I Sfinks przemówi.../„Kapelusz słomkowy“, — Labiche’a

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł „Kapelusz słomkowy“, — Labiche’a
Pochodzenie I Sfinks przemówi...
Wydawca Instytut literacki „Lektor“
Wydanie pośmiertne
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia Dziennika Polskiego we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa — Poznań — Kraków — Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
„Kapelusz słomkowy“, — Labiche’a.
„Dobry żart — tynfa wart.“

Wart więcej niż tynfa — taki żart Labiche’a. Tylko trzeba już do teatru przyjść z tem usposobieniem, że się będzie widziało żarty od podniesienia zasłony, aż po jej finalne zapadnięcie. Zły humor i wysokie estetyczne swoje „ja“, należy zostawić razem z laską czy parasolką w szatni — a zarazem, jeśli się czasem gwałtem nosi czasowo na barkach nadczłowieczeństwo i zbytnią kulturę estetyczną, rada szczera zostawić te chwilowe, a często nudne dodatki, w domu. W ten sposób, usiadłszy wygodnie w fotelu (o ile kto właśnie nie zajmuje owego... martwego punktu), należy oddać się żartom Labiche’a z całą dobrodusznością pierwszego lepszego widza.
I oto — pół wieku niemal przeszło przez ten „Kapelusz słomkowy“. Zblakł on trochę, a zwłaszcza fason i sposób przybrania wyszły z mody, ale pozostanie on zawsze wzorem klasycznej farsy, pełnej dowcipu i szalonej, studenckiej werwy. Labiche brał zupełnie żywe osoby — nie karykatury — broń Boże. Postaci jego sztuk są bardzo po komediowemu zarysowane i obmyślane. Tylko temperament figlarza brał górę nad komedjopisarzem. Puszczał swoje komediowe figurki w taniec katarynkowy, pogmatwał sznurki, popsuł sam nieraz maszynerję i bez tchu pędził galopem do ostatniego aktu. Często — właśnie przy tym ostatnim akcie zabrakło mu nagle tchu i kończył swą sztukę byle jak, byle się skleiła, jakby z pewnym wstydem, że się zanadto zagalopował. Z beletrystów równać go można z Paul de Kock’iem (och! schocking), który ma równą dozę diabelskiej werwy i swywoli w swoich dziełach.
Tylko — porozumiejmy się.
Ja’ mówię „swywoli“ — a nie „swawoli“. Dla mnie Labiche jak Kock, są to rozswywolone stare dzieci, które plotą koncepta, nie przebierając, lecz bez najmniejszej chęci wywołania swymi żartami dwuznacznych wrażeń. Oni się bawią, a nie rozkoszują i czytelnik lub widz, bawi się z nimi, a nie rozkoszuje.
Romanse Kocka kończą się zawsze moralnie, cnota jest wynagrodzona, występek ukarany — a że tu i ówdzie jego bohaterzy jak na arenie cyrkowej wywrócą kozła, to jeszcze nie grzech. Skoro weźmiemy obecne książki i porównamy je z dziełami Kocka, wydadzą się nam te ostatnie ekstraktem lukrecji.
Tylko kto zdoła wyrównać werwie i temperamentowi Kocka? Kto zdoła dorównać werwie Labiche’a? Kto potrafi, jak on, prowadzić to legendowe wesele podmiejskich chłopów w rozmaitych miejcach, nie słabnąc ani na chwilę w dowcipie i zapale. „Mój zięciu wszystko zerwane“... i ten jeden frazes urósł do powagi przysłowia. A potem „chodźmy za panem merem...“ i to przeszło w stan wiernie przechowującej się legendy.
Znam ludzi, którzy się cieszą, gdy repertuar zapowiada „Kapelusz słomkowy“. „Pójdę się śmiać“, mówi taki ktoś, biorący życie i sztukę z rozmaitych punktów i oświetleń a nie z ciasnej kapliczki krańcowego bałwochwalstwa jednemu kierunkowi.
Tylko — Labiche’a trzeba grać po Labichowsku. To musi być jedna iskra — jeden wybuch śmiechu. I to, co teraz powiem, zdawać się będzie na pierwszy rzut oka niezwiązane logicznie z przedmiotem mojej recenzji. A jednak tak nie jest.
Przedewszystkiem muszę oznajmić, a mogę o tem mówić en connaissance de cause, na scenach większych polskich niema prawie aktorów nieinteligentnych. Minęły te czasy, kiedy to prosto od warsztatu albo od szafliczka szło się na scenę. Dziś artystki kończą pensję — artyści gimnazja, nierzadko znaleźć można pomiędzy nimi i studenta uniwersytetu. Przytem artyści nasi czytają wiele, kształcą się, uczą ciągle i mają olbrzymie, często encyklopedyczne wykształcenie.
I tak być musiało. Artysta teraz już nie grywa „Maupratów“ ani „Tajemnic dworu hiszpańskiego“. Teraz artysta ma przed sobą poprostu łamigłówki psychologiczne do rozwiązania. Autor w przystępie natchnienia skreślił jakąś postać. Lecz jaka ona jest w rzeczywistości? Ochłonąwszy z gorączki twórczej, autor nie wie. Daje aktorowi poszarpane strzępy. Zlep — odtwórz. I chce, aby aktor tworzył z nim razem. Krytyka sądzi autora przez okno duszy aktora.
I artysta dramatyczny, grając, dźwiga na swych barkach dwie odpowiedzialności. On odpowiada za autora i za siebie. Często jedna pauza — jeden akcent niedociągnięty i myśl już inna. Trochę to daleko od — „o nieba!.. A więc ty margrabio wydarłeś mi mienie, a teraz chcesz mnie okryć niesławą!“ — Niema ani almawiwi dla efektów torsu, ani monologów, w których aktor „przykuwał“ uwagę publiczności. Dziś aktor sam musi myśleć, bo mu dano ludzką myśl, ludzką duszę do obmyślenia. Tych kilku aktorów, którzy jeszcze grają „intuicją“, nie są dla mnie miarą. To, co zwykli inni nazywać intuicją, dla mnie jest przebłyskami ich inteligencji, która przebojem, w chwili przedstawienia, wydziera się z mózgu tych ludzi. Więc i artyści dramatyczni obecni polscy, są prawie wszyscy ludzmi inteligentnymi, a zwłaszcza artyści, pracujący na lwowskiej i krakowskiej scenie. Stąd nagiąć się dla nich do farsy, do swywoli, nie trącącej jeszcze myszką antyku, trudno. To przerzucanie się jest ciężkie dla ich istot artystycznych i doprawdy, gdy sobie przypomną pontyfikalność talentów dramatycznych, które hodują, jak kwiaty w cieplarni — zdumienie przejmuje nad giętkością uzdolnienia naszych artystów.
Repertuar dziesięciu teatrów paryskich koncentruje się w tej garstce n. p. lwowskich talentów. Dziś — Komedja francuska, jutro — realistyczny teatr Antoine’a, pojutrze — Labiche i swywola Palais royal. To męczy, to nuży, to wyczerpuje ducha i często wyniszcza artyzm.
Wczoraj „Kapelusz słomkowy” był grany — bez przekonania. Poszczególne role i sceny były doskonałe — ale całość! całość!... A Labiche — jak już powiedziałam — stawia figury swe komedjowo, więc można z nich komediowe wyciągnąć efekty. Pan Kliszewski to uczynił w akcie u baronowej i grał tę scenę kapitalnie.
Zupełnie bez zarzutu byli panowie Kwiatkiewicz i Antoniewski. Obaj traktowali swe role z humorem i bez cienia szarży, a pan Kwiatkiewicz ze starannością szczegółów, które nie tylko nie zatracały żywości akcji, ale ją podnosiły. Pan Feldman miał rolę Nonencosota i starał się wlać w nią swój komizm.
Kobiece role są prawie żadne. Pani Rotter ślicznie wyglądała w złotych włosach, pani Ogińska robiła wrażenie postaci zbiegłej z minjatury, panna Miłowska grała z wiarą i bardzo uroczo kryła się w fałdach swego welonu. Obdarzono ją kwiatami. Niepotrzebnie cofnięto akcję sztuki o dwadzieścia lat w strojach, stąd był dysonans. Damy w salonie baronowej zaprezentowały zato niezwykłe welwety, skrojone po hiszpańsku. Reszta wykonawców przeważnie... drzemała.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.