieży szparko a cicho od Morsheim, gdzie wypływa, aż do Freiwenheim, gdzie jest jej kres.
Nieco powyżej źródła, od Albisheim do Kircheim-Poland, wije się droga, wyżłobiona między skałami i pełna wybojów. Droga ta nieco dalej, poza Danenfels, zmienia się w wąską ścieżynę i niknie u stóp Góry Piorunów, zwanej tak dlatego, że ją często ogień z nieba nawiedza.
Szóstego maja 1770 roku, w chwili kiedy słońce zachodziło poza wieżę katedry Strasburskiej, człowiek jakiś, jadący z Moguncji, zbliżył się do wioski Danenfels i skierował się pod górę ścieżką, dopóki była widoczną; gdy zaś wszelki jej ślad zaginął w zaroślach, zsiadł z konia i uwiązał go za uzdę do jodły, rosnącej na skraju dzikiego lasu.
Zwierzę zarżało niespokojnie, a cały las jakby drżenie przebiegło na odgłos tak tu niezwykły.
— No, no — wyrzekł nieznajomy — uspokój się wierny Dżeridzie. Zrobiliśmy mil dwanaście i ty przynajmniej stanąłeś już u celu.
To powiedziawszy, spojrzał w gąszcz, jakby go chciał przeniknąć wzrokiem, lecz już tak się ściemniło, że widział tylko cienie drzew pobliskich odcinające się na tle jeszcze czarniejszem gęstniejącej kniei.
Podróżny podszedł do konia, którego nazwa wskazywała na pochodzenie arabskie, i, objąwszy oburącz głowę zwierzęcia, przyłożył twarz do dymiących jego nozdrzy.
— Żegnam cię, dzielny biegunie, bo może cię już nie zastanę tutaj — żegnam cię, towarzyszu wierny!
Znowu rzucił wzrokiem bystro dokoła, jakby się bał lub wręcz przeciwnie, jakby pragnął być usłyszanym.
Rumak wstrząsnął jedwabistą grzywą, uderzył nogą o ziemię i zarżał tak, jakgdyby był w pustyni i czuł zbliżanie się lwa.
Podróżny skinął potakująco głową, jakgdyby chciał powiedzieć:
— Nie mylisz się, Dżeridzie, niebezpieczeństwo blisko.
Widocznie jednak nie zamierzał z niem walczyć, bo wyjął z olstrów dwa wspaniałe pistolety z lufami cyzelowanemi, o czerwonych kolbach, wykręcił z nich naboje i kule wraz z prochem wysypał na trawę.
Po ukończeniu tego dziwnego zajęcia, włożył znów pistolety do olster.
Lecz na tem nie koniec.
Nieznajomy miał u pasa szpadę o stalowej rękojeści; odpiął ją, okręcił pasem i podłożył pod siodło.
Wreszcie strząsnął kurz z butów, przeszukał kieszenie, wyjął z nich nożyczki oraz scyzoryk w oprawie z konchy perłowej i cisnął to wszystko po za siebie, nie patrząc wcale, gdzie upadło.
Raz jeszcze pogłaskał Dżerida, odetchnął pełną piersią a nie widząc nigdzie jakiejkolwiek ścieżki, puścił się na los szczęścia w las gęsty.
Wypada nam zapoznać teraz czytelnika z osobistością podróżnego, któremu przypadnie ważna rola do odegrania w opowiadaniu naszem.
Wyglądał na lat trzydzieści dwa. Wzrostu więcej niż średniego, zbudowany przepysznie, wysmukły i giętki, wydawał się uosobieniem siły i zręczności. Miał na sobie czarną aksamitną kurtkę podróżną ze złotemi guzami, z pod której wystawała kamizelka haftowana. Strój ten uzupełniały obcisłe spodnie łosiowe i czarne lakierowane buty.
Twarz o rysach ruchliwych, znamionujących typ południowy, wyrażała szczególną mieszaninę subtelności. Spojrzenie o wyrazie ciągle się zmieniającym, zdawało się przenikać każdego do głębi duszy.
Płeć śniada musiała być niewątpliwie spalona słońcem od naszego gorętszem.
Wreszcie usta pięknego kształtu, choć duże, osłaniały zęby śliczne, olśniewająco białe przy ciemnej cerze. Nogę miał długą lecz wąską, rękę małą lecz silną.
Zaledwie nieznajomy postąpił kilka kroków, dało się słyszeć gwałtowne bicie kopytami w miejscu, gdzie konia zostawił.
W pierwszej chwili chciał zawrócić, lecz się powstrzymał. Wspiął się tylko na palce, ażeby zobaczyć, co stało się ze zwierzęciem.
Ktoś niewidzialny je uprowadził. — Dżerida już nie było.
Nieznajomy zmarszczył czoło, poczem, uśmiechnąwszy się zlekka, poszedł w głąb lasu.
Tu i owdzie przez gałęzie, przedostawała się jeszcze resztka światła dziennego, niezadługo jednak ciemność zupełna otoczyła idącego.
Zatrzymał się, obawiając się zabłądzić.
— Do Danenfels — wymówił głośno — była droga jeszcze możliwa; z Danenfels dojechałem do Czarnych Jarów ścieżyną zaledwie widoczną, z Czarnych Jarów doszedłem tutaj bez żadnej już drogi, ale w lesie było jeszcze widno; teraz muszę się zatrzymać, bo nie widzę już nic.
Zaledwie wymówił te słowa nawpół po francusku, nawpół po sycylijsku, gdy o pięćdziesiąt kroków od niego zajaśniało światło.
— Dziękuję! — wyrzekł — pójdę teraz za tem światłem.
Światełko posuwało się naprzód równo, bez migotania; przypominało ono płomienie sztuczne na scenie, kierowane ręką maszynisty.
Podróżny uszedł tak ze sto kroków, i naraz usłyszał cichy szept koło siebie.
Zadrżał.
— Nie odwracaj się!... rzekł głos z prawej strony — bo zginiesz.
— Dobrze! — odpowiedział nieznajomy spokojnie.
— Nie odzywaj się!... wyrzekł głos z lewej — bo umrzesz!
Nieznajomy w milczeniu skinął głową.
— Jeżeli się boisz — odezwał się głos trzeci, wychodzący z pod ziemi jak głos ojca Hamleta, — jeżeli ci brak odwagi, wracaj skąd przychodzisz.
Podróżny machnął ręką i szedł dalej w milczeniu.
Noc była ciemna a las gęsty; pomimo światła przewodniczego, podróżny potykał się co chwila. Prawie przez godzinę płomień posuwał się naprzód, a podróżny podążał za nim, bez skargi, bez strachu.
Nagle światło znikło.
Podróżny wydostał się już z lasu.
Podniósł oczy w górę; na ciemnym lazurze nieba błyszczały gwiazdy.
Szedł dalej naprzód w tym kierunku, gdzie znikło światełko; naraz wynurzyły się przed nim z ciemności ruiny. Był to szkielet starego zamczyska.
Jednocześnie nogą stąpił na gruzy, a na skroniach poczuł zimny jakiś przedmiot, który mu zasłonił oczy. Odtąd nie widział nawet ciemności.
Jednakże musiał się tego spodziewać, nie okazał bowiem żadnego oporu, wyciągnął tylko rękę, jak ślepy, szukając przewodnika.
Ruch ten widocznie został zrozumiany; ręka zimna, twarda, koścista, ujęła dłoń podróżnego.
Była to wyraźnie ręka kościotrupa, lecz gdyby szkielet ten miał czucie, przekonałby się, że dłoń podróżnego nie zadrżała.
W jednej chwili ręka puściła go, przepaska z oczu spadła i... ujrzał się na szczycie Piorunowej Góry.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.