Intruz/XLIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriele D’Annunzio
Tytuł Intruz
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1899
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aleksandra Callier
Tytuł orygin. Intrus
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XLIII.

Dziwny niepokój mną owładnął. Raz było to coś niby uciecha, niby napad radości niepohamowanej. To znowu była to niecierpliwość, przywodząca do rozjątrzenia, wściekłość nie do zniesienia. Raz było to u mnie potrzebą widzenia kogoś, szukania ludzi, mówienia z nimi, zwierzenia się. To znowu była to potrzeba samotności, potrzeba nadmiernego ruchu, zamknięcia w jakiemś miejscu niedostępnem, pewnem, w którem pozostałbym tylko sam z sobą, gdzie mógłbym widzieć jasno w mej duszy, gdzie mógłbym śledzić rozwój mego pomysłu, badać i studyować wszystkie szczegóły przyszłych wypadków, przysposabiać z góry wszystko. Te porywy rozmaite i przeciwne sobie, oraz inne jeszcze niezliczone i nie dające się określić, niewytłomaczone, następowały po sobie kolejno istną nawałą w mej duszy, przyśpieszając nadmiernie życie moje duchowe.
Błysk, który rozświecił mój mózg, ten promień światła złowrogiego, rozjaśnił, zdało się, naraz stan poprzedni mego sumienia, pogrążony dotąd w ciemnościach, zbudził, rzekłbyś, jakiś pokład głęboki mej pamięci. Czułem, że to było wspomnienie; ale jakkolwiek czyniłem wszelkie wysiłki, nie mogłem dojść, zkąd pochodzi owo wspomnienie, nie mogłem dojść jego źródła ani odkryć jego natury. Nie ulegało wątpliwości, żem sobie przypominał to wszystko. Czy to było wspomnienie czegoś przeczytanego kiedyś, dawniej jeszcze? Czy napotkałem gdzie w jakiejś książce opis faktu analogicznego? Czy może ktoś opowiedział mi kiedyś fakt podobny, jaki miał miejsce w życiu rzeczywistem? A może też to wrażenie wspomnienia było złudnem, było tylko wynikiem skojarzenia pojęć? Co pewna, to że sposób poddany mi został przez inną osobę. Wydawało mi się, że nagle ktoś przyszedł wydrzeć mnie z niepewności, z wahań i rzekł: Tak trzeba ci postąpić, ot tak, jak zrobił inny w twojem położęniu“. Kto to był ów inny? Niezawodnie musiałem go znać kiedyś w jakikolwiek sposób. Ale na przekór wszystkim moim usiłowaniom, nie mogłem jego osoby oderwać od mojej własnej, wytworzyć sobie o nim przedmiotowego pojęcia. Niepodobieństwem jest dla mnie określić z dokładnością szczególniejszy stan duszy, w którym znajdowałem się ówcześnie. Miałem zupełną świadomość faktu we wszystkich okolicznościach jego rozwoju; innemi słowy, miałem świadomość całego szeregu czynów, przez które przeszedł jakiś człowiek, chcący przeprowadzić plan jakiś. Ale człowiek ów, mój poprzednik, był mi nieznanym i nie mogłem skojarzyć z tą świadomością obrazów odnośnych do niej, nie stawiając siebie samego na miejsca owego człowieka. Widziałem zatem siebie, spełniającego owe czyny poszczególne, spełnione już kiedyś przez innego; naśladującego postępowanie owego innego w przypadku do mego podobnym. Brakło mi tu samoistności w inicyatywie zupełnie.
Kiedy wyszedłem z pokoju Juliany, spędziła kilka minut w niepewności, przebiegając kurytarze na chybił trafił. Nie spotkałem nikogo. Skierowałem kroki do pokoju mamki; stanąłem, podsłuchując u drzwi; posłyszałem, jak matka moja mówiła coś cicho. Oddaliłem się.
Może nie opuściła dotąd kolebki dziecka? Może niemowlę miało po mojem wyjściu atak kaszlu silniejszy? Znałem dobrze katar oskrzeli u noworodków, tę straszną chorobę, co nachodzi podstępnie. Przypomniałem sobie niebezpieczeństwo, na które narażoną była Mania w trzecim miesiącu życia, przypomniałem sobie dokładnie wszystkie symptomaty jej choroby. W samym początku Mania także kaszlała tylko kilkakrotnie lekko; była wówczas również bardzo senną. „Kto to wie — myślałem. — Jeśli odczekam spokojnie, jeśli nie dam się pociągnąć pokusie, może Bóg wda się w sam czas jeszcze i będę ocalony“. Zawróciłem; począłem nasłuchiwać znowu; ponownie posłyszałem głos matki; wszedłem.
— Jakie się ma Rajmund? — spytałem, nie ukrywając wzruszenia.
— Dobrze. Spokojny jest; nie kaszlał już; oddech ma regularny. Patrz, ssał teraz.
W samej rzeczy matka wydała mi się uspokojoną.
Anna, siedząc na łóżku, karmiła dziecko, które ssało łapczywie; chwilami przy oddechu wargi jego wydawały szmer lekki. Twarz Anny była pochylona, oczy utkwione w podłogę, nieruchomość istnej statui z bronzu.
Mały płomyk migotliwy lampy rzucał odblaski i cienie na czerwoną jej spódniczkę.
— Czy tu nie za gorąco? — ozwałem się, czując duszność, kładącą mi się na piersi.
W istocie, pokój był bardzo gorący. W jednym rogu, po nad fajerką, zawieszono do ugrzania powijak i kilka pieluszek. Słychać było także sapanie gotującej się wody. Od czasu do czasu słychać było zgrzyt szyb, o które uderzał powiew wiatru świszczącego z pomrukiem.
— Czy słyszysz, jak wiatr szaleje? — szepnęła matka.
Stałem się nieuważny na wszelkie inne odgłosy. Nasłuchiwałem świstu wichru na dworze z niespokojnem zajęciem. Dreszcz kilkakrotnie przebiegł mi po plecach, jak gdyby smuga tego zim na przeniknęła mnie do szpiku kości. Podszedłem do okna. Kiedym otwierał jedną z okienic wewnętrznych, drżały mi palce. Oparłem czoło o szybę lodowatą i wyjrzałem na dwór; ale mgła, spowodowana przez mój oddech, nie dozwoliła mi nic widzieć. Podniosłem oczy i spostrzegłem przez szybę górną roziskrzone gwiaździste niebo.
— Noc jest jasna — rzekłem, odstępując od okna.
W duszy miałem obraz nocy morderczej, jasnej, niby dyament, w chwili, kiedy oczy moje biegły ku Rajmundowi, zawieszonemu jeszcze u piersi mamki.
— A Juliana, czy jadła co dziś wieczorem? — spytała mnie matka z wyrazem serdecznego współczucia.
— Tak — odpowiedziałem niezbyt łagodnie.
I pomyślałem:
„Przez cały wieczór nie znalazłaś ani jednej minuty, by pójść do niej! Nie po raz to pierwszy tak ją zaniedbujesz. Oddałaś serce twe bezpodzielnie Rajmundowi“.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gabriele D’Annunzio i tłumacza: Aleksandra Callier.