I Sfinks przemówi.../„Młodość“, — dramat w 3 aktach M. Halbego

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł „Młodość“, — dramat w 3 aktach M. Halbego
Pochodzenie I Sfinks przemówi...
Wydawca Instytut literacki „Lektor“
Wydanie pośmiertne
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia Dziennika Polskiego we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa — Poznań — Kraków — Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
„Młodość“, — dramat w 3 aktach M. Halbego.

— Czy wierzysz ty w Boga?
Ze sceny pada to pytanie z ust obu kapłanów. Jeden z nich siwy, złamany życiem, drugi u progu życia — lecz obaj reprezentują tych, którzy wiodą sumienia miljonów ludzi i są niejako tamą bezpieczeństwa, poza którą kryje się byt, istnienie każdego..
— Czy wierzysz ty w Boga?
Śmiałe to, niebywale śmiałe pytanie. I po audytorium przebiega nagły dreszcz. Jakieś uroczyste uczucie przejmuje każdego widza. To „coś“ — co w duszach naszych każe nam kreślić znak krzyża przed zaśnięciem, to coś, które nie pozwala nam w Wielki Piątek tańczyć i jeść mięso, to coś, które mimowoli rzuca nas na kolana w proch, gdy ulicą idzie ksiądz z Panem Bogiem — ten Bóg, do którego duch nasz wzlata wśród łez i niedoli — to drugie „ja“ każdego, które w chwili skonania szuka koło siebie krzyża — ten deizm w każdym z nas tak potężnie istniejący, że „nic“ go wyniszczyć nie jest w stanie — słysząc to „czy wierzysz ty w Boga“ trwoży się i miota. Z obramowania sceny, na której dzień przedtem w „Fatinicy“ tańczono kankana — pytają księża: „czy wierzysz w Boga?“ Zapytany — milczy. I jest w tem milczeniu jakaś groźba, coś przerażającego. Nie mówi otwarcie „nie“ — ale nie mówi „wierzę“. I widz, zdręczony od początku przedstawienia, dotknięty w swych najdelikatniejszych uczuciach i pojęciach — doznaje jakiejś niepowszedniej chwili. Teraz — myśli — dowiem się wreszcie, dlaczego wystawiono tę sztukę, dowiem się, dlaczego mi kazano wysłuchać starej głupoty Niemca, udającego realistę scenicznego — teraz wreszcie przyjdzie ten kulminacyjny punkt, odkrywający głębię przewodniej myśli owej sztuki.
— Czy wierzysz ty w Boga?
I nagle przez próg wpada idjota i z przeraźliwym wrzaskiem oznajmia:
— Krowa się ocieliła!
I oto — ksiądz, kapłan, który w tej chwili zadawał swemu siostrzeńcowi to pytanie, dreszczem przejmujące każdego człowieka — podnosi poły rewerendy i pędzi, krzycząc:
— Krowa się ocieliła!
Za nim sadzi słodkie zjawisko: Anulka Kafeemamzel, w różowej, ordynarnej spódnicy, wrzeszcząc:
— Krowa się ocieliła!
Galerja ryczy uradowana, gdy widzi rozwianą, czarną sukienkę księdza, jego siwe włosy, błaznujące na scenie.
Więcej jeszcze. Galerja ryczy i nawet dogaduje, gdy ten sam ksiądz obstawia się butelkami i z miną safanduły mówi
— Przynieś i wino i piwo!.. a jakże!... to podnosi dusze.
Z galerji pada ochrypły głos:
— Naturalnie!
Słodka Anulka wyśpiewuje przytem arję z „Folwarku w Primerose“. Potem ów siwy ksiądz zasiada do fortepianu i ku ogólnemu zadowoleniu wrzeszczy:

„Ja chwytam sobie wina dzban
I piję! piję! piję!“

W sercu każdego widza, każdego, który przeszedł jakieś nieszczęście, w sercu każdej kobiety, która o zmroku wsuwa się do kościoła i tam oparłszy głowę o ławkę, pozostaje nieruchoma, w sercu każdego, kto do łoża konającej a drogiej dla siebie istoty przywiódł tę ostatnia pociechę, ten krzyż, kreślony nad zachodzącemi bielmem oczami, to absolvo te, z którem ulata dusza — nastaje jakiś zimny dreszcz. Zdaje mu się, że mu w tej chwili niszczą wszystko.
Tam błaznują na scenie księża, tam na widowisko i karykaturę podają się kapłani, którzy nas wiodą do „wieczności bram”. Kto śmie biała komżę, w której ksiądz zbliża się do łoża konającego, w której ksiądz błogosławi trumnę nad otwartą mogiłą, w której ksiądz podnosi Hostję ponad głowy upadłego w proch tłumu, kto śmie tę biała szatę szyć razem z wyzywającą baletową szatą tancerki, zabierać ją w inwentarz teatralny i produkować na scenie, jak szatę klownowską? Kto śmie? Kto zrobić to śmiał?

Był taki p. Halbe, który zachciał dziesięć lat temu naśladować autorów teatru Libre w Paryżu. Tylko mała różnica. W teatrze Libre nigdy nie przedstawiano księdza nawet ze śmiesznej strony. Grano tylko te sztuki, gdzie ksiądz miał piękna rolę. Ale Halbemu zachciało się być bardzo wielkim. Więc zrobił dwóch księży. Jednemu, Niemcowi, kazał być uczciwym, ale błaznem i opojem — drugiemu, Polakowi, kazał być łotrem i rozpustnikiem. Pokradłszy główne zarysy z Maupassanta nowel, z „Pot Bouillé” Zoli i tegoż pisarza „Conquete de Plaisans”, dodawszy do tego ze dwadzieścia litrów kawy, piwa, wina, trochę zmysłowości, tak poetycznej, jak pierzyna niemiecka w kratkę, zrobił sztukę, która cieszyła się dużem powodzeniem u Niemców­‑protestantów.
Sztuka ta nie ma żadnej wartości. Jest ona słabą kopią dawno przebrzmiałych francuskich sztuk, które namnożyły się około pierwszej połowy ubiegłego dziesiątka i może zająć tylko umysły, nie śledzące zupełnie za objawami literatury dramatycznej w Europie.
Zakazana w Austrji, okaleczona i przerobiona, dostała się na scenę owa „Młodość“ dobrze już podstarzała w fakturze i pojęciu. Dostała się i do... Lwowa. Dlaczego? poco? — Czy jest to arcydzieło literatury? Czy wnosi ona nowe prądy, czy przyczyni się czem do edukacji artystycznej Lwowa? Cofa ona raczej publiczność wstecz — drażni jej uczucia. — Bo w książce wolno pisać, co autor pragnie. Książkę czyta się albo nie czyta, według oceny. A do teatru idzie się, często nie wiedząc, co się zobaczy i dlatego to na scenie nie wolno z taką lekkomyślnością urządzać tego rodzaju widowisk, jakie w sobotę urządzono.
Jeżeli takiej sztuki, jak „Złote Runo“, nie umiał pan Pawlikowski uchronić przed zarzutami i zdjął z afisza, dlaczego wyzwał poprostu delikatność uczuć publiczności lwowskiej, przeprowadzając ową wstrętną „Młodość“! Wszak „Złote runo“ — katechizm w porównaniu z „Młodością“. Pan Pawlikowski zasłania się obecnie komisją. Prawda — komisja onegdaj objawiła swe zadowolenie, promieniała radością — urągano ogólnie tym zacofańcom, którzy śmiać się z księdza, wrzeszczącego: „i piję! piję! piję!“ — nie chcieli.
Czy wolno było zapomnieć, że ten sam Max Halbe napisał „Muterrede” z owcm sławnem: Noch ist Polen nicht verloren z charakterystyczną czkawką pijaków?
Dla publiczności lwowskiej może cały Max Halbe nie istnieć.
Lwów, a właściwie kraj cały, postawił sobie teatr z ciężko zebranego grosza. Do tej chwili uczuć religijnych nikt nie śmiał obrazić w sercach publiczności. O bigoterię nikt mnie nie posądzi, a przecież sprawiedliwość każe mi powiedzieć, że nie na to drżąca dłoń świątobliwego starca w dzień otwarcia teatru błogosławiła gmach, nie na to biała komża księdza zajaśniała w dniu tym wśród tłumu, aby dla zabawki, za pośrednictwem głupiego i udającego talent Halbego — ośmieszano tę suknię duchowną ze sceny lwowskiej.
W Austrji nie wolno przedstawić... oficera na scenie. Gwiazdki muszą być zniesione, a pozwolono wystawić na pośmiewisko — siwego księdza, obstawionego butelkami piwa.
Cieszyć się i śmiać będzie pan Halbe, dowiedziawszy się, jak go to Polacy honorują za tę nienawiść, jaką on ku nam zionie! — jak jego nędzną sztukę wystawiano z pietyzmem, podczas gdy arcydzieła literatury polskiej czekają u wrót teatru...
Ani Wyspiański, ani Tetmajer, ani Kisielewski z młodszych nie może dobłagać się uznania teraźniejszej dyrekcji. Z dawnych Bliziński, Korzeniowski, Słowacki, Brzozowski — czekają! Ibsena nie grano wcale w nowym teatrze. Szekspira pan Pawlikowski nie lubi. Szyller, Goethe nie istnieją — Calderon, d’Anunzio, Björnson, Strindberg, Hauptman — gdzież to wszystko na owej „literackiej“ scenie? Jedna premiera na dwa tygodnie i to jaka!... Natomiast jest.. Halbe! Uratowany Halbe od zagłady zapomocą nożyczek (wszyscy jednak przeczytali poprzednio broszury). Halbe uratowany i poparty przez komisję, która „czuwa“ nad lwowską sceną, ale czuwa w dziwny sposób. Lwów ma swój sposób patrzenia na scenę, trzeźwy i zdrowy. Pan Pawlikowski wystawioną od czasu do czasu operetką chce pokryć luki repertuaru. Milczeć dłużej — byłoby prostą nieuczciwością.
Dla kogo zaś miała owa sztuka posłużyć za pole do popisu — nie wiem. Grano ją bowiem naogół — źle. P. Nowacki, który tak ładnie już umiał rysować swe role w „Psyche“, w „Rodzeństwie“, tu przeszarżował, zgrywał się — zamiast być sobą, udawał dziecko. A przecież to niepotrzebne, bo pan Nowacki jest... młody. P. Bednarzewska najniepotrzebniej wzięła dla siebie rolę Anulki. Artystka ta grywa ciągle, grywa wszystko. Zaznaczywszy się bardzo zaszczytnie w „Złotem runie“ i w „Najstarszej“, w Anulce chciała młodość zastąpić trywialnością. Wszak jest tyle młodszych artystek, odpowiednich do tej roli. Jest panna Michnowska, panna Mrozowska, p. Ogińska, panna Jankowska, panna Arkawin. Każda z nich jest odpowiedniejsza, jak p. Bednarzewska. Grać ciągle i wszystko jest szkodliwe dla artyzmu, bo wytwarza monotonię. A potem... man soll leben und... leben lassen. P. Roman ślicznie sobie nakreślił podkład roli, był prosty, naturalny, ale wypadał z charakteru.
Pan Chmieliński z całą inteligencją grał owego rozpustnego księdza, ale głos jego miękki i rzewny — całe wzięcie się łagodne, nie nadawało się do tej roli. — Najlepszym był p. Wysocki, który w roli Amandusa (owego bydlęcia w konfederatce) stworzył arcydzieło realizmu. Było to studjum przepyszne i głębokie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.