I Sfinks przemówi.../„Zgrzebna koszula“, — sztuka w 4 aktach Karlweissa
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | „Zgrzebna koszula“, — sztuka w 4 aktach Karlweissa |
Pochodzenie | I Sfinks przemówi... |
Wydawca | Instytut literacki „Lektor“ |
Wydanie | pośmiertne |
Data wyd. | 1923 |
Druk | Drukarnia Dziennika Polskiego we Lwowie |
Miejsce wyd. | Lwów — Warszawa — Poznań — Kraków — Lublin |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Mówi tam jedna z osób w tej „sztuce“: — „Biedny człowiek musi brać każdą pracę, choćby mu nie wiem jak ducha gnębiła“. Tak! tak! — czasem musi w lecie taki zgnębiony duch wysłuchać i „Zgrzebnej koszuli“, a potem — pisać o niej. Ha, trudno — spróbujmy.
Nędza — upadła.
Oto — co słuchać musieliśmy wczoraj przez cały wieczór. Ta „prawda“ — nadto udowodnioną była siłą takich dziecinnych argumentów, że i gniew i złość porywały chwilami. Jako odstraszający przykład owej spodlonej nędzy widzieliśmy brudasa z głową rosyjskiego nihilisty, który żebrał od podniesienia zasłony aż do końca aktu trzeciego i roztaczał przed nami obraz nikczemności, jaką wytwarza nędza i brak kochanych, drogich, miłych pieniędzy. Dla — Karlweissa (w sztuce „Zgrzebna koszula“) pieniądze nie mają zapachu i dobrodusznym śmiechem autor karci wszystkie wykrzykniki i uczciwsze porywy: „brzydzę się pieniędzmi, wydartymi biednym“. To nie jest satyra — bynajmniej, bo właśnie wyszydzoną, wydrwioną jest nędza ze wszelkimi objawami. Nie widzimy ani jednego dodatniego typu nędzarza, ani jednej niema szlachetnej postaci, wyrosłej wśród niedostatku. Może ta Frania — ideał gotujący z rezygnacją kalarepkę, ma coś w sobie piękniejszego — ale zresztą to persiflaż, to drwiny, to obrzucenie błotem tych, którzy nic nie mają, na korzyść tych, którzy mają wiele.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
A przecież tak nie jest.
Bo my wiemy sami, że wielkie duchy, wielkie talenta, wielkie dzieła wykołysała — nędza. Ta szara, smutna kuma od kołyski wiedzie niektóre istnienia; welonem swym otula, a nawet trumnę prostą i z łaski zrobioną na barkach swych niesie do wspólnej jamy. W walce jedynie duch rośnie i siły nabiera, w walce rodzi się duma, ambicja — i dusza do chrztu przez taką szarą nędzę podana, ma w sobie już tę moc i hart do walki i do dumnego przejścia przez ścieżkę życia. Są ludzie, których nędza doprowadza do upadku, lecz każdy z widzów, będących w teatrze, widząc typ takiego Baierla, wchodzi w siebie i pyta: „Czy byłbym takim?“ — Nie. — Bo pomiędzy najupartszymi żebrakami z profesji nie spotyka się jeszcze takiego miedziannego czoła i takiej duszy, odartej ze wszystkiego, jak w tym typie Baierla. I dlatego z takim uporem wracam do tej postaci, że ona jedna, jedyna reprezentuje świat niedoli i nędzy. Praca jest zaś przedstawiona w tak szyderczy sposób — że zadowolenie moralne, jakie się ma z owej pracy, nie istnieje wcale. Słowem, apoteozą życia jest tu kasa ogniotrwała, kryjąca w sobie pieniążki. Jakiż jest więc cel tej sztuki? Piękna ona nie jest, więc nie jest napisana i grana dlatego, aby dać widzowi szereg estetycznych wrażeń; widza, mającego pewną kulturę na punkcie sztuki, odstręcza śmiesznie naiwną, dziecięcą robotą, a prostaczka — biednego i bliskiego nędzy obraża w jego najdelikatniejszych uczuciach w brutalny i arogancki sposób. Dla kogo więc jest ta sztuka napisana? — Nie wiem. Te przestarzałe, głupie formułki, któremi stary kapitalista zwalcza socjalistyczne poglądy syna — oburzają i nudzą. Najwięcej życia na scenę wchodzi z pojawieniem się... butelki z benzyną — a dowcip smarowania bułką z masłem krzeseł jest czysto niemiecki i z pewnością w Niemczech decydował o powodzeniu sztuki. Wierzyć się nie chce, że „Onkel Toni“ tego samego autora!
Ponad wszystkiem góruje tu złoty cielec. Jedynie tylko pieniądze uszlachetniają, przynoszą szczęście, a tyrada w trzecim akcie, wywołana celem wydobycia taniego aplauzu, brzmi bardzo komicznie, zważywszy, iż głosi ją człowiek, który przed chwilą chrupał kuropatwę i zapijał drogie wina. Sentymentalne sceny miłosne pomiędzy Franią i Rudim brzmią fałszywie, bo są postawione na terenie obcym i od początku w innym kierunku idącym.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Sztukę trzymał dowcip pana Fiszera w roli architekty, ale to już dowcip czysto osobisty i z autorem nie mający nic wspólnego. Dowcip ten ozłacał literalnie tę szarzyznę i śledziło się każdy gest i słowo Fiszera, jako rzecz samą z siebie doskonałą, a nie mającą nic wspólnego ze sztuką. Trudną i niewdzięczną rolę grał Roman. Rola ta, granicząca z dziecinnadą — tak autor postawił tę postać, zda się wyjęta z jakiejś komedyjki, którą na imieniny mamci grają Musia i Niunio pomiędzy dwoma parawanami. — Roman bardzo szczęśliwie wybrnął z tej trudności. Starał się być żywym człowiekiem, swoje „à parte“ mówił do publiczności, ale bez porozumiewania się, czem łagodził techniczną stronę fatalnie położonej roli.
P. Stanisławski pochwycił doskonale ton niezdecydowanego rezonera, a pochwycić było trudno, bo ten blady cień bohatera z „Dzikiej kaczki“ jest raczej przez autora nakreśloną pustą lalką, a nie żywym człowiekiem. Co do p. Klimontowicza, ten grał szablon i nie miał nic w nim do zrobienia. Dwie Niemeczki, jedną wykwintną, drugą szwabeczkę „od knedli”, reprezentowały panie Ogińska i Michnowska. P. Ogińska była ładną i wykwintną, utrzymała się wybornie w charakterze rozegzaltowanej i deklamującej gąski, panna Michnowska uczyniła ze swej Frani sympatyczne, potulne i dobre dziewczątko. Co do p. Rybickiej, musimy ją szczerze pochwalić za wielką sumienność, pracowitość i staranność w odtwarzaniu swych scenicznych postaci. Całość szła dość gładko, publiczność podkreślała oklaskami niektóre ustępy sztuki. I to właśnie naprowadza mnie na myśl, że i w lecie możnaby mieć czasem zapełnioną salę. Wszak wyjeżdżają, to prawda, lecz ileż osób inteligentnych zostaje na miejscu! Należałoby na lato przygotować kilka sztuk á grand spectacle, które zabawią i oko i ucho widza. Nie mówię tu o farsidłach, ale są sztuki, w których jest trochę tańca, muzyki, kostjumów. Te sztuki, mogące potem stanowić na zimę doskonały nabytek na niedzielne przedstawienia, powinny być grane w lecie. Dowodem przeszłoroczny sukces „Lygji“, którą graliśmy kilkanaście razy w lecie przy niemal pełnej widowni. Takich „Lygij“, takich sztuk w rodzaju „Madame sans gène“, barwnych, podejmuję się wskazać kilkanaście, a można być pewnym, że i lato nie jest we Lwowie złym interesem dla kasy teatralnej.