Hiszpanija i Afryka/Afryka/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Afryka
Wydawca S. Orgelbrand
Data wyd. 1849
Druk S. Orgelbrand
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Leon Rogalski
Tytuł orygin. Le Véloce, ou Tanger, Alger et Tunis
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


POLOWANIE.

Gdy biedna Molly z anielską cierpliwością odsiedziała trzy godziny, a Giraud i Boulanger kończyli swoje rysunki, pan Florat pojawił się na zewnętrznéj galeryi.
Przybył aby nas zaprowadzić do konsulatu.
W drodze uderzył nas dziwny zgiełk, w miarę naszego zagłębiania się w ulicę coraz bardziéj wzrastający.
Zgiełk ten podobny był do huku morskich bałwanów tłukących o skalisty brzeg w Dieppe, do coraz to silniejszego brzęczenia miliona pszczół, skrzeku nieskończonéj liczby żab.
Zbliżyliśmy się ciekawie i powtykali głowy w otwór drzwi.
Była to maurytańska szkoła, zbyt prosta i pierwiastkowa, bez papieru, atramentu i pióra, złożona tylko z dwóch głównych żywiołów w szkole potrzebnych:
Z nauczyciela i uczniów.
Nauczyciel siedział przy ścianie, założywszy nogi pod siebie. Uczniowie siedzieli podobnież, otaczając nauczyciela w pół okrąg.
Nauczyciel trzymał w ręku długi pręt, podobny do rękojeści wędki. Tym prętem bez żadnego wysilenia dosięgnąć mógł najodleglejszego ucznia.
Uczniowie zaś mieli w rękach arabskie różańce.
Powtarzali ustępy z koranu i na tem ograniczała się cala ich wyższa nauka.
Kto umie na pamięć dwadzieścia wierszy z koranu, jest godzien pierwszego stopnia uniwersyteckiego.
Ten kto umie ich pięćdziesiąt jest niby magistrem.
Kto zaś umie sto, jest talebem.
Taleb jest to mędrzec!
Skoro który uczeń zająknie się lub omyli, natychmiast dostaje prętem po plecach, co zaraz z pośród ogólnego mruczenia wywołuje ostrzejszą nótę.
Bylibyśmy więcej czasu poświęcili na przypatrzenie się téj wzorowéj szkole, gdyby nauczyciel, z obawy zapewne aby chrześcijańskie spojrzenia niewywarty zgubnego wpływu na młodych prawowiernych, których dusze jego pieczołowitości powierzono, niebył polecił jednemu ze swoich uczniów aby nam zamknął drzwi pod nosem.
Te drzwi były bardzo ładne i rzeczywiście przyjemniéj było patrzeć na nie jak na ową ohydną szkołę, pełną małych potworów z wielkiemi głowy i wysmukłemi kształty.
Były cedrowe, zbudowane w maurytańską arkadę, wybijane wielkiemi mosiężnemi gwoździami, pomiędzy któremi krążyło niezliczone mnóstwo małych gwoździków, nakształt tych jakiemi nasi tapicerowie obijają meble. Te gwoździki tworzyły różnokształtne rysunki.
I rzecz dziwna, figury jakie większa część tych arabesków przedstawiała, były to krzyże lub kwiaty lilii, dwa symbole religii i polityki, które od ośmiu wieków, nieustannie zachód ku wschodowi popychały.
Napatrzywszy się, napodziwiawszy i naszkicowawszy drzwi, ruszyliśmy dalej.
Panowie Roche i Duchâteau niebyli obecni; jak powiedzieliśmy, panDuchitteanpowjózI cesarzowi Abd-el-Rhamanowi podarunki od króla Ludwika Filipa; a pan Roche towarzyszył mu.
W nieobecności tych panów, reprezentowali konsulat bardzo mili zastępcy, a mianowicie pani Roche i panna Florentyna Duchâteau, które przyjęły nas z jak największą uprzejmością: prawda, że na rachunek tego przyjęcia policzyć należy zadowolenie z jakiem biedne wygnanki ujrzały swoich ziomków; bo Tanger nie jest wcale miastem mody i sądzę że zamieszkiwać go jest to zbyt ostra pokuta dla paryżanek.
Pan Florat wspomniał im że pragniemy polować na dzika, były więc tyle łaskawe że pracowały nad przyprowadzeniem do skutku tego zamiaru.
Zdziwisz się pani zapewne, że osoby mające szczęście należeć do płci twojéj, obowiązane byty przygotować polowanie; lecz wiedzieć pani należy iż w okolicach Tangeru niepoluje się tak jak na równinie Saint Denis; że więc trudno było pomyślnie wykonać to zadanie, a z trudnych okoliczności kobiety zwykle najlepiéj się wywikłać umieją.
Rzecz zależała od pana Hay angielskiego konsula.
Nieprawdaż, że to znowu zagadka, dla czego polowanie w okolicach Tangeru zależeć może od angielskiego konsula? Bo pan Hay sam wielki myśliwy, wielkich dokładał starań aby zyska! popularność pomiędzy krajowcami; każdy więc mieszkaniec Tangeru, posiadający strzelbę, żależy od jego widzi mi się, a żaden cudzoziemiec niepoluje wcale, chyba z panem Hay, albo opatrzony jego pozwoleniem.
Trzeba więc było uzyskać pozwolenie, bo o polowaniu z panem Hay nawet myślić niewypadało, gdyż niedawno zwichnął bł nogę.
Panie Roche i Duchâteau zobowiązały się zatem być naszemi pośredniczkami u angielskiego Nemroda, który nietylko udzielił zupełne pozwolenie, lecz dodał nam nadto wybornego towarzysza łowów, pana de Saint-Leger, swojego kanclerza, prawie równie wielkiego myśliwca w obec Boga jak jego naczelnik.
Wybór dnia pozostawiono naszéj woli; wybraliśmy zatem następny.
W zamian za tak szczęśliwe pośrednictwo Maquet, Desbarolles i ja zostawiliśmy w albumach tych pań wiersze, Giraud zaś i Boulanger rysunki.
Poczem wróciliśmy obiadować na Szybkim.
Winienem uwiadomić panią, że w Tangerze niema restauracyi.
W Hiszpanii jedzą mało i niesmacznie, ale w Maroko nie jedzą wcale. Kiedy niekiedy tylko krajowcy przegryzają figę lub daktyl i to im wystarcza na całą dobę. Poczem piją filiżankę kawy, palą fajkę i już koniec.
Ale wieczorem na rynku w Tangerze odbywa się istna orgia, przy uliczce w którą się idzie do Dawida jest studnia, o któréj już zdaje mi się wspominałem; wieczorem więc gromadzą się około tej studni i piją, nie wrzeszcząc ale rycząc z radości.
Nigdy publiczna fontanna, wyzyskująca winem zamiast wodą, w dniu królewskiéj uroczystości, nie wzbudziła uniesień takiego szczęścia, jakiemu oddawali są mieszkańcy Tangeru podczas jednego wieczoru który przepędziliśmy w mieście.
Niekiedy, w pośród ruchu, wrzawy i zgiełku jaki sprawiali mężczyźni, pojawiała się jakaś postać poważna i milcząca jak upiór, niosąc na głowie dzban pierwiastkowych kształtów, a przez otwory swojéj burga pokazująca tylko dwoje oczu błyszczących jak karbunkuły.
Przed tem zjawiskiem usuwali się wszyscy z niejaką prawie bojaźnią, bo to była kobieta.
Czasem to wesołe zgromadzenie rozprasza się dopiero o północy.
Tak więc pod tą gorącą strefą, głównym żywiołem nie jest słońce, jak u nas, lecz woda, która nadaje zieloność drzewom, życie zwierzętom, wesołość ludziom.
Gdziekolwiek płynie rzeka, szemrze strumyk, wytryska źródło, tam pełno życia i zdrowia.
Jakiż cud uczynił Mojżesz pomiędzy prorokami?
Oto, ze skały wyprowadził wodę.
Oczekiwano nas na pokładzie. Że zaś okręt stał prawie o trzy ćwierci mili od lądu, miano więc czas zawiadomić nas sygnałem, wróciwszy zatem na pokład, udaliśmy się wprost do sali jadalnéj i siedliśmy do stołu.
Tanger pozostał o tysiąc mil za nami i znaleźliśmy się znowu na łonie cywilizacyi.
Kapitan okrętu może opłynąć cały świat, a jeżeli zechce, ani mu się zdawać będzie że wyjechał z Paryża.
Nazajutrz, o godzinie piątéj rano już byliśmy na nogach, puszkarz miał już broń naszą na pogotowiu; Giraud i Boulanger namyślili się pójść z nami, bo nakoniec zrozumieli że gdy mieliśmy około czterdziestu arabskich naganiaczy, na jedno więc wynosiło szkicować naganiacza biegającego po krzakach, jak marzyciela, żebraka, lub poetę skurczonego pod murem.
Gdyśmy wyszli na pomost, Tanger który mieliśmy za zginiony, pokazał się nam na nowo.
Wsiedliśmy do czółna, które pędzone wiosłami ośmiu silnych majtków posunęło się znowu ku owemu miastu sprzeczności, gdzie w pośród domów mających tylko cztery białe ściany i matę na wierzchu, wznosił się w naszéj pamięci, ów dom żydowski pełen materyi, poduszek, szarf, broni, koronek, haftów, słowem ów niby sklep z Tysiąca i Jednéj Nocy.
W porcie zastaliśmy oczekującego na nas Dawida
O! zaleć pani Dawida wszystkim twoim przyjaciołom, podobnie jak ja go zalecę moim; bo Dawid człowiek jedyny, uniwersalny; z Dawidem obejść się można bez każdego innego; z Dawidem nic nie zabraknie, owszem dostarczy on wszelkiego zbytku; przy pomocy Dawida spać można na kobiercach któ re Sybaryta gotów opłacać milionami sesterców; przy pomocy Dawida można palić tytoń Latakie z cybuchów bursztynami zdobnych i kryształowych w złoto oprawnych naczyń; z Dawidem zniknie rzeczywistość, a nastaną marzenia, i człowiek mniemać będzie że jest sułtanem w swoim haremie, królem lub cesarzem na tronie.
Na nieszczęście, moi i twoi przyjaciele, pani, rzadko zwiedzają Tanger.
Kiedyśmy wczoraj zajmowali się, a raczéj zająć się chcieli sposobem wyjazdu na łowy, Dawid tylko poruszył ustami i ramionami, co miało znaczyć.
Dajcie pokój już ja o tem pamiętam, to moja rzecz.
A pełni zaufania, dozwoliliśmy mu czynić co zechce.
Dwanaście koni i tyluż arabskich służących oczekiwało nas u drzwi Dawida, zapełniając całą ulicę, która, równie jak wszystkie ulice w Tangerze, miała ośm, lub dziesięć stóp szerokości.
W dziesięć minut późniéj Pan Florat i pan de Saint Leger połączyli się z nami, pan de Saint-Leger był to kanclerz konsulatu upoważniony przez pana Hay do towarzyszenia nam.
W ubiorze jego to mię uderzyło, iż był bez bótów i bez czapki. Krótkie spodnie spadały mu tylko po kolana, a jakieś kamaszki sięgały tylko po kostki.
Bose nogi w kraju kaktusów i aloesów, i odkryta głowa pod czterdziesto stopniowem słońcem, wydały mi się więcéj niż oryginalnością.
Zapytałem o przyczynę takiego dziwactwa, a pan de Saint-Leger przytoczył mi anekdotę o Dyogenesie tłukącym swą miseczkę ponieważ widział że dziecko piło dłonią.
On zaś widział arabów chodzących boso i bez czapki, uczynił więc jak Dyogenes, to jest zdjął pończochy i czapkę.
Nakoniec, aby należycie szydzić z równika, pan de Saint-Leger, miał włosy ostrzyżone przy saméj głowie.
Był to z resztą jeden z najprzyjemniejszych ludzi, jakich kiedykolwiek spotkałem; znał kraj doskonale i we wszystkich jego szczegółach. Wsiedliśmy na koń i jechali obok siebie.
Każdy z nas miał saysa, który biegi przy koniu i niósł strzelbę.
Strzelbę pana Florat niósł gruby murzyn z Kongo, którego twarz obok najprzesadniejszéj brzydkości jego pokolenia, odznaczała się najzupełniejszą głupotą.
Maurytańscy służący traktowali go prawie tak samo jak panowie Florat i Saint-Leger ich traktowali; wyraźnie bowiem między sobą a tym szkicem człowieka widzieli różnicę, przynajmniéj równą różnicy, jaką kij europejczyków zmuszał ich uznawać pomiędzy sobą a europejczykami.
W porządku stworzeń, poniżéj tego murzyna, stawiali oni jedynie tylko dzikiego wieprza, to zwierzę niechlujne i potępione przez proroka, które właśnie zamierzaliśmy poruszyć z legowiska.
I tak każdy pakował swój ładunek na grzbiet murzyna, który nieśmiał nawet stęknąć, chociaż szedł jedynie tylko w bawełnianéj koszuli, ugięty pod ciężarem, nie mając nawet ręki wolnéj do obtarcia potu strumieniami po jego sadzowatéj twarzy płynącego.
Jechaliśmy blizko dwie godziny i podczas téj wycieczki zrodziły się pierwsze moje zdziwienia nad afrykańską przyrodą; cała okolica którą przebyliśmy, okolica wprawdzie równa, była zielona jak szmaragd i wydawała trawę sztywną i ostrą, a sięgającą nam do połowy nóg.
Z pomiędzy téj trawy, wylatywało mnóstwo siewek, kuropatw i przepiórek.
Nakoniec, po, dwugodzinnym pochodzie, na szczycie góry odbijającéj horyzont na pieknem jasnem niebie, postrzegliśmy około trzydziestu arabów opartych na długich swoich strzelbach i oczekujących na nas w milczeniu.
Daliśmy im znak, na który ten co zdawał się być ich przywódzcą, odpowiedział powiewając burnusem.
Ruszyliśmy pod górę, znalazłem tam takie same ścieżki, te same rośliny i krzewy jak na Sierra Morena; widać że przyrodzenie nigdy na seryo nie wierzyło iż Herkules oddzielił Kalpeę od Abili.
Afryka, jest to dalszy ciąg Hiszpanii.
Konie nasze wstępowały na tę pochyłość kamienną, na czterdzieści pięć stopni upału wystawioną, z pewnością po któréj można było poznać ich rasę arabską, chociaż postać kazała przypuszczać iż były skrzyżowane z rasą Montmorency lub Bulońskiego lasku; atoli każda szlachetność zawsze pozostawia po sobie pewne ślady, i tam gdzieby nasze konie były dwadzieścia razy upadły, konie marokańskie ani razu nawet się nie potknęły.
Na wierzchołku góry wszyscyśmy się zgromadzili; arabowie ani krokiem na przeciw nam nie wyszli.
Pan de Saint-Leger wdał się z nimi w rozmowę i niejako dał się poznać; byli poważni i grzeczni jak ludzie raczéj ulegający rozkazowi aniżeli podzielający przyjemność.
Pan Florat zapewnił mię, że gdyby to był pan Hay zamiast pana de Saint-Leger, wszyscy wzięliby się do dzieła z równym pospiechem jak teraz z obojętnością.
Gdy się skończyła ta krótka rozmowa, ruszyliśmy w dalszą drogę, bo do miejsca łowów było jeszcze blizko cztery mile.
Jechaliśmy zaledwie znacznemi drogami, po wzgórzach najeżonych myrtą, mastykowem drzewem i mącznicą, pomiędzy któremi znikaliśmy wraz z końmi. Nie pojmowałem jak będzie można strzelać wśród takich krzaków. Stary arab, z bosemi nogami i białą brodą, dyrygował polowaniem; strzelba jego mosiądzem wysadzana, dawniéj zapalała się lontem, następnie strzelała za pomocą kółka; teraz przerobiono ją na skalkowkę; za lat sto może który z jego potomków zrobi z niéj pistonówkę.
Wskazano nam stanowisko pomiędzy skałami, jako miejsce przeznaczone na widownię naszego śniadania; kilka kamiennych pokładów wznosiło się naturalnie nad sobą w tym granitowym amfiteatrze, którego żadne drzewo niebroniło przeciw pożerczemu upałowi słońca, a istniejący tam cień jedynie od skał pochodził.
Źródło wypływało z pode dna téj olbrzymiéj jadalnéj sali, źródło tem świeższe i chłodniejsze że z pod pieca ciekące.
Zajęliśmy wskazane miejsce. Jak przewidywałem polowanie było tam prawie niepodobnem, gdyż na dziesięć kroków od siebie nic widzieć niemożna było, a jedyne schronienie przed zranionem zwierzem przedstawiały tylko krzaki mącznicy, które zwierz mógł roztrącać i jak trawę nogami tratować.
Zaledwie zajęliśmy nasze stanowiska, zaczęły się nawoływania: słyszałem w mojem życiu rozmaite krzyki obławy, ale niesłyszałem nigdy tak szalonych; były to wycia i przeklinania, bo mowa zdawała się czynić arabów zapamiętałymi, wściekłymi. Zaiste głośniejszéj wrzawy nie robiliby nawet Karaibowie ścigający europejczyka którego pozrzeć mają nadzieję. Spytałem stojącego za mną Pawła, który mi trzymał drugą strzelbę, dla czego i na co tak wrzeszczą nasi naganiacze
Upatrzyli dzika i wołali: — wychodź żydzie! —
Kilku żydów u których wynajęliśmy konie, towarzyszyło nam na łowy; widać więc że umyślnie dla pomszczenia się na nich za to iż Dawid przechodząc obok meczetu niezdejmował pantofli, maurowie w ten sposób okrzyki swoje wyrażali.
Po chwili, kilka strzałów które dali sami naganiacze, oznajmiło nam że dzik usłyszał i zrozumiał powyższe zawiadomienie; a kula co gwiżdżąc i łamiąc gałązki przeleciała obok mię, wskazała mi iż zwierz idzie w naszym kierunku.
Rzeczywiście, prawie natychmiast usłyszałem z lewéj strony mojéj, szelest kruszonych cierni i głogów; lecz i z dzikiem to samo miało miejsce co i z kulami, słyszałem go ale nie widziałem.
Drugi strzał wypadł z prawéj strony mnie, w końcu kniei, a potem usłyszeliśmy coraz bliższe, okrzyki nawoływaczy i druzgotanie gałęzi.
Zgromadziliśmy się w jedno miejsce ubito szakala i nic więcéj.
Po zerwaniu pierwszego owocu naszych trudów, miano śniadać, kazano więc saysom czekać nas na łące, abyśmy konno mogli dostać się do jadaléj sali; przybyliśmy na łąkę, ale zastaliśmy tam czekające na nas tylko trzy konie.
Przyprowadzono tam wprawdzie i resztę, lecz maurowie i murzyni oczekując na nas, osądzili za rzecz stosowną wyprawić sobie steeple-chase, a nasi gentlemen riders bawili się podług woli.
Szkoda tylko że nie wiedzieliśmy gdzie.
Przybyliśmy więc pieszo na miejsce schadzki, i winienem oddać sprawiedliwość panom Florat i de Saint-Leger, że chociaż jeden był protestantem a drugi katolikiem, zapomnieli jednak o religijnych odcieniach i przybyli — obaj klnąc jak poganie.
Rozpalono wielki ogień, który bez trudu buchnął płomieniem na tych pałających skałach i zamierzono upiec na węglach kawał wołowiny, którą pan Florat miał przy sobie.
Właśnie gdyśmy zaczynali rozkładać zapasy żywności, składające się z szynki, pary czy trojga kurcząt, oraz dwunastu butelek wina, ujrzeliśmy wracających naszych ludzi i nasze korne; ludzie byli zdyszali, zlani potem, znużeni; konie sapiące, pokryte pianą i pochwacone.
Winni, gdy nas spostrzegli, zdumieli, pozsuwali się z koni i jak węże pokryli się w krzaki. — Tylko trzech czy czterech cięższych jak drodzy schwytali właściciele koni, i wówczas rozpoczęta się owa wschodnia bastonada, o któréj my Francuzi nietylko nie mamy żadnego wyobrażenia, lecz na któréj widok wzdryga się każdy, kto przynajmniéj kilka lat nie mieszkał po tamtéj stronie śródziemnego morza.
Gdyby tę karę wymierzał Turek arabowi, lub nawzajem arab turkowi, obecni mieliby w niéj zapewne tylko podrzędny udział, albo może niemieliby żadnego, zwłaszcza że rzecz działaby się między rodziną; lecz chrześcijanie bili prawowiernych, a to stanowiło wielką różnicę.
Zaiskrzyły się oczy z pod burnusów. Zwróciłem na to uwagę tych panów, ale mało na nią dbali i nie przestali bić swoich masztalerzy aż osądziwszy że już się pokwitowali z tymi biedakami.
Największą ilość razów odebrał murzyn, bo wił się po ziemi długo po tem gdy go bić zaniechano.
Po nim najwięcéj jęczał żyd. Arabowie wytrzymali karę nie pisnąwszy ani słowa. Nakoniec murzyn podniósł się równie jak i drudzy, pan Florat cisnął mu swą strzelbę, poszedł więc pomiędzy naganiaczy, my zaś przystąpiliśmy do śniadania.
Doradziłem jednak naszym przyjaciołom, aby broni nabok nieodkładali i arabów z oka nie spuszczali, ponieważ fizyonomie ich wyrażały najwidoczniejsze nieukontentowanie podczas sceny z bastonadą.
Tę sarnę uwagę uczyniłem naszym zamorskim towarzyszom; lecz oni przywykli żyć pomiędzy tymi ludźmi, mniej cenili moję radę niż pragnąłem.
Podzieliliśmy między siebie kucharskie obowiązki, jedni z nas krajali kurczęta, drudzy szynkę, inni chleb, a inni znowu odkorkowywali butelki, Boulanger rysował.
Umieszczeni na skale, panowaliśmy nad równiną: w koło nas stało uszykowanych trzydziestu do czterdziestu arabów; całym ich posiłkiem było trochę daktylów, a pragnienie gasili wodą źródlaną, która zatrzymawszy się przez chwilę w matem skalistem ocembrowaniu, odpływała, zostawując po sobie ślady tem żywszéj zieloności.
Nie odpływała jednak daleko, gdyż o pięćdziesiąt kroków najdaléj słońce wypijało ją do reszty.
Śledziłem wzrokiem jedyną łzę, która wilgotną zmarszczką piętnowała wyschłe oblicze ziemi, a skierowawszy spojrzenie moje od rzeczy do ludzi, postrzegłem że nasz murzyn niepomny już zapewne na bastonadę, w skutku któréj tak okropne krzyki wydawał, igra ze strzelbą pana Florat, jakby małpa lub inne jakie zwierzę co z przednich łap dwie ręce zrobiło, i nie wystrzega się bynajmniéj tego czego się wystrzega zwykle człowiek w obcowaniu z palną bronią.
Miałem właśnie zwrócić na to, uwagę pana Florat, gdy wnet ujrzałem iż strzelba przemieniła się w błyskawicę, kula gwiznęła po nad naszemi łowy i spłaszczyła się o skałę pod którą siedzieliśmy.
Natychmiast zerwaliśmy się na równe nogi i wzięliśmy za strzelby.
Rzeczywiście niewiem, czy to była niezręczność? czy też napaść?
Arabowie stali również z bronią w ręku. Murzyn tarzał się po ziemi jęcząc jak konający.
Nastało chwilowe milczenie; roztropność radziła przypadek ten przypisać niezręczności; tak też uczyniliśmy.
W pośród tego milczenia, pan Florat poszedł wprost do murzyna, odebrał mu strzelbę jedną ręką, drugą zaś silnie wykropił go harapnikiem. — Nie potrzebujemy wspominać że łotr murzyn ani się nawet zadrasnął i że wrzeszczał naumyślnie. Ale teraz już przynajmniéj miał dla czego wrzeszczeć.
Widoczną było rzeczą iż bunt byłby wyniknął niezawodnie, gdyby delikwent zamiast być murzynem, był maurem lub arabem; ale murzyn nawet za pretext do buntu służyć niemógł.
Arabowie pozajmowali na nowo swoje stanowiska, my zaś znowu usiedliśmy.
W ciągu tego chwilowego zdarzenia dostrzegłem iż uśmiech przebiegł po ustach żydów; bo mniemali że arabowie rznąć się będą z chrześcijaninami.
W pięć minut późniéj, pogoda wróciła na wszystkie twarze, i zdawało się że nikt niepamięta o tem co zaszło.
Jednakże wypadek ten któremu może za nadto wielką wagę przypisywaliśmy, oziębił resztę polowania; arabskie kule, niewinnie obok nas przelatujące, podobnie jak ta która na początku polowania za dzikiem wypadła, zdawały się wszystkie mieć dla nas nieprzyjazne zamiary.
Atoli polowanie przeminęło bez przypadku, jednakże musieli przebyć część podpalonego lasu, gdzie gasnący ogień pozostawił warstwę węgla na każdem drzewie, na każdej gałęzi, na każdym krzaku. Gdyśmy stamtąd wyszli, brakowało nam tylko podobnéj ale nieco mądrzéj rozłożonéj powłoki, a niemoglibymy nic zazdrościć murzynowi.
Przy końcu łowów, to jest około godziny piątéj wieczorem, jeden maur zabił warchlaka.
Polując zaszliśmy parę mil w głąb okolicy, lecz to nie tyle nas niepokoiło ile utrudzenie; w rzeczy saméj, pan de Saint-Leger który nawiasowo mówiąc, cały dzień polował boso i bez czapki, kazał był saysom aby nam przyprowadzili konie na pewne miejsce, lecz przybywszy na to miejsce zastaliśmy je zupełnie puste.
Wołaliśmy i strzelali, lecz nadaremnie.
Okoliczność tem większéj nabierała wagi, iż żaden arab ani maur niechciał nieść dzika, mięso plugawe, a tem samem zakał za sobą pociągające. Wszelkie obietnice na nic się nieprzydały, bo ten nawet który zabił dzika, chociaż zwierzę już było nieżywe, patrzył na nie z głęboką zgrozą.
Nie zgadniesz pani nigdy, kto podjął się nieść dzika.
Oto, Benzoesowa woda! którego lenistwo w ciągu naszej podróży po Hiszpanii przeszło w przysłowie. Przybrał on sobie kucharza Pana Hay, któremu podczas łowów pan de Saint-Leger poruczył był dyrekcyą żywności. Widać, że Benzoesowa woda, mimo swojego muzułmańskiego pochodzenia, musi wielce lubić wieprzowinę.
Nasi dwaj tragarze zaczęli szukać żerdzi. — Żerdź dostatecznie gruba, mogąca udźwignąć dzika, to jest drzewo, mające prawie trzy cale objętości, nie jest to rzecz łatwa do znalezienia w marokańskich lasach. Szczęściem Opatrzność, ta sama która w Hiszpanii zawsze się nam objawiała w krytycznych położeniach, teraz objawiła się nam również pod postacią arabskiego węglarza, niosącego na grzbiecie drąg jakiego właśnie potrzebowaliśmy.
Lecz tą razą Opatrzność, która przebywszy z nami morze i wysiadłszy na brzegi Afryki, przyjęła mahometańską wiarę, Opatrzność, mówię, zrobiła się zapewne zabobonną, bo miała odrazę do dzika; stanowczo zatem odmówiła nam sprzedaży swojego drąga za jaką bądź cenę.
Biedna Opatrzność, musiała odstąpić go darmo, a nawet źle się wyrażam, nie darmo, gdyż Benzolowa woda i kucharz konsulatu porządnie ją obili.
Benzoesowa woda i kucharz, pana Hay obili ją!... Ah! pani, widać że Opatrzność najpodrzędniejszą gra rolę w Afryce.
Na pociechę dałem jéj trzydzieści soldów. We Francyi byłaby się pocieszyła zupełnie i natychmiast. Ale tam ciągle szła za nami ze skrzywioną twarzą jak starożytna płaczka. Od téj chwili, boję się pani; bośmy się pogniewali z Opatrznością.
Benzoesowa woda i kucharz związali cztery łapy zwierza, przesunęli żerdź pomiędzy niemi, a końce téj żerdzi umieścili na swoich barkach.
Poczem ruszyli w drogę, upadający pod ciężarem, podobni do hebreów, przedstawianych na starodawnych rycinach Biblii, a niosących owo stawne grono, próbkę wina rosnącego na obiecanéj ziemi.
Szliśmy za nimi, a raczéj przed nimi, przyobiecawszy saysom, którzy nam powtórnie przedstawili poranną scenę, wymierzyć powtórną edycyą kary, poprawną i pomnożoną.
Tak uszliśmy około półtory mili w kierunku Tangeru, ciągle wydając okrzyki i strzelając z karabina.
Noc już prawie zapadła.
Nagle, postrzegliśmy przy ostatnich światełkach zmroku, pokazujących się na horyzoncie kilkunastu jeźdźców, którzy wzrastając po za wzgórzem, przez chwilę zjawili się na jego wierzchołku, a potem naksztalt bryły lodu stoczyli się obok nas.
Byli to nasi ludzie, niewiadomo skąd wracający.
Nigdy niewidziałem, nigdy nie wyobrażałem sobie podobnego uraganu szatanów ciśniętych na ziemię. Te ogorzałe twarze gubiące się w cieniu; te białe burnusy powiewające jak całuny, głuchy galop koni prawie niewidzialnych a jednak zbliżających się z szybkością piorunu, wszystko to nadawało owéj nocnéj wycieczce fantastyczny pozór widziadła.
Przypomniałem sobie Siuxów którym Cooper każe skakać na łące obok namiotu Squattor’a.
Co do mnie, z powodu że mi nastręczęli tak niespodziewany i zachwycający widok prawie im przebaczyłem ich uchybienie.
O dziesięć kroków od nas, raptem zatrzymali się, zeskoczyli z koni i nauczeni doświadczeniem, natychmiast stanęli tak aby ich ręką dosięgnąć niebyło można, a wnosząc z tego co od pół godziny w koło mnie mówiono; ostrożność tę z ich strony uznałem za bardzo rozsądną.
Pawła i kucharza, powrot ten ucieszył najwięcéj, lecz nie ze strony poetycznéj ale materyalnéj. Dzika umieszczono zamiast mantelzaka na koniu Pawła. Każdy z nas wsiadł także na koń i ruszyliśmy ku Tangerowi; gdzie przybyliśmy o dziesiątéj wieczorem.
Wtedy to widzieliśmy całą jego ludność rozradowaną, upajającą się świeżą wodą przy studni.
Dawid oczekiwał nas. Nazajutrz miało się odbywać w Tangerze żydowskie wesele, prosił nas zatem abyśmy korzystali z téj sposobności i poznali ceremonią małżeństwa w izraelskim narodzie.
Niepotrzebowaliśmy troszczyć się o nic, bo wiedzieliśmy że u niego znajdziemy obiad i śniadanie.
Tak więc rozporządziwszy dniem następnym, wróciliśmy na noc na okręt, który nas oczekiwał wywiesiwszy latarnię na wielkim swoim maszcie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Leon Rogalski.