Intruz/LI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriele D’Annunzio
Tytuł Intruz
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1899
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aleksandra Callier
Tytuł orygin. Intrus
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LI.

Wśród nocy cisza domu była grobową. Światło płonęło w kurytarzu. Szedłem ku temu światłu jako lunatyk. Coś nadzwyczajnego zachodziło we mnie; ale nie mogłem rozejrzeć się jeszcze jasno w tym stanie duszy.
Zatrzymałem się, ostrzeżony pewnego rodzaju instynktem. Jedne drzwi były otwarte; blask przeciskał się przez zapuszczone portyery. Przestąpiłem próg, rozchyliłem portyerę i postąpiłem naprzód.
Kołyska obita biało stała na środku pokoju, między czterema płonącemi gromnicami. Mój brat siedział z jednej strony, Jan Scordio z drugiej, czuwając. Obecność starca nie zadziwiła mnie bynajmniej. Wydało mi się naturalnem, że go tu zastaję; nie spytałem o nic; nie powiedziałem nic. Zdaje mi się, ze kiedy patrzyli na mnie, uśmiechnąłem się zlekka do nich. Nie wiem czy istotnie wargi moje uśmiechnęły się, jakbym chciał powiedzieć im: „Nie martwcie się o mnie, nie starajcie się mnie pocieszać. Widzicie, że jestem spokojny. Możemy milczeć“.
Postąpiłem kilka kroków; miałem stanąć w nogach kołyski, między dwoma gromnicami. Do stóp tej kołyski przynosiłem duszę trwożną, pokorną, słabą, ostatecznie ogołoconą z dawnych jej namiętności. Brat mój i starzec nie opuścili miejsc swych; a przecież czułem się tu sam.
Mały trepek ubrany był biało: w tę samą sukienkę. w której go chrzczono, o ile mi się wydało. Twarz i ręce tylko były odkryte. Usteczka maleńkie, których kwilenie podniecało tylokrotnie moją nienawiść, pozostawały teraz nieporuszone, zamknięte na zawsze tajemniczą pieczęcią. Cisza, co tronowała na tych usteczkach maleńkich, panowała także i we mnie, panowała dokoła mnie. I patrzałem wciąż, patrzałem...
Wtedy w tej ciszy stało się wielkie światło wewnętrzne w mej duszy. Zrozumiałem. To, czego ani słowa mego brata, ani uśmiech starca nie zdołały skutecznie odsłonić przedemną, te oniemiałe usteczka niewinnego dziecka odsłoniły mi w jednej sekundzie. Zrozumiałem. I wtedy to poczułem potrzebę straszliwą wyznania mej zbrodni, rozgłoszenia tajemnicy, oświadczenia w obecności dwu tych ludzi: „To ja je zamordowałem!“
Obadwaj patrzyli na mnie; spostrzegłem, że obaj zaniepokoili się o mnie, że ich zmieszało zachowanie się moje wobec trupa, że oczekiwali z trwogą końca mej nieruchomości. Wówczas rzekłem:
— Wiecie wy kto zabił to niemowlę?
W ciszy głos mój rozlegał się tak dziwnie donośnie, że mnie samemu wydał się on obcym, zdało mi się, że to nie mój głos chyba. I przestrach nagły zmroził mi krew w żyłach, sparaliżował język, wzrok zaćmił. Począłem drżeć całem ciałem. I uczułem, że brat podtrzymuje mnie, obejmuje ręką moje ciało. W uszach szumiało mi tak mocno, że niewyraźnie zaledwie dochodziły mnie jego słowa, urywkami. Pojąłem, że przypuszcza, iż umysł mi się zamącił pod wpływem gwałtownego napadu gorączki i że stara się wyprowadzić mnie z pokoju. Pozwoliłem się wyprowadzić.
Podtrzymując poprowadził mnie do mojej sypialni. Wciąż jeszcze byłem pod władzą przestrachu. Na widok świecy, co paliła się samotnie na stole, zadrżałem; nie przypominałem sobie, żem ją tu pozostawił zapaloną.
— Rozbierz się, połóż się do łóżka — rzekł mi Fryderyk, pociągnąwszy mnie za ręce z serdecznością.
Posadził mnie na łóżku, raz jeszcze przyłożył rękę do mego czoła.
— Słuchaj. Gorączka u ciebie się wzmaga. Zacznijże się rozbierać. No dalej, dalej!
Z czułością, która mi przypomniała czułość matki, pomagał mi rozebrać się. Potem pomógł mi położyć się do łóżka. Usiadłszy przy mnie, od czasu do czasu jeszcze dotykał dłonią mego czoła, aby przekonać się, czy mam gorączkę; a ponieważ spostrzegł, że drżę ciągle jeszcze, spytał:
— Czy ci bardzo zimno? Dreszcze nie ustają dotąd. Może cię mam nakryć czemś cieplejszem? Może ci się pić chce?
Drżący wciąż jeszcze, zastanawiałem się: „Gdybym tak był mówił dalej! Gdybym znalazł dość siły na wypowiedzenie wszystkiego, com im zamierzał powiedzieć! Czy to ja, czy rzeczywiście własnemi usty wymówiłem te słowa? Czy to istotnie ja? A jeśliby Fryderyk, rozmyślając nad niemi, zgłębiając je, powziął jakieś podejrzenie? Spytałem: „Wiecie wy kto zabił to niemowlę?“ Nic więcej. Ale czy wymawiając to nie wyglądałem na mordercę, co się przyznaje do popełnionej zbrodni? Przypominając sobie to zajście, Fryderyk z pewnością zmuszony będzie zadać sobie tu pytanie: „Co on chciał przez to powiedzieć? Przeciw komu zwracał to oskarżenie dziwne?“ I podniecenie to moje wyda mu się podejrzanem. Doktór... Powinienby pomyśleć: „Może chciał tu zrobić jakąś aluzyę do lekarza“. I trzeba, aby miał nowy jakiś dowód mego podniecenia, żeby sądził, że umysł mi się zamącił pod wpływem gorączki, w stanie przejściowym maligny“. Kiedy tak rozumowałem, obrazy szybkie i jasne przebiegały mi przez myśl, z wyrazistością przedmiotów rzeczywistych i dotykalnych. „Mam gorączkę i to bardzo silną nawet. A jeśli rzeczywista nastąpi maligna, jeśli bezwiednie podczas niej miałbym odsłonić skrywaną tajemnicę!“
Czuwałem nad sobą z trwożnym niepokojem.
Ozwałem się;
— Ten lekarz, lekarz... czyś ty nie wiedział...
Mój brat pochylił się ku mnie, znowu dotknął ręką mego czoła z niepokojem i westchnął.
— Nie dręcz się, Tullio. Uspokój się.
Poszedłszy zmoczyć ręcznik w zimnej wodzie, przyłożył go do rozpalonej mej głowy.
Korowód obrazów szybkich i jasnych wciąż w dalszym ciągu przeciągała przed memi oczyma. Widziałem konanie dziecka z straszliwą wyrazistością wizyi. Dogorywało ono w kołysce. Twarz miało barwy popiołu, odcienia tak sinawego, że po nad brwiami wysypka mleczna wydawała się żółtą. Warga dolna zapadła, nie była już widoczną. Od czasu do czasu podnosiło powieki, które zlekka podkreśliły się fioletem, powiedziałbyś, że źrenice przyległy do nich, bo ścigały ruch ich i gubiły się pod niemi, nie dozwalając nic widzieć, prócz białek matowych. Od czasu do czasu chrapanie zgłuszone przerywało się. W pewnej chwili lekarz mówił, jakby chcąc ostatniego spróbować jeszcze środka:
— Prędko! prędko! Przenieśmy kolebkę do okna, na światło. Ustąpcie! na boki Dziecku potrzeba powietrza. Zróbcie miejsce.
Mój brat i ja przenosiliśmy kołyskę, która miała dziwne podobieństwo do trumny. Ale przy świetle widok był jeszcze okropniejszy, przy tym zimnym blasku spadłego śniegu. I matka moja wołała:
— Ależ on umiera! Patrzcie, patrzcie: on umiera! Dotknijcie jego pulsu!
A doktór odpowiada:
— Nie, nie. Wszakże oddycha. Dopóki jest oddech, jest i nadzieja. Odwagi!
I wlewał w sine wargi konającego łyżeczkę eteru. Po kilku sekundach umierający otwierał oczy, wywracał w górę źrenice, wydawał słaby jęk. Lekka zmiana zachodziła w jego cerze. Nozdrza jego drgały.
A doktór mówił:
— Nie widzi pani? Wszakże oddycha! Do końca nie trzeba tracić nadziei.
I poruszał powietrze nad kołyską wachlarzem; potem przyciskał palcem podbródek dziecka, aby mu otworzyć usta. Język, przywarły do podniebienia, opadał jak klapka i widziałem klejowatość włóknistą ciągnącą się między podniebieniem a językiem, białawą materyę nagromadzoną w gardle. Ruch konwulsyjny wznosił w górę ku twarzy rączki zsiniałe zwłaszcza u dłoni, u fałd przedziałów palcy, u paznokci: rączki już trupie, których matka moja dotykała co chwila. Mały palec prawej ręki wciąż odsunięty od innych, drgał zlekka w powietrzu. Nie było nic boleśniejszego nad ten widok.
Fryderyk starał się przekonać matkę, by wyszła z pokoju. Ale ona, schylona nad twarzą Rajmunda tak nizko, że jej dotykała niemal, śledziła najdrobniejsze oznaki. Jedna łza jej spadła na uwielbianą główkę. Czemprędzej otarła ją chustką, spostrzegła jednak, że na ciemieniu w miejscu, gdzie się schodzą kości, część czerepu obniżyła się, zaklęsła.
— Patrz doktorze! — wołała z przestrachem.
I oczy moje wlepiały się w tę czaszkę mięką, posianą strupami mlecznemi, żółtawą, podobną do kawałka wosku, pośród Którego wyżłobionoby dołek. Wszystkie szwy były widoczne. Żyła skroniowa, niebieskawa ginęła pod strupami.
— Patrz pan, patrz!

iły życia zbudzone na chwilę środkiem sztucznym eteru, poczynały słabnąć. Chrapanie przybrało dźwięk charakterystyczny; drobne rączki opadły, po bokach, nieruchome; podbródek, kurczył się coraz bardziej; szpara czaszki stawała się coraz głębszą i nie widać już było pod ciemieniem pulsacyi. Naraz umierający zdał się czy nić jeszcze wysiłek jakiś. Czemprędzej doktór uniósł mu głowę. I z drobnych ustek zsiniałych wydobyło się nieco płynu białawego. Ale w tem wysiłku zrzucenia skóra czoła się naprężyła i po przez naskórek widocznemi stały się plamy brunatne rozlania krwi. Moja matka wydała krzyk okropny.
— Chodźmy, chodźmy, mamo, wyjdź ze mną — powtarzał jej brat mój, usiłując ją pociągnąć z sobą.
— Nie, nie, nie!
A doktór dał nową łyżeczkę eteru. I konanie przedłużyło się, męczarnia ciągnęła się dalej. Drobne rączki podnosiły się jeszcze; palce poruszały się słabo, z po za przymkniętych powiek ukazywały się tęczówki, potem znikały znów ruchem wstecznym, podobne do dwu kwiatków uwiędłych, do dwu drobnych koron kwiatu, coby się za Łykały skurczem bezwładnym.
Wieczór zapadał a dziecko wciąż jeszcze konało. Na szybach okna była niby jasność świtu; a świt ten szedł od białości śniegu, walczącej z ciemnością.
— Umarł! umarł! — krzyczała matka moja, nie słysząc już chrapania i widząc siną plamę zarysowującą się dokoła nosa.
Zapalono świecę, trzymała ją jedna z kobiet i płomyczek żółtawy migotał w nogach kołyski Niespodziewanie matka odkryła ciało dziecko, by je pomacać.
— On zimny, całkowicie zimny!
Nogi wyciągnęły się, stopy posiniały. Nie było nic okropniejszego nad teki biedny łachman obumarłego ciała, przed tem oknem pełnem ciemności, przy tem bladem świetle świecy.
Raz jeszcze przecież dźwięk jakiś, co nie był ani kwileniem, ni krzykiem, ni chrapaniem wyszedł z tych ust niemal już sinych zupełnie, okrytych odrobiną śliny białawej. I matka moja jak szalona rzuciła się na małego trupa.
Widziałem wciąż to wszystko oczyma zamkniętemi. A kiedym je otworzył, widziałem wszystko jeszcze z wyrazistością nie do wiary.
— Ta świeca! Sprzątnij tę świecę! — wołałem na Fryderyka, podnosząc się na posłaniu, przestraszony ruchomością bladego płomyka. — Sprzątnij tę świecę!
Fryderyk poszedł zdjąć ją i postawił za parawanem. Potem powrócił do mego łóżka, znaglił mnie bym się położył napowrót, odmienił mi wilgotny okład na czole.
Chwilami wśród ciszy słyszałem jego westchnienia.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gabriele D’Annunzio i tłumacza: Aleksandra Callier.