Przejdź do zawartości

Hiszpanija i Afryka/Afryka/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Afryka
Wydawca S. Orgelbrand
Data wyd. 1849
Druk S. Orgelbrand
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Leon Rogalski
Tytuł orygin. Le Véloce, ou Tanger, Alger et Tunis
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


DAWID AZENCOT.

W miarę jak się zbliżaliśmy, miasto, z razu wyglądające naksztatt kredziastéj massy, zaczynało dzielić się na części i przedstawiać swoje szczegóły.
A naprzód, uderzał oko cudzoziemca, cyrkuł konsulatów jedne ku drugim zbliżonych i odznaczających się swojemi flagami.
I rzeczywiście na szczytach wielkich masztów, powiewały bandery Anglii, Hiszpanii, Portugalii, Hollandyi, Szwecyi, Sardynii, Neapolu, Stanów zjednoczonych, Danii; Austryi i Francyi.
Reszta miasta przedstawiała jednotonny widok; a tylko dwa pomniki górowały nad powierzchnią domów, jednopiętrowych i terrasami pokrytych: były to kasbah i meczet, to jest pałac sułtana i mieszkanie Boga.
Gdyśmy do lądu przybijali, muezzim przywoływał wiernych na modlitwę, a głos jego pełny, dźwięczny i nakazujący, tak jak winien być głos każdego tłomacza religii od miecza zależącéj, rozległszy się po nad miastem, doszedł aż do nas.
Port właściwie mówiąc prawie byt pusty, ładowano tylko parę hiszpańskich okrętów i nic więcéj; osada rozmawiała z marokanami językiem zwanym sakir, to jest dziwną mieszaniną greckiego i włoskiego z francuzkim, zapomocą którego opłynąć można całe śródziemne morze.
Dwudziestu arabskich tragarzy pracowało na wybrzeżu nad rozbieraniem starego statku.
W pośród nich stał, widocznie oczekując naszéj łodzi, jakiś człowiek średniego wzrostu, mający lat trzydzieści pięć do czterdziestu, cery bladéj, rysów wybitnych, oka żywego i pojętnego; włosy miał krótko strzyżone, przykryte czarną czapeczką, ubrany był w długi takiegoż koloru surdut, na biodrach ściśnięty jedwabną szarfą z powodu starości swojéj wypłowiałą, ale niegdyś niezawodnie przepyszną.
Podał nam rękę i pomógł wyskoczyć z łodzi na brzeg.
A gdyśmy już byli na lądzie, przybierając minę zwierzchnika, którą nam obecnym usprawiedliwił życzliwy uśmiech pana Florat, wyprzedził nawet naszego janczara i postępował na czele całéj kolumny wołając:
— Na bok! na bok!
Marokański odwach obok którego przechodziliśmy, widząc nas w towarzystwie janczara i biorąc za ludzi znakomitych, sprezentował broń przed nami.
Weszliśmy na bulwark i pojęliśmy wtedy widziane wczoraj ewolucye z latarnią morską.
Tanger ma to przekonanie że jest wojennem miastem, i dla tego ma coś podobnego do murów i coś nakształt krytéj drogi; szkoda tylko że te mury walą się, a kryta droga jest zupełnie odkryta.
W końcu bulwarku otwiera się brama, nizka, wązka, zbudowana w kształcie szerokiéj arkady, tej bramy pilnuje obdarty żołnierz, zbrojny w strzelbę ze złotemi ozdobami u lufy a kolbą słoniową kością wykładaną.
Wspomniona brama prowadzi na ulicę wązką, pełną wybojów, objętą domami wapnem bielonemi i niemającemi innych otworów prócz drzwi na ulicę wiodących.
Gdzie niegdzie, w samym środku takich domów urządzona była nisza, a w niéj mężczyzna owinięty białym burnusem, lub ustrojony kołdrą, leżał i palił fajkę tak poważnie, iż za nic w świecie nie byłbym pozwolił sobie przerywać mu tego zatrudnienia.
U stóp takiego mężczyzny postrzegano wagi, obok niego zaś kosze pełne bezkształnych przedmiotów, które oznaczały że ich właściciel przedaje albo korzenie, albo owoce, albo też jest rzeźnikiem.
Kilku innych poważnie szło ulicą, a wszyscy byli boso i tylko w czerwonych myckach na głowach.
Inni, stojąc jak dobrowolne posągi o mur oparte, nasycali się promieniem słońca trzydziesto lub trzydziesto-pięcio stopniowego, chociaż było to w Listopadzie.
Inni wreszcie, siedzieli na sposób krawców, i głowę w tył przewiesiwszy, a odmawiając niemą modlitwę, przesuwali ziarnka arabskiego różańca.
Kiedy niekiedy postać skulona na tarassie wstawała i przeskakiwała na inny taras; była to marokańska kobieta udająca się w odwiedziny do swojéj sąsiadki.
Potem dał się słyszeć wielki zgiełk na środku miasta. Targ już rozpoczął się.
Przy francuzkim konsulacie, pan Florat, opuścił nas, mówiąc do czarno ubranego człowieka:
— A więc rzecz umówiona Dawidzie, polecam ci tych panów.
Dawid posłusznie skinął głową, a pan Florat zwracając mowę do nas, rzekł:
— Wszystkiego co panowie zapragniecie, żądajcie od Dawida.
Podziękowaliśmy ukłonem i umowa z obu stron została zawarta.
Nakoniec zbliżywszy się ku mnie pan Florat dodał:
— Ten człowiek jest to żyd, nazywa się Dawid Azencot. Jest on dostawcą marynarki, jeżeli pan masz wexel na sto tysięcy franków wystawiony na jego imię, zapłaci go panu natychmiast, zapewne złotem. — Do widzenia w konsulacie.
Ciekawie obróciłem się ku Dawidowi i nakoniec poznałem w nim wschodniego żyda.
U nas żyd nie istnieje już jako typ oddzielny, bo zlał on się w jedno z ogółem społeczeństwa, i ani mowa, ani ułożenie, ani ubiór nieróżnią go od innych ludzi; jest on officerem legii honorowéj, akademikiem, baronem, księciem, królem.
Ciekawym byłby opis historyczny żydowskiéj wielkości, w obec tegoczesnego społeczeństwa. Żyd, jest to duch który nastąpił po smokach Kalchasa, Hesperyd i Nibelungów; on to, w średnim wieku, strzeże złota.
Złota, téj wielkiéj potęgi wszystkich wieków, tego bóztwa niektórych ludzi; bo są ludzie którzy wątpią o Bogu, lecz niemasz żadnego któryby wątpił o złocie.
Weźmy Arystofanesa; on złoto nazywa Plutusem, to jest bożkiem, a nawet więcéj jak bożkiem bo anti-Jowiszem, bo królem królów Olimpu; bez niego, Jowisz zmuszony jest wyznać iż umiera z głodu. Merkury bierze uwolnienie od obowiązków bóztwa które mu nie nie przynosi, jemu, bożkowi złodziei i przyjmuje służbę u bożka złota. Apollo, na wygnaniu, pasał trzodę, a Merkury daleko lepiéj uczynił, bo obracał rożen i zmywał naczynia u Plutusa.
Weźmy Krzysztofa Kolumba po czwartéj jego podróży; cóż on pisze do Ferdynanda i Izabelli, swoich bojaźliwych protektorów, których obdarzył światem, i jeszcze jakim światem, oto krajem Peru!
Pisze on do nich:
„Wyborna to rzecz złoto; złoto tworzy skarby, za złoto wszystkiego dokazać można na tym i na tamtym nawet świecie, bo za ztoto można wprowadzić duszę do raju.”
— Obaczmy co odpowiada pan Pellapra, w roku pańskim 1847, zapytany przez wielkiego kanclerza.
— Jak się pan nazywasz? pyta tenże.
— Mam dwanaście milionów.
— Ile pan masz lat?
— Mówię panu że mam dwanaście milionów.
— Czem się pan zajmujesz?
— Ale czyż pan nierozumiesz: Powtarzam że mam dwanaście milionów.
Otóż żyd zrozumiał to!
Podczas gdy czarnoksiężnik, nekromancista i alchimista, szukali złota, on znalazł je: bo pojął, niepowiem jako człowiek dziesiątego wieku, gdyż żyd był mniéj jak człowiekiem, bo pojął mówię, iż on, istota nieczysta, która niemogła dotknąć ani żadnego towaru, ani kobiety, boby je spalono, on, którego w Tuluzie policzkowano trzy razy do roku, za wydanie miasta Saracenom, on, na którego w Béziers ciskano kamieniami przez cały święty tydzień; on kozioł zniewagi na którego wszyscy plwali; on którego można było sprzedać jako niewolnika, tanquam proprium sercum, powiada rozkaz z r. 1230, pojął że za pomocą złota zdobędzie wszystko co postradał, i że w ukrytym, cierpliwym ale postępowym biegu swoim dojdzie wyżéj aniżeli spadł.
A późniéj gdy dosiągł złota, już mu ono niewystarczało: Lavoisier szukał sposobu ulatniania się dyamentu, żyd znalazł sposób ulatniania się złota! gdy się dyament ulotnił, Lavoisier stracił go nadaremnie; gdy się złoto ulatnia, żydowi pozostaje jeszcze wexel, za pomocą którego handluje, rozciąga oba swoje skrzydła od jednego bieguna do drugiego, i który oprócz wartości złota w zysku przynosi eskonto.
Wielki historyk Michelet, który tę ma tylko wadę, że jest większym jeszcze poetą jak historykiem, wyczytał w Październiku 1834 r. w pewnym angielskim dzienniku następną wiadomość:
„Dzisiaj z powodu żydowskiego święta, giełda niewiele interesu przedstawiała.”
A tak w Anglii podobnie jak we Francyi, żydzi osiedli na złotym tronie.
I sprawiedliwie, bo ten tron złoty zdobyli po ośmnasto-wiekowéj walce: bo cierpliwi i nieugięci dosięgnąć go byli powinni.
Przyznać też należy, iż żyd wielką ma korzyść nad chrześcijaninem; chrześcijanin pożycza swoje złoto, żyd zaś je sprzedaje. Udaj się do żyda, a poda ci z góry już przygotowane warunki, wprawdzie nieubłagane lecz jawne, możesz je przyjąć albo odrzucić.
Ciągle on zdziera, lecz nigdy nie oszukuje ani kradnie. Dotrzymaj twoich zobowiązań, on dotrzyma swoich; lecz dotrzymaj, albo strzeż się!
— Funt twojego ciała, powiada Schylock; funt twojego ciała które karmić będę mojemi pieniędzmi; funt twojego pięknego ciała, jeżeli mi jutro nie zapłacisz moich dziesięciu tysięcy dukatów.
Płac, płać, do licha! albo weźmie twoje ciało, i słusznie; bo on cię nienamawiał mój kochany Antonio, on ci nie powiedział: zostaw mi twoje ciało w zamian za moje pieniądze; lecz ty sam poszedłeś do niego i rzekłeś mu: — Pożycz mi pieniędzy, a dam ci w zakład wszystko co zażądasz.
Żądał twojego ciała, nietrzeba więc było podpisywać umowy; podpisałeś, a teraz ciało twoje należy do niego.
A chrześcijanie, którzy swoich dłużników w więzieniach zamykają; wszakże nie funt, ale cale ich ciało biorą.
Prawda że w miarę oddalenia się od środka cywilizacyi, żvd stopniowo zstępuje z handlowego tronu swojego, i znowu zostaje pokornym, uległym, bojaźliwym. Starodawnego żyda potrzeba szukać pomiędzy Petersburgiem a Odessą, pomiędzy Tangerem a Kairem; bo tylko tamtejsze rządy w pokorze utrzymać go umieją; ale także proszą obaczyć żyda pomiędzy Algierem i Konstantyną.
Lecz począwszy od Tangeru, zostającego pod berłem wielce szczęśliwego cesarza Abd-el-Rhamana, aż do krain zostających pod berłem słynnego emira Abd-el-Kadera, żydzi muszą zdejmować trzewiki gdy przechodzą obok meczetu; i jakiż to wielki, jak wzniosły wyrzut czynią nam arabowie?
— Całują oni psy swoje i ściskają żydów za ręce, powiadają; Prawda, że Dawid Azencot dzięki swojemu tytułowi dostawcy królewskiéj marynarki, był w Tangerze osobą uprzywilejowaną, a mianowicie posiadał wielki przywiléj przechodzenia obok meczetu w niebieskich pończochach i zasznurowanych trzewikach; dla tego też oprowadził nas z daleka, abyśmy się przekonali jak korzysta ze swojego przywileju.
Biedny człowiek! może zbyt drogo byłby opłacił tę dziwną łaskę, gdybyśmy niebyli zbombardowali Tangeru i niewygrali bitwy pod Isly.
Cokolwiek bądź, oczekując aż się odwróci świetna fortuna, którą się dzisiaj cieszy, przechodząc przez ulicę meczetu, prowadził nas na plac targowy.
Przybyliśmy wreszcie na ów plac tyle upragniony i znaleźliśmy tam wszystkich naszych handlarzy węgla, drzewa i ptastwa, spotkanych nad brzegiem morza.
Niewiem kto pierwszy powiedział iż arabowie są poważni i milczący; bo prawda że poważni, ale wcale nie milczący, a nieznani nic hałaśliwszego nad targ arabski, gdyż mi na nim mało głowa nie pękła.
W zabudowaniu do targu przyległem, leżały obok siebie pospołu wielbłądy i muły, prawie równie poważne lecz daleko więcéj milczące niż ich panowie.
Kiedy niekiedy tylko, zapewne skoro go doleciał jaki wyziew znajomy, wielbłąd podnosił długą wężowatą szyję i wydawał krzyk ostry, niepodobny do krzyku żadnego innego zwierza.
Widok ten zachwycał Giraud’a i Boulanger’a, siedzieli pomiędzy kupcami fig i daktyli, zapełniając swoje albumy coraz bardziej malowniczemi szkicami.
Te daktyle, figi i inne artykuły żywności, sprzedawano a raczéj dawano za ceny bajeczne dla nas europejczyków. Za pięćset liwrów dochodu po pańska można żyć w Tangerze.
Spotkaliśmy kucharza z Szybkiego, który się zaopatrywał w żywność, a mianowicie kupował kuropatwy, które mu odstępowano po cztery soldy za sztukę; wydawał on głośne okrzyki, utrzymując iż kraj się psuje i że skoro tak daléj potrwa, wkrótce niebędzie można w nim wytrzymać.
O pierwszéj targ skończył się: w dziesięć minut późniéj rynek był już zupełnie pusty, a dzieci po większéj części nagie jak dłoń, pomiędzy szczątkami szukały fig, daktylów i rodzenków.
Pytałem czy niema jakiego sklepu, w którym możnaby kupić pasy, burnusy lub haiki, słowem wszystko co widziałem u moich przyjaciół przybyłych z Afryki; i ilekroć zapytywałem Dawida: gdzie znajdę to lub owo? Dawid odpowiadał mi swoim miłym głosem, którego akcent nieco na włoski zakrawał:
— U mnie, panie, u mnie.
— Chodźmyż więc do ciebie, rzekłem na ostatnią jego odpowiedź.
— Chodźmy, powiedział Dawid.
I ruszyliśmy ku jego domowi.
Teraz kiedy piszę już po upływie pewnego czasu, nie umiałbym powiedzieć pani gdzie ten dom leżał: bo maurowie nie mają zwyczaju nadawać nazwisk ulicom; wiem tylko że opuściwszy plac targowy, udaliśmy się małą uliczką na prawo, żeśmy szli po bruku ślizgim, bo zwilgoconym ciekącą po nim źródlaną wodą, i że nakoniec przybyliśmy do starannie zamkniętych drzwi, do których Dawid pewnym sposobem zapukał.
Otworzyła nam trzydziestoletnia kobieta, mająca turban na głowie, jak kobiety biblijne: była to pani Azencot.
Dwie czy trzy młode dziewczęta, kryjąc się jedna za drugą, cisnęły się do otworu drzwi umieszczonych w głębi, a przeciwległych zewnętrznym któremi wchodziliśmy.
Dziedziniec miał kształt zwyczajny: był to mały czworobok a schody w murze wybite wiodły na galeryę. Na téj zaś galeryi było kilka drzwi wiodących do pokojów.
Jeden z tych pokoi mieścił w sobie magazyn osobliwości i przeznaczony był wyłącznie na skład materyi.
Różnokolorowe szarfy, wszelkiego kroju haiki, wszelkich odcieni kobierce, porozkładane były po stołach, porozwieszane po fotelach, rozciągnięte po ziemi.
Na ścianach wisiały safianowe ładownice, mosiężne szable, srebrne sztylety.
W kątach nagromadzone były pantofle, bóty, czechie, a wszystko haftowane złotem i srebrem.
Po nad całym tym zbiorem, ogromne strzelby ze srebrną osadą i koralowemi ozdoby, wyciągały swoje żelazne lufy.
Maquet i ja byliśmy przez chwilę jak oślepieni w pośród wszystkich tych bogactw. Mówię Maquet i ja, bo Giraud, i Boulanger wraz z Pawłem i janczarem poszli zwiedzać Casbah.
Dawid ciągle zachowywał pokorną minę; nie urósł ani na cal w pośród wszystkich tych swoich skarbów, co niebyłyby zawstydziły sklepu owych kupców z Tysiąca i Jednej Nocy, przybyłych z końca świata do Bagdadu, dla przypodobania się sułtance faworycie lub jakiéj zakwefionéj księżniczce, Pomacałem kieszenie i uczułem że pieniądze moje truchleją w nich ze strachu.
Nie śmiałem spytać o cenę którego z tych przedmiotów. Mniemałem że zaledwie monarcha całem swojem królestwem opłacić je zdoła.
Odważyłem się jednak wywiedzieć o cenę białéj jedwabnéj szarfy, w szerokie złote promienie.
Czterdzieści franków, odpowiedział Dawid.
Musiał mi to dwa razy powtórzyć.
Za drugim razem odetchnąłem.
Niestety! moja pani, jest przysłowie które powiada: — nic tak prędko nie rujnuje jak tanie kupno. —
Przysłowie to miało się ziścić w całem znaczeniu tego wyrazu, bo taniość towaru u Dawida rujnowała mię.
W rzeczy saméj, skoro się dowiedziałem o cenie wszystkiego, wszystko mieć pragnąłem.
Szable, sztylety, burnusy, szarfy, pantofle, bóty, torby, słowem wszystko mi swojéj próbki dostarczyło; później, wreszcie, zacząłem żądać tego czego niewidziałem u Dawida, lecz tego co widziałem w rozmaitych zbiorach lub na obrazach, jako to: miedzianych naczyń z rzeźbą, dziwnokształtnych dzbanów, skrzyneczek z perłowéj macicy, lamp o podwójnem dnie, tytoniu, cybuchów, słowem wszystkiego co mi tylko na myśl przyszło; a za każdem żądaniem, Dawid, bynajmniéj niezdziwiony, ale zawsze pokorny i bojaźliwy, wychodził i w pięć minut późniéj wracał z żądanym przedmiotem. Rzec można było iż posiada ów zaczarowany worek który Tieck daje Fortunatowi, a który nasz biedny poetycznéj pamięci Karol Nodier, użycza Piotrowi Schlemil.
Nakoniec wstyd mi już było żądać tylu rzeczy dla samego siebie. Jednak mimo że mię prawie przerażał widok spełniających się z tak dziwną łatwością życzeń moich, mimo że myślałem o przyjaciołach moich skwarzących się na słońcu na dziedzińcu Casbah, przypomniałem sobie portret prześlicznéj żydówki, który widziałem u Delacroix po powrocie jego z Maroku i pomyśliłem jakaby to dla nich była rozkosz gdyby mogli wykonać rysunek z podobnego modelu.
Tą razą jednak żądanie tak mi się trudnem wydało, iż wahałem się.
— I cóż! rzekł mi Dawid, widząc że patrzę w koło siebie jak człowiek który czegoś szuka.
— Nic! mój kochany Dawidzie, już wszystko, odpowiedziałem.
— Nie, jeszcze nie wszystko, odparł.
— Jakto, niewszystko?
— Powiedz pan śmiało, czego żądasz?
— Mój kochany Dawidzie, żądam zapewne niepodobieństwa.
— Powiedz pan; może to się da zrobić.
— Zgoda.
— Słucham.
— Jeden z moich przyjaciół, znakomity artysta, był tu w Tangerze przed dziesięciu lub dwunastu laty, z drugim moim przyjacielem panem hrabią de Mornay.
— Ah! prawda: pan Delacroix.
— Jakto, znasz pana Delacroix, Dawidzie?
— Miałem zaszczyt przyjmować go w moim ubogim domu.
— Otóż, wykonał on miniaturę żydówki zdobnéj w najpiękniejsze swoje stroje.
— Znam tę kobietę; była to Rachel, moja bratowa.
— Twoja bratowa Dawidzie?
— Tak panie.
— A czy twoja bratowa żyje jeszcze?
— Bóg nam ją dotąd zachował.
— I może pozwoli służyć za model Giraud’owi i Boulanger’owi, podobnie jak służyła panu Delacroix? Była to prawdziwa piękność.
— Teraz już jest o piętnaście lat starsza.
— O! nic nieszkodzi Dawidzie; udaj się do twojéj bratowej w mojem imieniu i nakłoń ją do tego.
— Nie widzę potrzeby, bo mogę panu służyć czemś lepszem.
— Czemś lepszem jak twoja bratowa Rachel?
— Jest tu właśnie moja krewna Molly, która zwykle mieszka w Taryfie, lecz spiesz się pan, gdyż zdaje mi się że jutro odjeżdża.
— I twoja krewna zezwoli?
— Idź pan po twoich przyjaciół do Casbah; dam panu przewodnika, a za powrotem...
— Cóż, za moim powrotem?
— Znajdziesz pan Molly w wielkim stroju.
— Doprawdy, mój kochany Dawidzie, jesteś cudownym człowiekiem.
— Czynię co mogę dla pańskiéj przyjemności; wybacz pan jeżeli więcéj albo lepiéj uczynić nie mogę, chociaż powinienem, bo mi pan Florat zalecił pana.
Wprzód nim wyszedłem ze zdziwienia, Dawid przywołał swojego brata i kazał aby mię zaprowadził do Casbah.
Gdyśmy wchodzili na dziedziniec na którym Giraud i Boulanger rysowali, stara maurytanka rozpaczliwie wznosząc ręce w niebo, odmawiała jakąś groźną modlitwę, któréj brzmienie uderzyło mię.
— Co ta kobieta mówi? spytałem brata Dawida.
— Mówi: — O mój Boże! czyliż cię tak srodze obraziliśmy, że pozwalasz psom chrześcijaninom rysować pałac najdostojniejszego cesarza naszego.
Wezwanie to niebyło grzeczne; lecz że marokanie nie słynęli nigdy gościnnością, nie widziałem zatem potrzeby zwracania na nie uwagi.
I dla tego poszedłem wprost ku naszym rysownikom, traf chciał że przybyłem do nich właśnie w ówczas gdy zawiązywali swoje teki.
— No moi panowie, rzekłem, u Dawida czekają was niecierpliwie.
— A kto? obaj razem zapytali.
— Obaczycie: chodźcie tylko.
Wszyscy towarzysze moi wielkie zaufanie we mnie pokładali, poszli więc ze mną bez oporu.
W pięć minut późniéj, wchodziliśmy do Dawida i otworzywszy drzwi wydaliśmy jeden ogólny okrzyk podziwienia.
Przecudna żydowska dziewica, jaśniejąca młodością, czarująca pięknością, połyskująca rubinami, szafirami i brylantami, siedziała na kanapie przed chwilą zarzuconéj szarfami, szalami, materyami, które teraz dla niéj uprzątnięto.
Jéj portret wykonał Boulanger a wylitografował Geoffroy, podpisując niezbyt żydowskie imię Molly.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Leon Rogalski.